Reklama

Jan Wieczorkowski: Padać i... wstać

Rozrabiaka. Raz na ulicy przyłożył komuś tak, że trafił do aresztu. Facet z przeszłością: miał wiele kobiet i był pewien, że przehula życie. To paradoks, że wszystko przydało mu się w pracy aktora. Ale dziś Jan Wieczorkowski to przede wszystkim odpowiedzialny mąż i ojciec dwóch synów. Dorósł? Dostał od życia po głowie? A może zmieniła go miłość?

Rozrabiaka. Raz na ulicy przyłożył komuś tak, że trafił do aresztu. Facet z przeszłością: miał wiele kobiet i był pewien, że przehula życie. To paradoks, że wszystko przydało mu się w pracy aktora. Ale dziś Jan Wieczorkowski to przede wszystkim odpowiedzialny mąż i ojciec dwóch synów. Dorósł? Dostał od życia po głowie? A może zmieniła go miłość?

Czy aktorstwo to dobry zawód dla mężczyzny?

 Jan Wieczorkowski:
- Dla mnie dziwny, niewdzięczny, trudny, niestabilny. To ciężka praca, która tylko czasami daje satysfakcję i radość. Ale jak już daje, to na maksa. To robota dla "pięknych dwudziestoletnich" - młodych, singli, bez rodziny i odpowiedzialności. Zawód z powołania. Niektórzy aktorzy mówią: "Wygłupiam się i jeszcze mi za to płacą". Nie do końca się z tym zgadzam. Najtrudniejsze jest to, że jesteś wart tyle, ile twoja ostatnia rola. A potem znów zaczynasz od zera. Dorobek zawodowy nie jest kapitałem. Ciągle musisz udowadniać, że się do czegoś nadajesz, przypominać, że w ogóle jesteś, tyle zrobiłeś, masz nazwisko. Tak jest dzisiaj, przynajmniej u nas. Nie wiem, jak jest gdzie indziej. Kiedy oznajmiłem rodzicom, że chcę zostać aktorem, tata powiedział: "Synu, to ostatni zawód dla mężczyzny w tym kraju".

Reklama

Co więc decyduje o sukcesie?

- Talent jest ważny, ale nie wystarcza. W sukcesie pomaga szczęście, znajomości - znaleźć się w odpowiednim czasie, miejscu, wśród odpowiednich ludzi. Jedni się rodzą pod szczęśliwą gwiazdą, inni muszą walczyć. A mnie szczęścia w zawodzie trochę brakuje. Zagrałem w pięknym filmie "Sprawiedliwy" w reżyserii Michała Szczerbica, który w Nowym Jorku zdobył nagrodę publiczności na festiwalu polskich filmów fabularnych, ale w Polsce był wyświetlany parę dni w kinach studyjnych i wylądował w szufladzie. Kilkanaście lat temu na festiwalu w Gdyni "U Pana Boga za piecem" dostał nagrodę publiczności i siedem innych nagród, a po pokazie film był oklaskiwany na stojąco. Myślałem, że moja kariera wreszcie się rozpędzi. Nawet reżyser Jacek Bromski powiedział: "Zobaczysz, człowieku, teraz to się na ciebie rzucą". Nikt się nie rzucił.

Zazdrościłeś kolegom ról? Myślałeś: "To ja powinienem zagrać"?

- Oczywiście, że tak. Jeśli aktor mówi, że nie zazdrości, kłamie. Pamiętam, jak kiedyś podziwiałem Rafała Maćkowiaka, który grał w dobrych filmach. I zrozumiałem, że nikt nie chce obsadzać w poważnych rolach gościa, który jest kojarzony z chłopakiem z "Klanu". To wtedy zdecydowałem, że z tego serialu odchodzę. Jeśli mam być szczery, to role w filmach, które ostatnio oglądam, są dobrze obsadzone. Obok zazdrości, której nie wolno mylić z zawiścią, jest też podziw.

Nie stresuje cię, że jesteś po czterdziestce, a wciąż nie zagrałeś "tej" roli? Nie boisz się upływającego czasu?

- Akurat u mężczyzny wiek bywa atutem. Jest już osadzony, siwe włosy dodają mu sznytu, a zmarszczki charakteru. Nawet głos, który się z wiekiem obniża, staje się chropowaty, jest plusem.

Zresztą dość długo byłeś chłopcem. Potrafisz powiedzieć, kiedy dojrzałeś?

- Miałem kilka momentów, gdy poczułem się dorosły. Pierwszy? W liceum. Wyjechałem wtedy do Londynu, zamierzałem w wakacje trochę dorobić. Za pierwszą tygodniówkę pracy na budowie kupiłem walkmana. To był czas, kiedy chciałem być jak Marty McFly z "Powrotu do przyszłości", który jeździ na deskorolce i słucha Van Halen. Drugą tygodniówkę wydałem więc na deskorolkę. (śmiech) Ale prawdziwy krok w dorosłość to wyjazd do Kanady. W szkole nie byłem orłem, przestraszyłem się matury i postanowiłem pójść na skróty - zostać aktorem w amerykańskim stylu. Liczyłem, że z Kanady pojadę do Stanów, dostanę prawo pobytu i nie będę musiał wracać do kraju i zdawać matury. Ale to się nie udało. Nie przyjmowano już emigrantów z Polski. Mogłem posiedzieć legalnie tyle, na ile dostałem wizę. Zawaliłem rok w szkole, ale wróciłem jako facet, który ma pewność, co chce w życiu robić. Zdecydowałem: powtórzę klasę, za rok zdam do PWST. Później jednak znów na długo stałem się chłopcem. Chyba przez ten zawód, który wymaga, by mieć w sobie dziecko.

To nie jest wykręt? Nie muszę dojrzeć, wziąć odpowiedzialności za życie, bo "pielęgnuję wewnętrzne dziecko"?

- Spielberg powiedział, że robi filmy dlatego, że wciąż ma w sobie czternastolatka. Chodzi o wyobraźnię dziecka, nieprzewidywalność, odwagę, ciekawość i brak ograniczeń. W PWST namawiano nas, by obserwować i czerpać z dzieci i zwierząt, bo są w stu procentach naturalne, nieprzewidywalne. Tylko taka wolność pozwala stworzyć coś ciekawego. Aktor, jeśli ma być interesujący, musi być niegrzeczny, odrobinę szalony. Inaczej jest nudny, nijaki. Zatraciłem się na wiele lat. Wiesz, kiedy naprawdę stałem się mężczyzną? Gdy przyszły na świat dzieci, najpierw jeden syn, potem drugi.


To zmienia każdego. A było coś, co cię w ojcostwie wystraszyło?

- Nie, bo już od jakiegoś czasu marzyłem o rodzinie, dzieciach i wiedziałem, że to się łączy z wielką odpowiedzialnością. Na początku nie mogłem uwierzyć w to, że zostałem ojcem. W ogóle nie myślałem, że założę rodzinę. Byłem pewny, że przehulam życie. Rodzina to jest chyba mój największy sukces. Przy chłopakach zrozumiałem, na czym to wszystko polega. Karmiłem ich, przewijałem, stawiałem babki z piasku, biegałem po lekarzach.

Twój pierworodny syn ma na imię Jan. Tak jak ty, twój ojciec, dziadek. To przywiązanie do tradycji?

- Nie wiem, jak daleko ona sięga. Naliczyłem, że jestem czwartym Janem z kolei. Wiedziałem, że kiedy urodzi mi się syn, też dostanie to imię. Drugi chłopak to Vincent. Byłem akurat fanem serialu "Entourage" w HBO. Główny bohater nazywał się Vincent Chase.

 Jakim jesteś tatą?

- Opiekuńczym, czasem surowym. Uważam, że dzieci muszą znać swoje miejsce. Vincent jest jeszcze mały, bo ma dwa i pół roku, ale Janek chodzi do drugiej klasy, więc można od niego wymagać posłuszeństwa. Jestem przy tym stanowczy, są nagrody, ale i kary. Jednak i tak jestem dla synów idolem. Jasiek patrzy we mnie jak w obrazek.

A jest coś, co cię w ojcostwie przerasta?

- Na co dzień trudnych momentów jest wiele, zbyt szybko tracę cierpliwość, nie panuję nad emocjami. Czasem, kiedy synowie rozrabiają, niepotrzebnie robię im awanturę: "Chłopaki, też mam życie, pracę, potrzebuję spokoju". Albo mówię: "Jesteśmy z wami 24 godziny na dobę, a teraz chcemy z mamą obejrzeć film". I zaraz żałuję, że jestem zbyt porywczy, że powinienem spokojniej. Pamiętam, jak ojciec krzyczał na mnie, szczególnie przy odrabianiu lekcji. Miał rację, bo byłem strasznym tumanem z matematyki. "Ty ośle!", wrzeszczał i rzucał zeszytem. Dziś się z tego śmieję, ale wtedy się stresowałem. Wkurzam się więc, że miałem nie powtarzać błędów taty, ale je robię. Gdy widzę billboardy z napisem "Kocham, nie krzyczę", to ręce mi opadają, bo czuję, że zrobił je ktoś, kto nie spędza ze swoimi dziećmi 24 godzin na dobę, tylko widuje się z nimi raz lub dwa razy w tygodniu.

Pochodzisz z pokolenia, które psycholog Jacek Santorski nazwał "porzuceni przez ojca". Bo oni dbali, zarabiali, ale nie potrafili okazywać czułości. Podpisujesz się pod tym?

- Coś w tym jest. Ojciec był narciarzem i trenerem. Dzięki niemu uprawiałem slalom i slalom gigant jako młodzik, później junior. Zostawiłem to, bo nie lubię rywalizacji. Ojciec zawsze powtarzał, że w życiu trzeba być uczciwym. I taki był. Nie kręcił, nie układał się z nikim, nie oszukiwał. Nauczył mnie pływać, skakać na główkę i słuchać dobrej muzyki. Tata jest muzycznym snobem. U nas zawsze był jazz, blues. Kiedy dzisiaj czasem spotykam Michała Urbaniaka, pyta mnie: "Skąd masz taką wiedzę?". Odpowiadam: "Z domu". Kiedy rodzice się pobrali, byli młodzi, na dorobku. Po kilka miesięcy pracowali w Anglii, a ja zostawałem z dziadkami. Tęskniłem za mamą i tatą, ale dobrze wspominam tamten czas. Szczególnie dziadek ze strony ojca był ważny. Sporo się od niego nauczyłem.

A konkretnie czego?

- Dziadek mówił, jak postępować z kobietami. Często oceniał moje koleżanki, wiedziałem, która mu się podoba, a która nie. Zawsze pytał: "Jak się nazywa? Może znam jej babcię albo mamę". (śmiech) Ojciec nie potrafił rozmawiać ze mną "o tych sprawach", więc moim nauczycielem był dziadek. Dzięki niemu seks i sprawy intymne nie miały tajemnic. Pozwalał mi nawet oglądać "świerszczyki", które trzymał w szafce w tajemnicy przed babcią. Mówił: "Wiesz, gdzie jest klucz, pooglądaj sobie". Potem, gdy byłem starszy, przywoziłem mu z wypożyczalni kaset wideo w Zakopanem filmy erotyczne. Pod koniec życia powiedział, że najbardziej żałuje, że wielu dziewczynom odmówił. Wiedziałem więc: muszę się wyszumieć z kobietami. Żeby potem niczego nie żałować.

No i jesteś dowodem na to, że niektórym się to udaje. Podobno mężczyzna do czterdziestki powinien wszystkiego spróbować, a potem wybrać to, co dla niego najważniejsze. Zgadzasz się z tym?

- Kiedyś moje związki trwały najdłużej trzy miesiące. Nie lubiłem wiązać się na dłużej, za bardzo ceniłem niezależność. Wiedziałem, że w każdej chwili mogę kupić bilet na przykład do Amsterdamu, w wiadomym celu. (śmiech) Stamtąd leciałem do Londynu, potem do Los Angeles. Ale w końcu poznałem Ulę. I nagle kolejny rok budzę się obok tej samej kobiety, mojej żony.

Co ma w sobie takiego, że się przy niej zatrzymałeś?

- Jest kobieca. I ma w sobie specyficzny rodzaj spokoju. Zakochałem się i trwało to dłużej niż zwykle. A potem stwierdziłem, że musi być aniołem, skoro tyle wytrzymuje. Przy niej stałem się mężczyzną, który potrafi dawać, nie tylko brać. Nie wiem, jak to zrobiła. Mamy lepsze i gorsze chwile, ale nie możemy bez siebie żyć. No i na całe życie łączą nas dzieci.

Mieliście okazję sprawdzić, jakiej próby jest wasze małżeństwo?

- Przez półtora roku siedziałem bez pracy. A to dla faceta najtrudniejsza lekcja. Bo przecież zaprogramowani jesteśmy tak, że trzeba zarobić na dom. Przynajmniej dla mnie jest to miarą odpowiedzialności. A tu dwoje małych dzieci, akurat urodził się Vincent. Katastrofa. Było tak ciężko, że musieliśmy obniżyć standard, a potem żona stwierdziła, że skraca urlop wychowawczy i wraca do pracy. Ale poradziliśmy sobie i wyszliśmy silniejsi.

Półtora roku bez pracy to kawał czasu. Z czego żyłeś ty i twoja rodzina?

- Z tego, co zarobiłem wcześniej. Na początku myślałem, że cisza potrwa chwilę, że zaraz coś dostanę, pojechaliśmy więc na wakacje, potem na drugie. Miałem pieniądze, wolny czas, wydawało się - idealny moment na odpoczynek, bycie tylko z rodziną. Jednak telefon wciąż milczał. Wpadłem w dołek. Żeby nie zwariować, kręciłem krótkie filmiki i wrzucałem na YouTube’a.

Coś jednak utrzymało cię w pionie. Potrafisz powiedzieć co?

- Oczywiście rodzina, ale były takie momenty, że jej też czasem miałem dość, bo ciążyła mi odpowiedzialność. Czułem się jak w potrzasku. Powiem tak: człowiek rodzi się sam, umiera sam i największe problemy też rozwiązuje sam. Bo jak wesprzeć? Powiedzieć: "Będzie dobrze, damy radę"? Słyszałem to od Uli, ale to nie było wsparcie. Dostałbym je, gdybym miał bogatego wujka, który by mnie uspokoił: "Janek, sprawdź konto, przelałem ci sto tysięcy. Na pewno coś się w końcu trafi. A jak nie, to pomyślimy". Niestety, nie mam bogatej rodziny. Mogłem liczyć tylko na siebie. Starałem się nie użalać.

W końcu jednak przyszła propozycja?

- Propozycje same nie przychodzą. Zadzwoniłem do znajomego producenta. "Masz cokolwiek? Bo jest tragedia", spytałem. "Jak dobrze, że dzwonisz. Ktoś zrezygnował", usłyszałem. Wziąłem więc tę rolę i powoli wszystko zaczęło się układać. No i wróciłem do boksu.

Trenowanie twardego sportu nie kłóci się z twoim "wewnętrznym dzieckiem"? Zastanawiam się, czy wrażliwy aktor potrafiłby się bić?

- W przeszłości zdarzało mi się dostać parę razy, ale i przywalić też. Raz wylądowałem z tego powodu na dołku. Poszło o źle zaparkowany samochód. Zaczęła się awantura, przyłożyłem i zaraz podjechał radiowóz. Taka sprzeczka jak z filmu "Prawo Bronksu" z Robertem De Niro. Kumpel pyta: "Powiesz w końcu, o co poszło?", a drugi odpowiada: "O miejsce do parkowania".

To chyba sytuacja, w której mogłeś poczuć się prawdziwym facetem. Czy po to uprawiasz boks? Chcesz być twardzielem?

- Superbohaterem jest dla mnie ktoś, kto oddając szpik kostny, ratuje życie dziecku. Boks uczy mnie dyscypliny, buduje kondycję, to najlepsza terapia. Gdy jestem wkurzony, nosi mnie, wyżywam się na worku treningowym.

Często się wkurzasz?

- Oj, tak. Pochodzę z Podhala, jestem więc niecierpliwy i impulsywny, choć już nie na taką skalę jak kiedyś. Wkurza mnie, że dziś ludzie nie mówią o swoich niepowodzeniach, tylko o sukcesach. Nie słuchają, tylko gadają. Odciąłem się więc od tych, u których wszystko jest doskonałe. Nie wierzę im. Stracili u mnie wiarygodność. A dla mnie prawda jest najważniejsza.

Co jest więc dla ciebie miarą dobrego życia?

- Ułożyć się z samym sobą. Mieć czyste sumienie. Spojrzeć codziennie rano w lustro i powiedzieć: wszystko, chłopie, w porządku.

Beata Biały

Twój Styl 11/2016

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Jan Wieczorkowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy