Reklama

Katarzyna Nosowska: Praktykuję wdzięczność

Od 15 lat z tym samym mężczyzną i nawet nie przeszkadza im, że razem pracują. W dobrych relacjach z dorosłym synem. Wciąż związana z zespołem Hey, niedawno wydali nowy album Błysk. Ma za sobą dwa wyjątkowe lata: bo chociaż na długo unieruchomiła ją kontuzja, to w rewanżu od losu dostała nową przyjaźń, rzadką w "tym wieku". Katarzyna Nosowska. To dobry adres, by zapytać, jak żyć, by życie — jak mówi — nie poszło na marnację.

Od 15 lat z tym samym mężczyzną i nawet nie przeszkadza im, że razem pracują. W dobrych relacjach z dorosłym synem. Wciąż związana z zespołem Hey, niedawno wydali nowy album Błysk. Ma za sobą dwa wyjątkowe lata: bo chociaż na długo unieruchomiła ją kontuzja, to w rewanżu od losu dostała nową przyjaźń, rzadką w "tym wieku". Katarzyna Nosowska. To dobry adres, by zapytać, jak żyć, by życie — jak mówi — nie poszło na marnację.

Twój STYL: Jesień, zima, ciemno, chłód i średnio przyjemnie. Jak sobie z tym radzisz?

Katarzyna Nosowska: - Zawsze jesień lubiłam najbardziej. Nie mam ciepłego stosunku do wysokich temperatur, aczkolwiek słońce lubię i doceniam jego wpływ na człowieka. Myślę, że mogłoby mi ono teraz pomóc życzliwiej spojrzeć na wszystko, co mnie otacza. Gdy tak się zastanawiam, dlaczego u nas jest tak dużo napięcia, myślę, że to może mieć wiele wspólnego z niedoborem witaminy D. Jeśli więc pytasz mnie, jak żyć, odpowiadam: suplementować się witaminą D. Ja zażywam 4000 jednostek dziennie i jest świetnie. A tak na poważnie: kiedy nadchodzi trudna pora, akcent kładę na to, co w domu. Moim antidotum jest życzliwy, wręcz miłosny stosunek do mojego gniazda. Zazwyczaj tak dobrze się w nim czuję, że mogę w stu procentach abstrahować od tego, co za oknem. Wczoraj podobno było słońce, a ja tego nie zauważyłam, nie odczuwałam potrzeby interesowania się tym, co za szybą. To na pewno jest sposób.

Reklama

Kiedy się odcinasz od tego, co na zewnątrz, to tak do końca? Starasz się nie wczuwać i nie angażować w sprawy świata, nie interesujesz się nimi?

- Mam swoją metodę. Przyjmijmy, że jestem miejscem, w które wbija się cyrkiel i zakreśla wokół niewielkie kółko - to jest moje życie. Mimo że ten okrąg w skali całego świata jest mikroskopijny, to jednak na tyle duży, że zarobiona jestem po łokcie. I nie wiem, czy się wyrobię. W związku z tym nie za bardzo chcę wybierać się na wycieczki poza ten krąg.

Nie masz poczucia, że tym samym skazujesz się na życie na marginesie? Że coś ważnego cię omija?

- Jeśli chodzi o metody na przetrwanie - ja to czasami mówię do publiczności ze sceny - jest takie miejsce w zeszycie, margines się nazywa. Tam, jeśli ktoś pamięta czasy podstawówki lub ma dzieci w szkole, zapisana jest tylko data. Poza marginesem: notatki, wykresy, wzory, rysunki, słowa - wiedza. Margines to mała przestrzeń w skali całego zeszytu, ale to fajne miejsce, żeby odpocząć. Odetchnąć od nadmiaru. I tam nie jest źle. Ja często przebywam na marginesie. Nie martwi mnie to, bo mój plan na życie jest ambitny. Nie chcę iść w marszu, nie chcę przemawiać do mikrofonu w sprawach rzekomo najważniejszych, ponieważ uważam, że najdoskonalszą formą rozwoju jest praca u podstaw.

Co to znaczy? Czym jest ta praca?

- Głęboko wierzę - być może to dowód na to, jak wielką jestem idealistką - że gdyby każdy próbował jak najlepiej zaopiekować się tym, co go otacza i samym sobą, okazałoby się, że świat jest ładniejszy. Często mam wrażenie, że ludzie, kierując się w stronę spraw pozornie wielkich, światowych, narodowych, uciekają przed odpowiedzialnością za samych siebie. Dają drapaka przed głębszym kontaktem ze sobą. To jest cecha naszych czasów. Dużo łatwiej funkcjonuje się na zewnątrz, bo kontakt z własnymi myślami bez "zaburzaczy" w postaci hałasu i fajerwerków to zadanie trudne. Choć ciekawe i opłacalne na dłuższą metę. Myślę jednak, że wiele osób się tego boi, czyli ucieka w rozrywkę albo w mówienie dużo i głośno na wszystkie możliwe tematy. Wracając do twojego pytania: czy wiem, co dzieje się na świecie? Mam świadomość tego, co na zewnątrz, ale nie chcę się angażować.

Ale jak to zrobić, żeby uczestniczyć w życiu, czyli nie mieć wszystkiego w nosie, a jednocześnie nie popaść w którąś z chorób współczesności, która przejawia się napięciem, rozedrganiem i nieumiejętnością koncentracji? Jak znaleźć złoty środek?

- Na marginesie właśnie. Nie chodzi o to, żeby się wystawić na margines zdarzeń na wieki, ale czasami wskakiwać tam, żeby nabrać sił.

Czyli wycieczka rowerowa do lasu zamiast kolejnego maratonu? Mam wrażenie, że jeden wysiłek zamieniamy na inny. Nie ma czasu do stracenia, trzeba gnać, pędzić, korzystać z życia.

- Wydaje się, że wiele osób jest rozczarowanych, bo ktoś im wmówił, że życie fajne to życie superekstra. Czyli dostaję wszystko: jestem bogaty, w szczęśliwym związku, mam znakomitą pracę, którą uwielbiam, a ludzie dookoła są przemili. Człowiek, który tego nie ma albo brakuje mu choć jednego z elementów, ma wrażenie, że to życie jest schrzanione. Nie podoba mu się. Błąd. Przecież chodzi o to - jak można tego nie kumać? - że życie jest raczej trudne niż łatwe i że nie sposób poczuć szczęścia, które się od czasu do czasu pojawia, gdyby nie nieprzyjemne rzeczy, których doświadczamy. Jeśli wyjdziemy z założenia, że życie jest trudne, będzie nam łatwiej. No przecież to świetna metoda!

Co jest najtrudniejsze w twoim ambitnym planie na życie?

- Spotkanie ze sobą. Uczciwe przyznanie się do tego, że nie jest się osobą doskonałą. Zmaganie się codzienne ze słabościami, wadami. Jednym z celów mojego planu jest zaprzestanie ocen. To trudne, łatwiej powiedzieć: "Co to za wstrętny człowiek!". A my przecież nie wiemy o ludziach zbyt wiele. Naprawdę staram się nie oceniać. Gdyby moje wysiłki pomagały mi spalać kalorie, byłabym chudzieńka, ale niestety to nie jest ćwiczenie z tej kategorii.

A co ci przychodzi z trochę większą swobodą?

- Uważam, że wdzięczność to podstawa. Praktykuję ją na co dzień. Nie ukrywam, zdarza się, że wstanę lewą nogą i mam wrażenie, że wszystko się przeciwko mnie sprzysięgło. Ale człowiek ma możliwość podejmowania decyzji, czy pójdziemy w stronę, która nam ewidentnie zaszkodzi, czy też siłą własnego umysłu skierujemy uwagę w inną stronę, która nie jest szkodliwa. Czyli na przykład, kiedy przyjdzie jeden z trudniejszych dni, mogę narzekać, stwierdzić, że życie jest nic niewarte albo - i to jest trudne, ale przyrzekam, że działa - praktykować wdzięczność. Na chłodno, przy użyciu intelektu, należy wymienić na początek jedną rzecz, za którą bez wątpliwości mogę być wdzięczna.

- Psy! Przecież to są słodkie istoty, uczą nas, na czym polega miłość, oddanie, są samą radością. I już mam odhaczony jeden plus. Jeszcze nie czuję ulgi, ale idę dalej i powoli zapełniam listę. Czasami to są oczywistości, głupoty: mój syn dziś rano był taki miły. Jestem wdzięczna. Albo że moja mama i tata wciąż żyją. Wkurzają, ale żyją. To jest wspaniałe... Albo że tyle lat już jestem z moim partnerem Pawłem. No ekstra! Z każdym kolejnym punktem uświadamiam sobie, że naprawdę nie wypada boksować się z życiem. No, wiadomo, że mamy kredyt, ale co zrobić? Wybieram: nie będę teraz myśleć o kredycie, ale o tym, że ta kanapa jest szeroka, wygodna i świetnie na niej, kiedy możemy, sobie film obejrzeć wieczorem. Nasycona wrażeniem, że wcale nie jest źle, mogę wpuścić do siebie myśl, że cała trudność poranka również ma wartość.

I nic ani nikt nie może ci schrzanić samopoczucia?

- To zawsze jest kwestia wyboru. Mogę pozwolić, żeby ktoś mnie zranił, ale nie muszę. Mówi się, że panuje teraz moda na hejt, ludzie w sieci są tacy niemili. Ja nienawistny komentarz odbieram jako chwilową ulgę dla piszącej go osoby. Nie należy więc traktować tych treści przesadnie poważnie.

Ale to musi cię ruszać, że ty, piosenkarka, ale też autorka tekstów, z namaszczeniem i trudem szukasz słów, a dookoła jest coraz więcej ludzi, którzy za słowa nie biorą odpowiedzialności, jakby nie miały żadnego znaczenia.

- Ludzie dewaluują głównie znaczenie słów najprostszych. "Kocham cię" sukcesywnie traci na wartości. A przecież powiedzenie komuś "kocham cię" to jest grube wyznanie. Ja do publiczności nie krzyczę ze sceny: "kocham was".

Dlaczego? Hillary Clinton do swoich wyborców mówiła "I love you" i to się ludziom podobało.

- Szanuję naszą publiczność, jestem jej wdzięczna, już nie wiem, w co ich całować za to, że od tylu lat wybierają starego Heya na wieczór, choć mogliby robić pięćset innych i może ciekawszych rzeczy. Ale nie mogę im powiedzieć, że ich kocham, bo dla mnie to słowo jest zarezerwowane dla szczególnych relacji. "Przepraszam" i "dziękuję" to też ważne słowa w moim słowniku. One nie mogą wypływać z ust niepoparte potężnym ładunkiem szczerości. Wszystko marnieje. Komunikaty są coraz krótsze. Mam wrażenie, że ludzie idą na łatwiznę. No żal. Jasny gwint, przecież język polski jest takim fajnym narzędziem. Niedocenianie go to tak, jakby się sreber z domu pozbyć i wstawić automat z gumami do żucia. Jest mi smutno z tego powodu. I coraz częściej mam poczucie, że przestałam pasować.

Gdybyś dzisiaj zaczynała występować, nie odniosłabyś sukcesu?

- To na pewno.

W którym momencie byś zrezygnowała?

- W ogóle bym nie przysiadła się do tego stołu.

Ale nie mówimy o karierze, która zaczyna się od telewizyjnego talent show, tylko o graniu z kumplami w garażu.

- Gdybym dziś zaczynała, byłabym tak przerażona i tak by to podbiło moją nieśmiałość, że chybabym nawet w garażu nie śpiewała.

Jest spora grupa ludzi w Polsce, dla których każda nowa płyta Heya jest prezentem. Czy taka myśl jest budująca i wzmacniająca, czy może ograniczająca i stresująca?

- Mam jeden problem z tym związany. Wolałabym wygrać w totolotka albo mieć biznes, który przynosiłby pieniądze, a wszystko po to, żeby sfera dotycząca muzyki była wolna od spraw materialnych. Przeszkadza mi, że muzyka to też mój zawód. Denerwuje, że w ten sposób muszę zarobić na rachunki. Gdybym była bogata, w ogóle nie promowałabym swojej twórczości, nie udzielała wywiadów. Nagrywałabym płyty, robiła piękne okładki, a potem bym te albumy rozdawała, przyrzekam.

Czy piosenki byłyby inne?

- Nie, byłyby takie same, ale miałabym lepsze samopoczucie.

Czyli w zasadzie nic by się nie zmieniło?

- Grałabym na przykład jeden koncert, ale na takim wypasie, że i ja, i publiczność nie moglibyśmy się go doczekać. Teraz jestem chora i wiem, że najbliższy koncert nie będzie tak dobry, jak bym chciała. Wolałabym powiedzieć, że zagram raz w przyszłym roku, ale przyjdźcie, bo wiem, że będzie wspaniale.

Powiedziałaś o Pawle. Od 15 lat żyjecie i pracujecie wspólnie. Twój partner gra w zespole, komponuje muzykę. Jak przetrwać?

- Obalamy mit, że wspólna praca zabija związek. Trzeba przestać wciskać ludziom kit, że tak się dzieje. To, że jesteśmy razem, jest naszą decyzją i ciężką pracą. We wcześniejszych relacjach, a miałam tylko trzy związki przed Pawłem, szybko się poddawałam. A tutaj każde z nas wewnętrznie podjęło decyzję, że bycie razem jest dla nas ważne. Tak wiele rzeczy udało mi się przepracować w tej relacji. To Paweł mi na to pozwolił, był moim nauczycielem.

Jak musi wyglądać wspólna praca, żeby nie miała destrukcyjnego wpływu na związek?

- Ufamy sobie, a to ważne, bo w pracy jestem wstydliwa. Nie mogę ot, tak sobie stanąć i zaśpiewać, a przy nim się nie krępuję. Cenię Pawła i myślę, że on mnie też ceni. Poza tym dobrze się w pracy rozumiemy. Nie jestem wykształconym muzykiem, natomiast słyszę muzykę w głowie i potrafię opowiedzieć mu, jak coś ma zabrzmieć. Żaden inny muzyk pewnie by nie skumał, bo mówię na przykład, że werbel jest za bardzo kosmaty, a ja bym go zwelurowiła. Czasami się kłócimy. Paweł złości się, kiedy mówię o sprawach całego zespołu, zwracając się do niego. "Dlaczego mówisz to do mnie?", pyta. "Bo jesteś najbliżej", odpowiadam. Ostrzegam go: "Teraz mówię do ciebie jak do kumpla z kapeli". Może to jest dobre, że się ze sobą nie certolimy. Chłopaki chyba nie mają poczucia, że faworyzuję mojego mężczyznę, bo kiedy dochodzi do sporów, nie ma taryfy ulgowej. Jest ostro i nie ma przebacz. Ale jak huknę na niego w robocie lub on na mnie, to nie jest tak, że później nie odzywamy się do siebie w domu. My się chyba po prostu dobraliśmy.

Lubicie się.

- No! I myślę, że o to chodzi. I się wygłupiamy - to najlepsza recepta na związek. Ludzie, nie wiedzieć czemu, w pewnym wieku przestają się gilgotać, a to jest przecież zabawne. I my z Pawłem często sobie obiecujemy, że kiedy będziemy mieli po osiem dych, to wciąż będziemy się zgrywać. Starość nie musi być smutna.

A jak gadać z młodymi? Jak ty rozmawiasz z synem?

- Szczerze. Nie wolno okłamywać dzieci, bo one są bystre. Oczywiście, nie należy serwować im prawdy ubranej w słowa, których dziecko nie rozumie. Czasami widzę, jak znajomi, którzy przechodzą kryzysy, starają się ochronić dziecko. A ono cierpi podwójnie: czuje się oszukane i jednocześnie widzi, że coś niedobrego dzieje się między rodzicami. Nie wolno tak. Wiem, że nie jestem doskonałą matką, popełniłam milion błędów, ale sporo mi się też udało. Mój syn umie na przykład mówić o tym, co czuje. To może nie jest najlepsza cecha w dzisiejszych czasach, bo wielokrotnie z tego powodu obrywa. Ja też parę razy dostałam w kość, gdy usłyszałam, co naprawdę myśli. Dajesz dziecku taką broń i ono chętnie z niej korzysta. Ale ja sobie to cenię. Nigdy też nie wstydziłam się swojego syna przeprosić. To ważne w relacji rodzic-dziecko. I oczywiście miłość. Mój syn powiedział mi, że czuje się bardzo kochany. A więc w skrócie: miłość i prawda, dziękuję i przepraszam. Proste.

Czyli niewiele byś zmieniła, gdybyś miała kolejne dzieci?

- Nie pomagałabym już w lekcjach. Jestem z tych nienormalnych matek, które są nadopiekuńcze. Ja mojego syna tak kocham, że bym za niego nawet na tego kosza poszła, żeby on sobie tylko kostki nie skręcił. I to jest problem. Teraz na pewno nie robiłabym już na plastykę zamków. A robiłam, bo uważałam, że powinien się wyspać, bo jest biedny i zmęczony lekcjami. Zamek z kartonu kleiłam więc sama. Jaką byłam idiotką, że stylizowałam go na robiony przez dziecko! Wiedziałam, że nauczycielka nie uwierzy, że zrobił go ośmiolatek, więc starałam się wczuć w jego umysł, żeby w odpowiednich miejscach przyciąć krzywo lub zrobić plamy kleju. Szaleństwo jakieś!

Chciałaś zaoszczędzić synowi przykrych konsekwencji, więc wyręczałaś go w obowiązkach?

- Mój model wychowawczy polegał na tym, że próbowałam dać mu wszystko, czego ja w dzieciństwie nie miałam. Także w sensie emocjonalnym. W moim rodzinnym domu panował rygor, taki niemiecki dryl, i on w stosunku do mnie się nie sprawdził. Chciałam oszczędzić go synowi, ale może właśnie u niego mały germański wtręt by się przydał, może by na tym skorzystał. Bardzo to skomplikowane i nie wiem, czy przy drugim dziecku udałoby mi się nie popełnić błędów. A może i siódemka by nie wystarczyła, żeby wychować dziecko prawdziwie zadowolone i w pełni przygotowane do zmagania się z życiem.

Słuchając utworu 2015, ma się poczucie, że ty sama przestałaś się tak bardzo szarpać z życiem. Śpiewasz: "Pierwszy taki rok, gdy samotność znużyła mnie. Pierwszy taki rok, kiedy przez fosę rzuciłam most". Odpuściło coś, co nie dawało ci spokoju?

- To był specyficzny rok, trudny. Podjęłam ważne i moim zdaniem korzystne decyzje. Od zawsze miałam poczucie, że jestem otoczona fosą, że jestem nieufna. Robię wrażenie osoby otwartej, mówię otwarcie na niektóre tematy, natomiast tak naprawdę wiele beczek soli trzeba ze mną zjeść, żebym uznała relację za przyjaźń. I właśnie tamtego roku pojawiła się dziewczyna, z którą teraz jest mi bardzo po drodze. I to w momencie, kiedy wydawało mi się, że jestem już za stara na przyjaźnie.

Jak się zaprzyjaźnia po czterdziestce?

- Tego nie da się zaplanować. To, że lubimy słuchać podobnej muzyki czy oglądać podobne filmy, już nie wystarcza. To musi być obopólne intuicyjne przeczucie, że osoba, którą właśnie poznaliśmy, jest nam bliska. Takie uczucie umożliwia ominąć fazę wstępnego pierdzielenia. Rezygnuje się z opcji small talk, bo jesteśmy zbyt dojrzałe, żeby tracić czas. W takiej - nazwijmy ją - przyjaźni w późnej odsłonie nie ma miejsca na długie obwąchiwanie się. Trzeba odważnie w to wskoczyć, oczywiście licząc się z tym, że to się może nie udać.

A co przyniósł rok 2016?

- Też był ciekawy, bo gdy pomyślałam, że będzie rokiem pełnym radości i ulgi, doznałam kontuzji. Pękło mi ścięgno Achillesa, unieruchamiając mnie na trzy miesiące. Przypadłość piłkarzy. I ono mi strzeliło właśnie podczas mistrzostw Europy w piłce nożnej po meczu Polaków z Portugalią. Kręciliśmy o świcie teledysk, miałam ambitny plan, że będę tańczyć. Byłam odsztafirowana w takie suknie, że nikt by nie uwierzył, rozgrzewałam się delikatnie i nagle trach! Ścięgno pękło. Przez długi czas nie mogłam zrozumieć, co to doświadczenie ma mi dać. Tydzień później mieliśmy grać na Woodstocku, po raz pierwszy po kilkunastu latach, czyli ważny, wyczekiwany koncert, a ja niesprawna. Muszę prosić o pomoc. Jestem uzależniona od innych ludzi. Teraz, kiedy już normalnie chodzę, wnioski mam dwa: do listy powodów do bycia wdzięczną dołożyłam sprawne nogi - dziś doceniam każdy krok, który wykonuję bez bólu. Poza tym okazało się, że mam 45 lat i nie umiem prosić. Chętnie daję, niosę pomoc i właściwie głównie tym się zajmuję. Tak organizowałam swoje życie, żeby nigdy nie musieć o nic prosić. Tutaj byłam do tego zmuszona. Kiedy Paweł zrobił poranną kawę, a chciałam drugą, zaczynałam dukać cichutkim głosikiem: "A czy pogniewasz się, jeśli... Bo ja... No... Chciałabym drugą kawę".

Nauczyłaś się prosić?

- Tak. Pewnie gdyby proces zdrowienia zajął tydzień, to nie stałoby się, ale trwał trzy miesiące. Mało tego, przestałam się tego tak strasznie wstydzić. Wzrosło też moje zaufanie. Dopuszczam do siebie myśl, że otaczają mnie ludzie, którym mogę zaufać. Mam wokół siebie drużynę, która udowodniła, że jej deklaracje nie ograniczają się tylko do słów. I na tę scenę na wózku mnie wpychali, i publiczność mnie wsparła. Trudny, ale wartościowy czas. Właściwie noga zdominowała cały rok.

Pięta Achillesa. Czy kontuzja pomogła ci odkryć twój słaby punkt?

- Naczytałam się o biologii totalnej. To żadna nowa koncepcja, a mówi o tym, że choroba i szerzej jakakolwiek niedyspozycja ciała nie powinna być traktowana jako wróg, najeźdźca, tylko informacja płynąca z nas samych. Różne miejsca dotykają problemy po to, żeby nam coś powiedzieć. I czym jest zerwanie ścięgna Achillesa? Tego się doświadcza w momencie, kiedy człowiek odczuwa ogromny wstyd związany z przełamywaniem swoich ograniczeń fizycznych - chcesz za wszelką cenę coś udowodnić. A ja przecież decydując się na teledysk, w którym miałam tańczyć, musiałam przeskoczyć samą siebie. I chciałam to zrobić odważnie. No i trzasnęło. Jeszcze nie wiem, co i komu zamierzałam udowodnić. Pewne jest, że wysiłek, który podjęłam, był zbyt wielki w tamtym momencie. Nie byłam gotowa na tańce. Ale nie odpuszczę. Mam jeszcze drugie, niezerwane ścięgno.

Robisz plany na 2017 rok? Układasz listę postanowień?

- Robię plany na życie, natomiast nie zobowiązuję się do zrealizowania ich w konkretnym czasie. Marzę o tym, żeby napisać książkę, natomiast nie obiecuję sobie ani nikomu, że to się stanie w przyszłym roku.

Powieść?

- To w drugiej kolejności. Na początek coś bardziej dokumentalnego. Kiedy więc skończę koncerty, to się do tego zabiorę. Bardzo bym też chciała płytę nagrać, taką bez Heya, ale nawet jeszcze nie wiem jaką, więc to też potrwa. Nie, nie robię planów, bo za każdym razem, kiedy sobie listę dziewczyńskich postanowień tworzyłam, tak się umęczyłam, że potem zapominałam o ich realizacji. Poza tym lubię element zaskoczenia - jestem ciekawa, z czym się będę musiała zmagać. Bo życie wygląda tak: idziesz i nagle wyskakuje łapa z rękawicą. Bum! - i musisz w odpowiednim czasie zareagować, żeby cię nie położyła. I to jest fajne.

Rozmawiał Michał Kukawski

Twój Styl 1/2017



Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy