Reklama

Katarzyna Bujakiewicz: Czasem wygrywam, czasem przegrywam

Pod dziewczęcym uśmiechem skrywa silny charakter. Zawsze miała jasno sprecyzowane cele. Dla pewności wszytko zapisywała w kalendarzu. Smak sławy poznała w podstawówce, jednak o tych doświadczeniach wstydziła się rozmawiać z rodzicami. Natomiast z córką rozmawia o wszystkim, traktuje ją jak "małego człowieka" i poświeca każdą wolną chwilę. Tylko nam Katarzyna Bujakiewicz opowiada, ile razy rodziła się na nowo.

Lidia Ostólska, Styl.pl: Ciągle w biegu. Widzę, że pani to lubi. Ten zawód wymaga niebywałej energii. Skąd pani ją czerpie?   

Katarzyna Bujakiewicz: - Nie wiem... Taka się urodziłam i mam taki, a nie inny temperament. Wykonuję ten zawód od siódmego roku życia i to moje środowisko naturalne. Po prostu robię to, co lubię. I to jest największe szczęście, jakie się może trafić człowiekowi, jeżeli zawód jest naszą pasją.

Zgadzam się z panią. To człowieka napędza. 

- I właśnie dlatego mam taką energię.  Poza tym codziennie coś innego dzieje się w moim życiu. Uwielbiam to. W moim zawodzie pojawiają się różne, nowe wyzwania. U mnie nie ma powtarzalności, która może nudzić.   

Reklama

Dzisiaj ma pani napięty grafik. Są dziennikarze, flesze, wywiady... Jutro będzie inaczej. Nieprzewidywalność jest wpisana w ten zawód. To panią męczy, czy fascynuje? Można się do tego przyzwyczaić, czy trzeba mieć specjalne predyspozycje? 

- Ja tak żyję od zawsze, więc specjalnie tego nie analizuję. Ostatnio rozmawiałam z moimi znajomymi, którzy żyją inaczej niż ja i mówiłam im, że jakakolwiek forma zmiany, np.: teraz pakujemy się i jedziemy, nie stanowi dla mnie problemu. Ahoj przygodo! Spróbujmy! Tak żyję od zawsze, bo nie mam stałej pracy. I jestem przyzwyczajona do tego, że są momenty, kiedy dużo się dzieje i są takie chwile, kiedy nie dzieje się nic. Ktoś kto wykonuje inny zawód i potrzebuje tej powtarzalności i daje mu ona poczucie bezpieczeństwa, tego nie zrozumie. Tak jak mi jest trudno zrozumieć, że ktoś się w tym odnajduje. W zasadzie nie wiem, co się jutro wydarzy, co mnie spotka i to dla mnie w porządku. Albo trzeba to czuć i lubić albo trzeba zmienić styl życia.

Jeżeli jest pani gotowa na zmiany i podejmowanie nowych wyzwań, to czy przeprowadzka do Warszawy wchodzi już w grę? 

- Przez chwilę spróbowałam, bo myślałam, że będzie mi łatwiej, ale okazało się, że stolica nie jest moim miejscem do życia. Jak miałam wolne pędziłam do Poznania. Więc doszłam do wniosku, że nie ma co kombinować. Teraz tym bardziej. Odkąd mam rodzinę uważam, że tak jest lepiej ze względów higienicznych dla mojej córki, którą opiekują się babcia i ciocie, cała rodzina. Mieszkając w Warszawie skazałabym ją na obce osoby, które musiałyby się nią zajmować. Jestem za tym, żeby rodzina uczestniczyła w wychowaniu mojego dziecka, jak to bywało w dawnych czasach. To jest dla mnie komfortowa sytuacja, a z resztą sobie radzę. Z tym, że muszę dojeżdżać do pracy też.    

To pokazuje, że dom, rodzina i tradycja są dla pani ważne. Pielęgnuje pani w sobie tę tożsamość... 

- Ciekawe, że wiele osób wykonując taki, czy inny zawód musi się tłumaczyć, dlaczego nie mieszka w Warszawie. Przecież mamy ładne miasta, przecudne. Nie możemy wszyscy mieszkać w Warszawie. Zawsze byłam lokalną patriotką. Wielkopolska to jest moje miejsce do życia. Może kiedyś wpadnę na pomysł, żeby się gdzieś wyprowadzić, ale póki co jest nam dobrze w Poznaniu. Mamy tu wszystko, czego potrzebujemy do szczęścia, czyli przyjaciół i kawałek lasu.

Jakie cechy poznańskiego DNA pomagają pani w codzienności, a które przeszkadzają?     
   
- Trudno powiedzieć. Przez to, że wiele podróżuję, sporo już przejęłam od innych. Na pewno jestem typową poznanianką, jeżeli chodzi o prządek. Jestem punktualna, to w Warszawie może przeszkadzać. Czasem taksówkarz wozi mnie gdzieś dookoła przez pół godziny, bo ja dostaję informację, że jeszcze nikt nie jest gotowy, a ja miałam się spóźnić. I to jest dosyć trudne. Nie skończyłam logistyki, ale logistykę domową mam opanowaną do perfekcji w każdym wymiarze i wszystko nadzoruję. To też czasem pomaga, czasem przeszkadza.

- Bywam zdenerwowana, bo próbuję dowiedzieć się, kiedy mam przyjechać do Warszawy i jaką mam pracę. A ktoś dziwi się, że nie mogę na dwa dni przed być gotowa do drogi. Mam rodzinę, dziecko, któremu muszę zapewnić opiekę. Nie jest tak, jak za czasów panieńskich, gdy brałam torbę i wyjeżdżałam, bo zadzwonił telefon. Zawsze lubiłam mieć poukładany kalendarz i co do godziny zaplanowany dzień, żeby się w tym wszystkim nie pogubić.    

Czy w kalendarzu jest miejsce na celebrację codzienności? 

- Zawsze szukałam równowagi pomiędzy pracą, a strefą prywatną. Bardzo lubię swoje zwyczaje. Takie momenty, w których nic spektakularnego się nie dzieje. Cieszę się, jak rano wstaję, mogę pobiegać ze swoją suczką po lesie lub pojeździć na rowerze. Potem robię zakupy, gotuję, ogarniam dom. Odbieram córkę ze szkoły. Robimy razem coś fajnego. Lubię z nią spędzać czas. Wymyślamy sobie dokąd pójdziemy lub pojedziemy. Wieczorem siadamy na kanapie. Przytulamy się; jest czas, żeby coś obejrzeć. Im człowiek starszy, tym prostsze rzeczy go cieszą.

Coś w tym jest... Ale w życiu są też chwile, wydarzenia, po których człowiek rodzi się na nowo. Ile razy pani przychodziła na świat? 

- Trudne pytanie. Na pewno dzielę moje życie na przed i po urodzeniu córki. Coś stało się ze mną. Teraz mam inne priorytety i coś innego jest dla mnie ważne. Zwolniłam. Nie gonię. Potrafię się zatrzymać. Nie mam potrzeby udowadniać całemu światu, ile to ja pracuję i co jeszcze zrobię. Żyję sobie spokojnie i przede wszystkim córce poświęcam czas.    

Wcześniej odpychała pani wizję rodziny, w której wszystko jest na głowie kobiety. Udało się pani wprowadzić inny model? W związku jest pani głową, czy szyją? 

- Wydaje mi się, że szyją, tak jak babunia mówiła. Nigdy nie wzbraniałam się przed rodziną, czekałam na właściwą osobę. I wolałam być sama, niż z kimś, bo tak wypada. Ja mogłam być starą panną do końca życia, zresztą przepowiadał mi to mój ojciec. W końcu trafiłam na partnera, z którym się przyjaźnimy i to jest najważniejsze. Lubię z nim spędzać czas i to jest super. Wszystkie moje przyjaciółki mówiły, że muszę założyć rodzinę. I mam tę rodzinę. Bardzo tradycyjną. Powielamy pewne schematy wyniesione z domu, ale ja nie bronię się przed tym. Uważam, że dbanie o ciepło rodzinne i takie organizowanie codzienności, żeby mężczyzna chciał wracać do domu to jest moje zadanie. Fajnie dzielimy się tymi obowiązkami. Ja w pewnych kwestiach nie wchodzę mu w drogę i on mi też nie. I tak naturalnie się to podzieliło, że ja gotuję, sprzątam, rozdzielam wszystkie zadania w domu. I jakoś sobie radzimy. 

Jak to w małżeństwie... 

- Jak to w małżeństwie bywa. Nie jestem zrzędliwą babą, która mówi kategorycznie, że teraz on musi umyć te naczynia, bo inaczej... Nie walczę w ten sposób o swoją niezależność kobiecą. Nie czuję takiej potrzeby. Jestem dość tradycyjnie wychowana. Więc - jak to moje przyjaciółki mówiły: "Zapach obiadu musi być w domu". I tego się trzymam. Jest nam dobrze w naszym domu, nie chce nam się z niego wychodzić, więc chyba to jest najważniejsze.    

Wspomniała pani o babci. W opiece nad nią pomagał pani partner. Czy to był ten moment, w którym dostrzegła w nim pani mężczyznę swojego życia, ojca swoich dzieci? 

- Akurat trafił na najgorszy moment. Najtrudniejszy, bo póki babunia była w dobrej formie potrzebowała drobnej pomocy. Wtedy moja obecność była dla niej najważniejsza, a potem... Babunia była bardzo słaba i zaczęła chorować. Więc powiedziałam, że jeżeli mamy razem mieszkać, to on musi wprowadzić się do mnie, bo ja muszę być z babcią. Nie zostawię jej teraz. Więc się wprowadził. Często nosił moją babcię na rękach, do karetki, bardzo mi pomagał. Wtedy wiedziałam, że to jest materiał na ojca moich dzieci.

Mężczyźni zajmują ważną pozycję w pani życiu. Przez tatę była pani wychowana na "silna babę", jak sam mówił. Jak pani wychowuje swoją córkę?

- Trochę taką Zosią Samosią do dzisiaj jestem, ale szczęśliwie mam takiego partnera, że nie muszę być, aż tak silna. Moją córkę staram się wychowywać i nie wychowywać. Mówię jej, co mi odpowiada, co mi nie odpowiada. I raczej ona się uczy obserwując nas. Jeżeli czegoś nie rozumie i denerwuje się, tłumaczę jej spokojnie. Stawiam też granice, na ile się zgadzam, a na co się nie zgadzam. Eko-mamy tak mają. To się nazywa rodzicielstwo bliskości. Już Korczak widział człowieka w dziecku. To jest mały człowiek, ale człowiek.    

Gniew... woli pani wykrzyczeć, czy zdusić w sobie? A może wybiegać?

- Jak mogę, to wybiegam. Ale ja jestem w gorącej wodzie kąpana. Jak już nie wytrzymuję to sobie krzyczę. Babunia tłumaczyła: "Jak się zdenerwujesz to wyjdź na świeże powietrze, napij się szklanki zimnej wody i powiedz, o co ci chodzi?". Natomiast u mnie to nie działa. Jest akcja - reakcja. I być może nie jest to krzyk, ale mówię głośno i stanowczo.

Jest pani temperamentna w życiu i na scenie. Częściej panią odrzucali na castingach, czy to pani odrzucała scenariusz? 

- Trudno powiedzieć. Był taki czas, że dostawałam bardzo dużo propozycji, ale odmawiałam z różnych względów. Jedna pojawiła się wtedy, kiedy nikt o tym nie wiedział, a ja już byłam w ciąży. Inne pojawiały się po urodzeniu córki, ale wtedy wiedziałam, że rok chcę spędzić z nią, siedząc w domu. Nie chciałam nigdzie wychodzić, więc to był czas, kiedy odmawiałam. Po "Magdzie M." też czułam, że było tego za dużo, że przesadziłam, że mój zawód przestał mnie bawić. To nie znaczy, że nie grałam, zamknęłam się w teatrze.    

Teraz jest pani spragniona nowych ról? Przyzna pani, że jest deficyt na role dla 40- latek. Z czego to wynika? To świetny czas dla kobiety, a tak niedoceniany przez reżyserów i scenarzystów.  

- To jest kult młodości. Oglądam wiele seriali - faktycznie ról dla dwudziestolatek jest sporo. Natomiast w serialach skandynawskich grają kobiety w moim wieku. To jest kwestia tego, kto co lubi. Jest fantastyczny serial mówiący o życiu kobiet: "Wielkie kłamstewka" z Nicole Kidman i Reese Witherspoon. W Polsce jeszcze zachłystujemy się komediami romantycznymi i kultem piękności i młodości. Chociaż nie demonizowałabym, bo sporo moich koleżanek gra w serialach i teatrze. To też jest kwestia wyboru, czego ktoś potrzebuje. Ja teraz pracuję dla telewizji lifestyle’owej, robię program i mam z tego przyjemność. I nie mam potrzeby intensywnej pracy, jak to robiłam kiedyś i trochę na własną prośbę z tego wyszłam. Ale jeżdżę na castingi. I biorę w nich udział. Czasem wygrywam, czasem przegrywam. Tak to jest.

Mogła być pani niemiecką gwiazdą muzyki pop. Żałuje pani, że serial przerwał pani karierę na Zachodzie? 

- Nie. To była moja świadoma decyzja, uważam bardzo słuszna. To nie był świat dla mnie. To był epizod. I gdyby teraz pojawiła się podobna propozycja w moim życiu, kiedy jestem uspokojona zawodowo, bo zagrałam sporo w teatrze i filmie, to mogłabym się skusić. Wtedy nie byłabym w stanie wszystkiego pogodzić. Z jednej strony bardzo chciałam być aktorką teatralną, grającą w dobrych spektaklach, w których o coś chodzi. A z drugiej strony pojawił się ten plastikowy świat, który trochę mnie śmieszył. Więc mogłam się zabawić w niemiecką Britney Spears, natomiast na dłuższą metę nie dałabym rady pozostać w tej machinie. Pamiętam rozmowę z chłopakiem z wytwórni, Niemcem, który mówił, że to jest coś okropnego, że jesteś kukiełką. Jeśli wszystko wypali to jest super, a jeśli nie to dużo można stracić. Nie po to uczyłam się tyle lat, poświęcałam się, żeby to zaprzepaścić. Dla mnie wybór był oczywisty. Jak wygrałam casting do "Na dobre i na złe", to mi w nie przeszkadzało w realizacji moich planów. Mogłam pracować w serialu i w teatrze. Ale przygoda była super.

Wspominała pani o tym, że karierę zaczęła jako siedmioletnia dziewczynka. Trudno było zmagać się ze sławą w podstawówce? 

- Trudno. Kiedy wybuchł stan wojenny bawiliśmy się w coś w rodzaju Teatru Arlekin. Potem graliśmy w spektaklach dla dzieci w telewizji. Przez to dzieci wytykały mnie palcami i raczej to nie była fajna część mojego życia. Pamiętam scenę, w której całowałam się z kolegą, potem część dzieci w szkole śmiała się ze mnie, część doceniała. Trzeba się było znaleźć w sobie siłę, żeby sobie poradzić z opluwanym przez koleżanki tornistrem. Nie było tak jak teraz, że młody człowiek zagra w filmie i zostaje gwiazdą. Ja byłam dręczona przez rówieśników. Wstydziłam się rodzicom powiedzieć. Tak naprawdę to gwiazdą poczułam się w liceum, jak wytykali mnie mówiąc: " To jest ta dziewczyna z telewizji". Te doświadczenia wiele mnie nauczyły. Kiedy zaczęłam być znana z seriali, nie uderzyła mi przysłowiowa woda sodowa.    

To był hejt na miarę tamtych czasów. Do niedawna mówiono, że "człowieka można zabić gazetą". Brzmi archaicznie, ale sens pozostał. Jak pani dziś reaguje na hejt?

- Jak ktoś mi napisze coś niemiłego na moim profilu to pytam, po co mnie obserwuje? Ludzie zawsze będą hejtować. Wszystkich nie zadowolę. Dla jednych jestem ładna, dla innych brzydka, ile osób tyle opinii. Specjalnie się tym nie przejmuję. Nie robię nic złego, nic kontrowersyjnego. Nie robię nikomu krzywdy. Najbardziej wkurza mnie, jak ktoś mówi, że moją działalność charytatywną, w którą angażuję się od lat, robię na pokaz. To mnie denerwuje. A to czy zagrałam dobrze, czy nie, czy ładnie mi w tej sukience, czy jestem szczupła, czy gruba? Każdy ma prawo do własnej opinii. Wykonuję taki zawód, że muszę się z tym liczyć. Zawsze ktoś będzie mnie oceniał: reżyser, publiczność, internauci.

No właśnie. W mediach społecznościowych jest pani aktywna. "Insta Stories" jest lepsze od fotoreporterskiej "ustawki"? 

- Pamiętam, jak kolega podpowiedział mi, że nie ma co uciekać przed tymi Instagramami i innymi historiami.  I tak przecież sprzedajemy część siebie, to też część naszego zawodu. Dzielimy się z ludźmi kawałkiem swojej prywatności.  Prowadząc własne profile możemy decydować czym chcemy się podzielić, szybciej możemy poinformować fanów o tym, gdzie jesteśmy, nad czym pracujemy.

- Muszę przyznać, że bardzo lubię niektóre portale, bo mam za ich pośrednictwem kontakt z moimi znajomymi. Mogę się dzielić z tymi, którzy mnie obserwują tym, co aktualnie robię albo tym, o co dbam: pomagam dzieciom, adoptuję psa. Mogę zainspirować kilka osób tym, że zwiedzam, że jeżdżę na biegówkach, że chodzę po górach, czy jestem na oddziale onkologii lub na planie filmowym. Media społecznościowe mogą zrobić wiele dobra i wiele zła - jeśli ktoś zakocha się w tym świecie wirtualnym. Ja staram się to wypośrodkować.   

Teraz przed panią już nie "ustawki", ale " przestawki". Meblom, ścianom, dekoracjom nada pani nowy wymiar jako projektantka w nowym programie telewizyjnym: "Wnętrze do poprawki: domy gwiazd". Jakie spostrzeżenia po pierwszych odcinkach? 

- Zastanawiałam się, jak sprawdzę się w tej roli. Produkcja lepiej o mnie myślała, niż ja sama o sobie myślę. Okazuje się, że czuje się jak ryba w wodzie. Jestem gadułą. Uwielbiam rozmawiać z ludźmi, co się przekłada na ten program. Świetna praca. Poznałam cudowne osoby. Wzmocniłam niektóre swoje znajomości. Myślę, że mamy szansę odczarować paru celebrytów dziwnie opisywanych w mediach albo nieumiejących się w nich zaprezentować. To fajni ludzie. Każdy z nas lubi zajrzeć do domu gwiazdy. Lubimy zaglądać do wnętrz, do łazienki; ja lubię jeszcze zaglądać do lodówki - to jest związane z moją miłością do zdrowego odżywiania. Bohaterom programu robimy niespodzianki. Z naszą architekt wnętrz Marianką Krystev - współprowadzącą program - zamykamy się w warsztacie. Potrafię już odrestaurować stołek. Jest też wiele robótek ręcznych.    

Czy nie jest trudno potem z tymi pomysłami wejść do domu osoby, która jest np.: projektantką mody i przekonać ją do swojej koncepcji? Jak udaje się pani wprowadzić celebrytów w zachwyt?

- Musimy dopasować się do tego, co dana gwiazda lubi. To jest ważne, aby sprostać oczekiwaniom; żeby nie było tak, że celebryta lubi złoto, a my dajemy srebro. Ostatnio mieliśmy wizytę w domu, w którym bohaterka miała gołe okna, a w pomieszczeniu dominowała biel. Projektantka wprowadziła kolor niebieski- ulubiony kolor właścicielki. Spodobało się, ale czasem ryzykujemy.   

Odwróćmy sytuację. Którą z gwiazd pani poprosiłaby o przeprowadzenie metamorfozy w swoim domu?

- Kto mógłby przyjść do mnie? Mogłabym zaprosić Zosię Ślotałę lub Odetę Moro.    

Kiedy premiera pierwszego odcinka? 

- Premiera 30 stycznia w telewizji Lifetime o godzinie 22:00.    

Prowadzi pani jeszcze mapę marzeń?

 - W 2007 roku ją zrobiłam, w 2008 sprawdziło się 60 procent, więc nie ryzykuję. Żeby zdrowie było, a reszta sama przyjdzie.

 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama