Reklama

Justyna Steczkowska: Każda kobieta tego pragnie

Oryginalna uroda. Czterooktawowy głos. Kilka złotych płyt na koncie i wszelkie możliwe nagrody na półce. Justyna Steczkowska niedawno skończyła 41 lat i urodziła trzecie dziecko. Nam mówi: "Chciałabym, żeby czas się zatrzymał".


Gdy w 1994 r. zaśpiewała w Opolu "Boskie Buenos" Maanamu, nikt nie miał wątpliwości, że rodzi się nowa gwiazda. Dwa lata później wydała "Dziewczynę szamana", album rozszedł się w 400 tys. egzemplarzy, a Justynę Steczkowską pokochała cała Polska. Kocie oczy, długie czarne włosy, suknie do ziemi - wyróżniała się na tle wokalistek w podartych dżinsach i powyciąganych swetrach, które podbijały rodzimą scenę w połowie lat 90. Nagrywała wiersze Norwida, teksty Szekspira i żydowskie pieśni w jidysz. Nie śpiewa rzeczy łatwych i lekkich, a mimo to wciąż jest na topie.

Reklama

Ona sama mówi, że naprawdę wielkie rzeczy są dopiero przed nią. Zawsze perfekcyjnie ubrana, w idealnie skrojonych sukienkach i na wysokich obcasach sprawia wrażenie chłodnej i niedostępnej. Ale gdy przychodzę na spotkanie, wcale nie mam przed sobą diwy, tylko sympatyczną młodą kobietę, która jest otwarta, dużo się uśmiecha i często żartuje. Po naszej rozmowie biegnie na spektakl "Śpiewnik Pana W." (reż. Krzysztof Jaślar) w warszawskim teatrze Syrena, w którym wykonuje piosenki Kabaretu Starszych Panów. Wszystkie bilety są wyprzedane na kilka tygodni naprzód, bo Justyna stworzyła niezwykły show. Kiedy w czerwonej sukience śpiewa "Bo we mnie jest seks" i zmysłowo kołysze biodrami, trudno oderwać od niej wzrok.

W "Śpiewniku Pana W." każdą piosenkę wykonujesz w zmysłowej kreacji. Prywatnie też jesteś tak kobieca?

Justyna Steczkowska: Pamiętam pewną zabawną scenę z dzieciństwa. Gdy miałam sześć lat, do naszego domu w Stalowej Woli miał przyjechać fotograf, więc wystroiłam się w biały sweterek z granatowymi lampasami i złotymi guzikami, który przysłała ciocia z Australii. Absolutny szczyt marzeń w tamtych czasach (śmiech). Czekaliśmy z rodzeństwem jedną godzinę, drugą, ale fotograf nie przyjeżdżał. Dzieciaki w końcu się znudziły, chłopcy poszli grać w piłkę, a dziewczynki w gumę, tylko ja grzecznie siedziałam. Nie bawiłam się z resztą, bo bałam się, że pobrudzę swoje śliczne ubranko, a chciałam być elegancka! Fotograf w końcu przyjechał i do dziś mamy w rodzinnym albumie zdjęcie, na którym wszyscy mają zmierzwione włosy, są umorusani i tylko ja, najmłodsza, wyglądam jak oderwana od rzeczywistości (śmiech).

- Od tamtej pory niewiele się w kwestii stroju zmieniło. Podoba mi się styl casual, ale do mnie on chyba nie pasuje. Jeśli zdarzy mi się kupić coś innego niż obcisłą sukienkę, to potem wisi w szafie... mojej siostry (śmiech).

Czyli dżinsów nie włożysz?

- Obcisłych? Czemu nie? (śmiech)

Lubisz się podobać?

- Jak każda kobieta. Trochę kokieterii w niewinnej, damsko-męskiej grze poprawia samopoczucie obu stronom.

W domu masz aż trzech mężczyzn: męża i dwóch synów. Nauczyłaś się od nich czegoś?

- Oni są z innej planety niż kobiety, zdecydowanie. Co innego ich kręci, co innego lubią. A czego się od nich nauczyłam? Mówienia wprost, czego chcę. Faceci nie rozumieją zawiłości kobiecej natury, do nich trafia konkret. To była dla mnie cenna lekcja i odkąd to zrozumiałam, w moim życiu od razu było mniej łez i nieporozumień.

Niecałe cztery miesiące temu urodziłaś córkę. Dziewczynkę wychowuje się inaczej niż chłopców?

- O tym dopiero się przekonam, bo Helenka jest jeszcze maleństwem. Ja sama byłam "tatusiową perełką". Tak ojciec mnie nazywał. Zawsze mieliśmy z sobą dobry kontakt, mogłam mu zaufać w każdej sprawie i liczyć na jego zrozumienie. To był niesamowicie dobry, twórczy człowiek. Pasjonat muzyki i swojej pracy. Natomiast gdy patrzę na relacje mamy z moimi braćmi, to widzę, że ma do nich większą słabość niż do córek. Jednak taka kolej rzeczy wydaje mi się zupełnie naturalna.

Występujesz na scenie, koncertujesz, nagrywasz. Nie wolałabyś zostać z Helenką w domu?

- Są kobiety, które dobrze czują się, będąc mamą 24 godziny na dobę, ale ja pragnę również pracować. Nie chcę odmawiać sobie przyjemności tworzenia i koncertowania. Staram się żyć, zachowując równowagę pomiędzy rodziną a sceną i jak dotąd jakoś mi się to udaje. W domu jestem miłą i spokojną mamą, ale gdy tylko postawię nogę za drzwiami, zachowuję się tak, jakbym miała ADHD (śmiech). Zawsze mam mało czasu i dużo pracy. Zdarza się, że moi współpracownicy za mną nie nadążają. Znienawidzonym przez nich słowem jest "szybciutko", które powtarzam najczęściej. Ale dopóki dzieci potrzebują mojej stałej obecności, inaczej nie będzie.

Zabierasz Helenę na koncerty?

- Tak. Chłopcy, dopóki ich karmiłam, również wszędzie ze mną jeździli. Leon, który ma 13 lat, też ostatnio wybrał się na mój koncert. Z własnej woli (śmiech). Przyszedł do mnie i zapytał: "Mamo, już dawno nie widziałem, jak występujesz, czy mógłbym pojechać?". "Oczywiście, synku, będzie mi bardzo miło", odparłam. I zabrałam go z sobą do Bydgoszczy. Jednak gdy weszliśmy do niezwykle urokliwego hotelu i Leo odkrył, że na dole jest basen, to stwierdził, że jest zmęczony podróżą i woli zostać z Helenką. A przy okazji trochę poszaleje, pływając. I jak tu nie kochać dzieci (śmiech).

Sama wychowałaś się w trasie. Z ojcem dyrygentem i ośmiorgiem rodzeństwa jeździliście po całym świecie, koncertując.

- Moje dzieciństwo było przesiąknięte muzyką. Czasem to było trudne, bo inne dzieci bawiły się na dworze, a ja z rodzeństwem nieustannie ćwiczyłam w dużym pokoju tercety, kwartety i kwintety, spoglądając z żalem przez okno. Jednak z perspektywy bardzo doceniam to, że tata poświęcał nam cały swój wolny czas, ucząc i pilnując, żebyśmy nie zaniedbywali muzycznej edukacji. To musiał być wielki wysiłek z jego strony, bo przecież jest nas dziewięcioro. Dzisiaj większość żyje z muzyki, ale gdyby nie jego konsekwencja, zapewne tak by się nie stało.

Masz kontakt ze wszystkimi braćmi i siostrami?

- Teraz jesteśmy dorośli, więc każdy ma swoje życie, rodzinę i przyjaciół, ale wciąż w trudnych chwilach możemy na siebie liczyć. Czasem kłócimy się z sobą, bo wszyscy mamy silne charaktery, ale zawsze się godzimy. Wystarczy schować swoje ego do kieszeni i znowu jest fajnie. 

Miałaś 16 lat, kiedy wyjechałaś do liceum muzycznego w Rzeszowie. To była przyspieszona lekcja dorastania?

- Chciałam rozwijać się muzycznie, więc nie miałam innego wyjścia. Zamieszkałam na stancji z koleżanką. I oczywiście miałam różne przygody. Kiedyś właściciel mieszkania, starszy pan, wyrzucił nas z domu w środku nocy, bo uznał, że zużyłam za dużo wody, piorąc bieliznę. Zostałam na ulicy z plecakiem, kołdrą i skrzypcami w ręku (śmiech). Ale cieszę się, że rodzice nie widzieli, w jakim środowisku dorastam, bo to im zaoszczędziło wielu zmartwień. Będąc w szkole, zaczęłam grać w rockowych kapelach, a wielu muzyków nie stroniło od różnych używek. Na moje szczęście, potrafiłam odmówić, gdy mi je proponowali. A oni szanowali moją niezależność. Tamten okres wiele mnie nauczył. Widziałam tyle nieszczęść spowodowanych narkotykami, że nigdy mnie do nich nie ciągnęło. Poza tym nie wyobrażam sobie, że mogłabym być od czegoś uzależniona. Wyjątkiem są dobra herbata i mocne czarne espresso. No i miłość (śmiech).

Szkołę w klasie skrzypiec skończyłaś z wyróżnieniem.

- Tak, bo bardzo mi na tym zależało. Potrafiłam nie wychodzić z domu i tylko grać, grać, grać. Trwało to wiele godzin, ale przyniosło efekt w postaci piątki z wyróżnieniem oraz koncertu w filharmonii z orkiestrą, w której zasiedli moi profesorowie. Grałam koncert d-moll Wieniawskiego.

Miałaś 22 lata, gdy wygrałaś "Szansę na sukces", a potem konkurs debiutów w Opolu. Irena Santor, wręczając ci nagrodę, powiedziała wtedy: "Nie zgubcie tej perły".

- Mój tata zawsze stawiał nam ją za wzór. Zachwycał się jej głosem, techniką, aparycją, elegancją. Dlatego gdy zobaczyłam Irenę Santor w Opolu na ulicy, chciałam coś powiedzieć, ale poczułam się tak onieśmielona, że nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. A kiedy następnego dnia weszła na scenę i oznajmiła, że zwyciężyłam, byłam w takim szoku, że podrzuciłam do góry kwiaty, które trzymałam, i wydałam z siebie najwyższy z możliwych dźwięków (śmiech).

Pierwsza płyta i 400 tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Szybko odniosłaś sukces.

- Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że ten album określi mnie na tak wiele lat. Każda moja próba odejścia z muzyką w inną stronę niż "Dziewczyna szamana" spotykała się z falą krytyki. Bolało mnie, gdy słyszałam: "Justyna Steczkowska skończyła się wraz z Grzegorzem Ciechowskim". Grzegorz wyprodukował moje dwie pierwsze płyty, ale to ja napisałam całą muzykę, 90 proc. piosenek, które zaśpiewałam w swoim życiu, jest mojego autorstwa. Zresztą Ciechowski zawsze bronił mnie przed tymi oszczerstwami. Tuż przed jego śmiercią rozmawialiśmy o zrobieniu kolejnej płyty. Niestety, nie zdążyliśmy, bo odszedł tak nagle.

W 2007 roku, gdy nagrałaś "Daj mi chwilę", zamieniłaś długie czarne suknie na kolorowe ubrania oraz porzuciłaś mroczny image.

- I ten nowy wizerunek zaprezentowałam wtedy, po raz pierwszy, na okładce PANI (śmiech). Dojrzałam, byłam już matką dwójki dzieci i chciałam być odbierana bardziej "normalnie". Uchodziłam za niedostępną diwę, ludzie bali się do mnie zbliżyć, a to się miało nijak do tego, jaka jestem naprawdę. Ale teraz, z perspektywy czasu, nie wiem, czy to była dobra decyzja. Jeszcze kilka lat temu media starały się być przyjazne ludziom, wspierać akcje społeczne. A dziś? Plotkarskie gazety i portale zrobiły się nieznośne. Powyrywane z kontekstu zdania, pocięte wywiady, zmyślone historie. Robią z nas bandę głupców, bo wszystko można wyśmiać. Gdy byłam teraz w ciąży, fotoreporterzy nie dawali mi spokoju, dwa razy omal nie miałam przez nich wypadku. Dlatego czasem myślę, że może lepiej, jak się ciebie boją i trzymają dystans. Sama nie wiem. Jeśli mam być szczera, bywają chwile, w których naprawdę trudno jest mi się odnaleźć w tej medialnej rzeczywistości-nierzeczywistości.

Kiedy za "Dziewczynę szamana" dostałaś pięć Fryderyków, Twój tata powiedział: "Współczuję ci". Miał na myśli właśnie konsekwencje sławy...

- Znał życie lepiej niż ja. Sam doświadczył nieprzyjemnych konsekwencji sukcesu, choć na mniejszą skalę. Kiedy występował w Rzymie przed papieżem Janem Pawłem II i udało mu się załatwić paszporty dla całego chóru, co w tamtych czasach było nie lada wyczynem, to wcale nie spotkało się to z radością i dumą, tylko z zazdrością. W szkole słyszałam z tego powodu nieprzyjemne docinki.

Mąż jest twoim fanem?

- Na szczęście nie (śmiech). To jego wielka zaleta, bo gdy ja jestem zdenerwowana jakąś sytuacją zawodową, on wprowadza kompletny luz. Gdyby nie miał dystansu do tego, co robię, nie udałoby się nam przetrwać, bo życie w błysku fleszy bywa bardzo trudne. Niektóre media zachowują się jak złośliwa teściowa, która zrobi wszystko, żeby pomóc małżeństwu się rozpaść. Smutna prywatność gwiazd to zawsze najlepszy news, najwięcej się na tym zarabia.

Z mężem jesteście razem już 13 lat. Nie znudziliście się sobą?

- Jak widać nie (śmiech). Czasem recepta na szczęście wydaje się prosta, niekiedy trudna, ale zawsze potrzebne jest wzajemne zrozumienie oraz tolerancja. My z Maćkiem, gdy jeździmy z dziećmi na wakacje, zawsze bierzemy dwa oddzielne pokoje, żeby móc zamknąć drzwi na klucz i spędzić chwilę tylko we dwoje. Jeśli odzywa się pukanie, mówimy wtedy: "Przykro nam, teraz rodzice są zajęci sobą" (śmiech).

Co ci się spodobało w Macieju?

- Nie ukrywam, że na początku on. Oszołomiła mnie jego uroda. Trudno się w tak przystojnym mężczyźnie nie zakochać. Zresztą na pewno nie byłam jedyną, która uległa urokowi Maćka, widząc w gazecie jego zdjęcie bez koszulki (śmiech). Ale po jakimś czasie człowiek chciałby sobie też pogadać. Na szczęście, gdy poznaliśmy się bliżej, okazało się, że mamy mnóstwo wspólnych tematów. Skoro zdecydowałam się wyjść za mąż, a zawsze hołdowałam niezależności, to znaczy, że musiałam być zakochana po uszy. Moje związki z mężczyznami zazwyczaj były długie, ale nigdy nie spieszyło mi się do ołtarza. A za Maćka wyszłam po półtora roku. Tata zawsze mi powtarzał: "Pamiętaj, córeczko, że jak chcesz wziąć ślub, to tylko z miłości. Życie jest długie, a codzienność bywa trudna, ale jeśli będziesz miała przy sobie osobę, którą kochasz, to wyjdziesz z każdego zakrętu".

Kilka miesięcy temu skończyłaś 41 lat. Lubisz swój wiek?

- Pamiętam bardzo dokładnie trzydzieste urodziny. Pomyślałam, że chciałabym, aby czas się zatrzymał. Nigdy nie sądziłam, że powiem tak również wtedy, gdy skończę czterdziestkę (śmiech). Ale jestem w dobrym miejscu. Dobrze mi ze swoim życiem. Wydaje mi się też, że w zawodzie jestem u szczytu swoich możliwości. A przynajmniej blisko (śmiech). Czuję się sama z sobą znacznie lepiej niż dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Zaakceptowałam różne swoje wady, już z nimi nie walczę. I jestem "lżejsza" dla otoczenia. Kiedyś byłam w pracy strasznym zakapiorem, wydawało mi się, że zawsze mam rację, upierałam się przy swoim. Teraz wiem, że gdy da się dojść innym do głosu, to razem można wpaść na genialne pomysły.

O czym jeszcze marzy Justyna Steczkowska?

- Jestem mamą trójki dzieci, to już potrójne szczęście. Teraz moje jeszcze niespełnione marzenia dotyczą muzyki. Właśnie jestem po nagraniach orkiestry do dwóch muzycznych projektów na 2014 rok. Czeka mnie mnóstwo pracy, ale wiem, że to będzie dla mnie samej przełomowy rok w muzyce. Mam w głowie jeszcze pomysły na kilka wielkich rzeczy, niestety wciąż nie zgromadziłam na ich realizację wystarczających funduszy. Ale nie przestaję wierzyć, że kiedyś się uda. Pamiętam, gdy jako mała dziewczynka wracałam wieczorem z kościoła, z nieba spadała gwiazda, a tata powiedział: "Pomyśl sobie marzenie i nie przestawaj w nie wierzyć - nawet jak inni zwątpią - a będzie twoje". Pomyślałam wtedy, że chcę tylko śpiewać, bo to mnie uszczęśliwia. I stało się.

Rozmawiała Iga Nyc

PANI 1/2014


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Justyna Steczkowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy