Reklama

Jak panią palnę - część III

Nie lubię dzisiejszej obcesowości. Coś w mojej duszy piszczy: Haniu, ty nie jesteś z tego świata.

Dlaczego tak rzadko występuje Pani w filmie?

Anna Polony: Kamera mnie nie lubi, w związku z czym odwzajemniam się jej tym samym. Tym bardziej teraz, bo nie chcę oglądać swojej starości na ekranie. Dlatego nie poszłam i nie pójdę na Rewers. Nigdy nie akceptowałam własnej aparycji, nie byłam pogodzona z fizycznością - w tym względzie Stwórca się nie popisał, choć nie poskąpił talentu. W zbliżeniach nie wyglądam zbyt dobrze. Poza tym czekanie na kolejne ujęcia na planie jest potwornie nudne. Nie mam cierpliwości.

Reklama

Dlaczego więc zgodziła się Pani zagrać w Rewersie, który w Gdyni zgarnął główną nagrodę?

Anna Polony: Skusił mnie genialny scenariusz Andrzeja Barta o trzech pokoleniach kobiet. Przyjęłam rolę babci, choć nie cierpię grać umierających osób w łóżku. I tak nachorowałam się w życiu wystarczająco dużo. Chciałam jednak pracować z Krystyną Jandą. Jadąc na zdjęcia, no, nie powiem, żebym się bała, ale miałam w sobie lekki niepokój. Pomyślałam, że może jest apodyktyczna, więc pewnie między nami zaiskrzy.

I poleciały pióra?

Anna Polony: Nie poleciały. Natychmiast wspaniale się zgrałyśmy. Nasze dialogi idealnie się zazębiły. Reżyser Borys Lankosz, uroczy człowiek, dał nam dużo swobody. Na drugi dzień mówię: "To śmieszne, żeby pani do swojej filmowej mamy mówiła per "pani Aniu", a ja do pani "pani Krysiu"". Przeszłyśmy na ty. Dostałam od niej flaszeczkę imbirówki, którą sama zrobiła. Okazało się, że jesteśmy do siebie dosyć podobne z charakteru i w spojrzeniu na sztukę. Tak się jakoś sympatycznie skumplowałyśmy, że Krystyna zaprosiła mnie do swojego teatru. Od 2002 roku po przejściu na emeryturę jestem bezprizorna, więc się zgodziłam. Z moim serdecznym przyjacielem profesorem Józefem Opalskim, czyli Żukiem, zrobimy Pana Jowialskiego Fredry. To miła odmiana, bo z racji moich poglądów na sztukę nie jestem mile widziana w Starym Teatrze, gdzie pracowałam przez całe życie.

Pani, żywa legenda?!

Anna Polony: Właśnie, żywa, więc buntuję się przeciw obcesowemu traktowaniu literatury.

Nie podoba mi się, gdy młodzi reżyserzy robią przedstawienie o sobie, korzystając z tekstów napisanych przez wielkich dramaturgów. Dla mnie to barbarzyństwo. Swoje zdanie wyrażam głośno i bez pardonu. I dostaję za to po głowie.

Z jednej strony jest Pani odważna, bezkompromisowa, z drugiej bardzo wiele w Pani lęków, obaw.

Anna Polony: Skaza z lat wojny. Urodziłam się w 1939 roku, więc mam wspomnienia z tamtego okresu. Dramatyczne doświadczenia zostawiają w dziecku ślad. Człowiek staje się przewrażliwiony, strachliwy, boi się gwałtownych zmian. System nerwowy jest naruszony.

Co taki kilkuletni berbeć pamięta?

Anna Polony: Siostra zabierała mnie na spacer i kiedyś pokazała getto. Jeszcze dobrze nie rozumiałam, co się tam dzieje, ale czułam, że za murami czai się ogromne zło. Potwornie bałam się Niemców. Kiedyś jechałam z najstarszą siostrą do Krzeszowic, do jej teściów. Niemcy zatrzymali pociąg i wszystkich zgonili do poczekalni dworcowej. Rozpętało się piekło, ludzie wpadli w panikę. Krzyki, płacze, wystraszyłam się potwornie. Wszedł Niemiec, stanął tuż obok mnie, miał zimne niebieskie oczy. Zaczął straszliwie wrzeszczeć. W końcu wypuszczono nas. Wracaliśmy do domu pieszo.

Jak w takim razie odebrała Pani stan wojenny?

Anna Polony: Oczywiście bardzo emocjonalnie. Stan wojenny zastał mnie w Budapeszcie,

gdzie kręciłam z Mártą Mészáros Dziennik dla moich dzieci, oparty na wątkach autobiograficznych reżyserki. Film przeleżał się na półkach kilka lat, ale w 1984 roku zdobył Nagrodę Specjalną Jury na Międzynarodowym Festiwalu w Cannes. A ja zebrałam sporo dobrych recenzji, również w prasie amerykańskiej. Wracając do stanu wojennego - chyba nie ma nic gorszego niż niepewność, a my nie mieliśmy żadnych informacji, co się w Polsce naprawdę dzieje. Trzęsłam się ze strachu, widziałam oczami wyobraźni zburzony dom, Márta też była zdenerwowana i nawet mnie zdrowo ochrzaniła, choć jest bardzo spokojną osobą.

O co konkretnie poszło?

Anna Polony: Miałam się rozebrać, a ja tego nie znosiłam i cholery dostałam. Wtedy

Márta na mnie krzyknęła: "Masz podpisaną umowę i musisz to zrobić". A podpuścił ją oczywiście Janek Nowicki. No i jest goły biust w wannie.

O strachu przed pracą z Polony wspominali wielokrotnie Jerzy Stuhr, Kazimierz Kutz i Jerzy Trela. Znana jest anegdota z próby Rewizora Jerzego Jarockiego. Aktorka grała Horodniczynę, jak twierdził reżyser, zbyt emocjonalnie. "Tak to można grać Moliera", krzyknął Jarocki. Obraziła się, pogroziła mu butem i zeszła ze sceny. Chwilę potem zrezygnowała z grania w ogóle. Trzy tygodnie przed premierą! Ekipa błagała, żeby wróciła. Zgodziła się, tak ładnie prosili. Dwa razy wyreżyserowała Poskromienie złośnicy, bo jak mówi, to sztuka dla niej. Nad złością uczy się panować, coraz częściej zdarza jej się mówić "przepraszam". Ale nadal w ataku furii blednie, a przed oczami widzi czerwone plamy. W studentów szkoły teatralnej, gdzie wykłada, rzuca butami, sztućcami, raz zdarzyło się rzucić szklanką. Jej była studentka Sonia Bohosiewicz dodaje: "Tak naprawdę pani Ania jest smoczycą, która ma wirtualny ogon, i kiedy jest zadowolona, lekko nim faluje, a jak jest zdenerwowana, energicznie uderza o podłogę. Ale trzeba dostać od pani Ani przyzwolenie, by ten ogon zobaczyć".

Z kim, poza Konradem Swinarskim, była Pani najbliżej? Najradośniejszy okres w Pani aktorskich przyjaźniach?

Anna Polony: Ach Boże, uroczy czas bliskiej przyjaźni z Wojtkiem Pszoniakiem, też aktorem

Swinarskiego. Ja już byłam mężatką, ale Wojtek, zwariowany chłopak, miał kapitalne poczucie humoru i szalenie się ze mną zżył. Razem graliśmy w Śnie nocy letniej, Klątwie i we Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Wojtek z tym swoim szaleństwem i poczuciem wolności, z ogromnym talentem, idealnie wpisywał się w kolejne spektakle. Razem z Konradem stanowiliśmy paczkę kumpli. Wspominam ten okres najmilej - koniec lat sześćdziesiątych i początek siedemdziesiątych. Potem Wojtek odszedł z teatru i jakoś zrobiło się smutniej...

I wkrótce straciła Pani swoją największą miłość. W 1975 roku Konrad Swinarski zginął w katastrofie lotniczej podczas rejsu do Teheranu.

Anna Polony: Najgorszy etap życia. Rok przed śmiercią Konrada przeżyłam rozwód z Markiem, co mnie dotknęło i emocjonalnie, i ambicjonalnie. Byłam już znaną osobą, więc czułam, że ludzie patrzą na mnie z politowaniem. Kurczę, która kobieta to lubi... O śmierci Konrada dowiedziałam się w garderobie, mierząc czarną suknię Gertrudy do Hamleta, którego przygotowywaliśmy. Potem się rozchorowałam. Dopadła mnie silna nerwica wegetatywna. Trwało to kilka lat. Dlatego poszłam na tę reżyserię. Lekarz powiedział, że jak ja się nie zajmę czymś nowym, skończę w szpitalu psychiatrycznym. Uratował mnie synek mojej siostrzenicy. Wczepiłam się w to malutkie dziecko całym sercem. Drugi taki straszny okres - choroba mamy i po kolei wszystkich moich braci i sióstr. Załatwianie szpitali, lekarzy, lekarstw, a potem organizowanie pogrzebów. Kochałam ich ogromnie i miałam pretensje do Boga, do lekarzy, do wszystkich ludzi dookoła. Znów w pionie trzymała mnie miłość do prawnuków. To oni ocalili mój optymizm, sprawili, że znowu chcę grać i robić nowe projekty.

Konrad Swinarski przyciągnął bardzo zdolnych ludzi, indywidualistów. Jego odejście mogło oznaczać rozpad zespołu.

Anna Polony: Rzeczywiście, śmierć Konrada rozwaliła wszystkich psychicznie. Większość z nas go uwielbiała. Byłam Galateą tego mojego Pigmaliona. Inni też cierpieli. Andrzej Wajda serdecznie związany ze Starym Teatrem wpadł na bardzo dobry pomysł integrujący zespół. Wystawił siedmiogodzinny spektakl Z biegiem lat, z biegiem dni napisany przez Joannę Ronikier na podstawie utworów literatów młodopolskich. Potem powstał serial telewizyjny. Ja zagrałam postać Dulskiej.

Dlaczego aktorka od ról szekspirowskich zgodziła się zagrać taką okropną babę - tak ją pani nazywa?

Anna Polony: Nie lubiłam Dulskiej, bo to jest rzeczywiście okropna baba - stara, gruba i wrzaskliwa, choć ma swoje racje. Andrzej Wajda jednak sprytnie mnie podszedł. Napisał w liście, że wie, że w pierwszym odruchu rolę odrzucę, ale on by chciał, żebym także uczestniczyła w tworzeniu jego projektu. A ja byłam wtedy na drugim roku reżyserii. Wiedział, że takiej propozycji się nie oprę. I tak miękko przeszłam od grania heroin do ról charakterystycznych. To był dobry moment na zmianę. Na podstawie spektaklu powstał serial, który wraz z upływem lat tak jak wino nabrał bogatszego smaku - to w istocie urocza opowieść o Krakowie.

Bliski jest Pani galicyjski Kraków fin de si?cle'u?

Anna Polony: Mimo że wydaję się bardzo współczesna, najbardziej kocham XIX wiek. Zawsze uważałam, że urodziłam się za późno. Tamten sposób postrzegania świata, tajemniczość i dziwny smutek unoszący się w powietrzu bardzo mi odpowiadał. Trochę zafałszowany, zamiatający brudy pod dywan. Nie lubię dzisiejszej obcesowości. Coś w mojej duszy piszczy: Haniu, ty nie jesteś z tego świata.

Rozmawiała Anna Stefopulos

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy