Reklama

Idealnie nie jest, ale się staramy

Długie trasy koncertowe Budki Suflera zniszczyły małżeństwo Krzysztofa Cugowskiego, ale nie zerwały jego relacji z synami. Brak emocjonalnego kontaktu z Piotrkiem i Wojtkiem to już na szczęście przeszłość. Dotarli się nie tylko rodzinnie, ale muzycznie. Niedawno ojciec i synowie weszli razem do studia, żeby nagrać wspólną płytę. Symboliczne pojednanie?

Wieczny nieobecny

Krzysztof Cugowski, legenda polskiej sceny muzycznej. Przez 40 lat frontman Budki Suflera, którą założył w rodzinnym Lublinie w 1969 roku. Trudno wyobrazić sobie najbardziej znane ballady zespołu: "Takie tango" czy "Bal wszystkich świętych", bez jego charakterystycznego chropowatego głosu. Razem z Budką Suflera nagrał jedne z najważniejszych płyt w historii polskiego rocka: "Cień wielkiej góry" czy "Ciszę". Dwa lata temu Budka Suflera zakończyła działalność, a 66-letni Krzysztof Cugowski zaczął koncertować z zespołem Bracia, w którym grają jego synowie Wojciech i Piotr. Najmłodszy syn Krzysztof z drugiego małżeństwa ma 18 lat i uczy się w Londynie.

Reklama

Jaką ocenę daje pan sobie za ojcostwo?

Krzysztof Cugowski: - Raczej słabą.

Co poszło nie tak?

- W drugiej połowie lat 80. zacząłem wyjeżdżać z Budką Suflera na koncerty do Stanów. Żona zajmowała się domem, chciałem zapewnić bliskim przyzwoity byt, w Polsce czasy dla muzyków były trudne. Zdarzało się, że za oceanem spędzałem nawet osiem miesięcy, także w święta, w urodziny dzieci. Nie wiedziałem na bieżąco, co się u nich dzieje, bo bez internetu, telefonu kontakt był utrudniony.

W domu czuł się pan gościem?

- Gdy wracałem, czułem się przede wszystkim obco, więc tak, byłem raczej ojcem nieobecnym niż uczestniczącym. Obserwatorem. Synowie chodzili do szkoły muzycznej, obaj uczyli się gry na skrzypcach. Nie pamiętam, żeby sprawiali problemy wychowawcze, buntowali się. Mieli kłopoty jedynie z nauką. Nie chciało im się przykładać, ćwiczyć. Często stopnie były słabe. Na początku próbowałem reagować, wprowadzać zasady, ale egzekwowanie już mi nie wychodziło, bo znów leciałem za ocean. Po przyjeździe akceptowałem sytuację w domu, nawet gdy słyszałem, że synowie mają słabe świadectwa. Co miałem robić? Krzyczeć, upominać? Wtedy nie chcieliby, żebym w ogóle wracał. Do dziś się śmieją, że ponoć raz biegłem za nimi z paskiem, ale ich nie dogoniłem. Odpuściłem rygor i chyba mamy raczej miłe wspomnienia. Niczego im nie narzucałem, wybawiałem ich od kar, które dostawali od matki. To słaby styl ojcostwa, wiem, ale szczęśliwie obaj dokonali w życiu właściwych wyborów, choć niewiele w tym mojej zasługi.

Pamięta pan, jak nadrabialiście czas spędzony osobno?

- Powiem szczerze, niespecjalnie umiem zajmować się dziećmi. Nie wiem, co z nimi zrobić, jak do nich mówić. Gdy byli niemowlakami, to o przewijaniu czy usypianiu mowy nie było. Nie układaliśmy razem klocków, nie graliśmy w piłkę. Sposobem na okazywanie uczuć były prezenty, które przywoziłem ze Stanów. Gitara, adidasy, dżinsy... Ale najwięcej płyt kompaktowych.

Namawiał ich pan, by poszli tą samą drogą?

- Początkowo, gdy zaczęli przejawiać talenty muzyczne, chyba nawet im odradzałem, mówiłem, że granie to ciężki kawałek chleba. Powtarzałem: "Nieważne, kim będziecie, ważne, żebyście robili coś dobrze". Naprawdę nie miało dla mnie znaczenia, czy syn zostanie stolarzem, gitarzystą, czy kierowcą rajdowym. Zależało mi na tym, żeby każdy z nich się przykładał, był fachowcem i nie próbował prześliznąć się przez życie. Innych rad nie dawałem, bo po pierwsze żaden nie chciał ich słuchać, a po drugie, co zrozumiałem z wiekiem, dzieci muszą wybierać same i uczyć się na swoich błędach. Nie pouczałem, nie bawiłem się w suflera. Zwłaszcza w kwestiach życiowych.

Zawsze akceptował pan ich wybory?

- Byli rozsądni. Nigdy nie robili czegoś, co byłoby nie do zaakceptowania.

Ale gdy w połowie lat 90. rozwiódł się pan z pierwszą żoną, mamą Wojtka i Piotrka, młodszy syn przestał z panem rozmawiać. Zabiegał pan o jego uczucia?

- Te ciche lata nie przyszły po rozwodzie, ale później i były spowodowane sprawami, do których nie chciałbym wracać. A sam rozwód? Synowie mieli wtedy po kilkanaście lat, z ich perspektywy sytuacja była czarno-biała. Niezrozumiała i bolesna. Ciężko wytłumaczyć dzieciom, że rozstanie nie jest ich winą, że nie da się utrzymać małżeństwa, żyjąc przez większość czasu na innym kontynencie. W Stanach zakochałem się w mojej przyszłej żonie Asi. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Ona rzuciła swoje dotychczasowe życie i przyjechała do Polski z czteroletnią córką. Zależało mi na tym związku. I dziś, z perspektywy 23 lat spędzonych razem, mogę powiedzieć, że nie żałuję swojej decyzji. A na lepsze relacje z synami po prostu czekałem. Wiedziałem, że gdy dorosną i zaczną przeżywać podobne sytuacje, zrozumieją też mnie.

Kto pierwszy wyciągnął rękę?

- Nie pamiętam dokładnie. Po prostu zaczęliśmy do siebie dzwonić. Zamknęliśmy przeszłość bez rozpamiętywania.

Martwi się pan czasami o synów?

- Teraz na szczęście nie mam o co się martwić. Ale jeszcze z osiem lat temu patrzyłem z niepokojem, że kariera im się trochę ślimaczy. Wybitni muzycy, wykonawcy, a jakoś nie mogli pójść do przodu. Na sukces niestety nie ma recepty. W Stanach poznałem mnóstwo rewelacyjnych muzyków, którzy się nie wybili, bo nie mieli szczęścia. Talent to nie wszystko, potrzebny jest fart i bałem się, że moi synowie go nie mają. Był moment, że się poróżnili i nie chcieli razem grać. Tak jak staram się nie doradzać, wtedy zasugerowałem, żeby się nie rozdzielali, bo w ich tandemie jest siła. Chyba posłuchali albo sami do tego dojrzeli, nie wiem. Poradziłem też, żeby złagodnieli muzycznie, bo granie bezkompromisowego rocka w Polsce to nie najlepszy pomysł, nie da się na tym zarobić. Ale synowie nie poddali się tym naciskom i mimo moich rad wyszło im to na dobre. Nie patrzą na koniunkturę, nie podporządkowują jej życia artystycznego.

Dziś czuje się pan im potrzebny?

- Czy ja wiem... Cieszą się, że jestem, choć nie przychodzą po rady ani po pomoc.

Podrzucają wnuki?

- A skąd. Przecież mówiłem, że nie mam ręki do dzieci. I tak jest nadal. Wnuk ma pięć lat, wnuczka niedługo skończy osiem, niby nie są już mali, ale nadal nie bardzo wiem, jak miałbym do nich dotrzeć. Nigdy nie zostałem z nimi sam na sam. Czekam, aż podrosną, a teraz znów okazuję uczucia, kupując prezenty. Taki już jestem. Nienowoczesny. Niewiele robię w domu, przypaliłbym w garnku wodę, gdyby się dało. Moja obecna żona wspomina, że gdy przyjechała do mnie ze Stanów, a mieszkałem już sam w kawalerce, w lodówce zastała dwie butelki wódki, napoje gazowane i kawior, który dla niej kupiłem. Nic poza tym. Dziwiła się, jak można tak żyć.

Myśli pan, że synowie są lepszymi mężami i ojcami niż pan?

- Nie wypada mi tego oceniać. Pracują w tym samym zawodzie, dużo koncertują, więc widzę, że stosują trochę podobną technologię do mojej. Wychowanie zostawiają głównie żonom.

Słyszałam, że mają dobry kontakt z dziećmi. Pobawią się, sprawdzą lekcje.

- Trzeba pytać ich.

Pan nie wie?

- Jesteśmy trzema facetami, raczej nie rozmawiamy o takich sprawach.

A o jakich rozmawiacie?

- Z Piotrkiem mamy wspólną pasję - motoryzację. Gadamy na temat silników, samochodów. Z Wojtkiem rozmawiamy o muzyce, syn ma ogromną płytotekę. Ale teraz uwagę zajmuje nam granie. Od ponad roku razem koncertujemy. Budka Suflera zakończyła działalność, więc mam więcej czasu i występuję z synami jako gość specjalny. Od dawna wszyscy pytali, kiedy we trzech nagramy album. I rok temu poczuliśmy, że to dobry moment. Oni są mocni na rynku, już nikt nie zarzuci im, że wykorzystują popularność ojca, że Cugowski ich za sobą ciągnie. Mam 66 lat, więc można powiedzieć, że w jakimś sensie to oni ciągną za sobą mnie.

W studiu dał pan synom wolną rękę?

- Nie było spięć. Z wiekiem przestałem szarpać się o rzeczy nieistotne. Wyleczyłem się z potrzeby, żeby wszystko szło po mojej myśli. Praca ze mną jest o tyle prosta, że przykładam wagę tylko do priorytetów, reszta to dla mnie zabawa. Dogadaliśmy się, że płyta będzie pomieszaniem klasycznego rocka, którego synowie są zwolennikami, z rhythm and bluesem, który lubię ja. Niczego nie narzucałem, jesteśmy przecież równoprawnymi muzykami. Cieszę się, że na płycie Zaklęty krąg wystąpili moi trzej synowie. Także najmłodszy, osiemnastoletni Krzyś, który śpiewa ze mną w duecie w jednej piosence.

Gdy słucha pan koncertu zespołu Bracia, to...

- ...myślę, że Piotrek i Wojtek to absolutna czołówka polskiej sceny muzycznej. Jestem z nich i z Krzyśka, który uczy się w Anglii, cholernie dumny. I życzę im, by byli dumni ze swoich dzieci tak, jak ja jestem z nich.

Powiedział im pan to?

- Pewnie tak. Moja żona Asia twierdzi, że komplementy mówię obcym, a bliskim nie potrafię. Chyba tak jest. Ale dzieci na pewno wiedzą, co o nich myślę i ile dla mnie znaczą

Powroty ojca były świętem

Wojciech Cugowski, 40 lat, gitarzysta i wokalista zespołu Bracia, tata 8-letniej Weroniki

Piotr Cugowski, 37 lat, wokalista i lider zespołu Bracia, tata 5-letniego Piotrka

Wasz tata wystawia sobie niską ocenę za ojcostwo. Słusznie?

Piotr Cugowski: - Przesadza. Nie wszystko mu się udało, ale się starał. Zresztą jeśli popatrzy na mnie, na Wojtka i swojego najmłodszego syna Krzysia, chyba nie ma wielu powodów do zmartwień.

Wojciech Cugowski: - Ojciec nie jest wylewny. Czasem mu się wymsknie: "fajnie wyszło". Z bratem śmiejemy się, że jeśli nie powie: "to jest do dupy", to znaczy, że jest w porządku. Chyba nie oczekuję już, żeby nas chwalił. Po szesnastu latach na scenie mamy świadomość swoich umiejętności. Inaczej nie weszlibyśmy z ojcem do studia.

Wspólna płyta to pojednanie?

WC: - Muzycznie na pewno musieliśmy się dotrzeć. Wprawdzie wszyscy lubimy rocka, ale różne jego odcienie. My mocniejsze granie, tata rhythm’n’bluesa i soul. A pojednanie życiowe? Bywały momenty, że nie gadałem z bratem, nie chciałem też gadać z ojcem. Nagrywając tę płytę, udowodniliśmy sobie, że pomimo zawirowań jesteśmy razem. Jako nastolatek widziałem świat zerojedynkowo: ojciec się wyprowadza, zakłada inną rodzinę, bo pewnie jesteśmy mniej ważni. Musiałem sobie ułożyć relację z nim na nowo, jednak nigdy nie straciliśmy kontaktu. Zawsze oboje rodziców kochałem tak samo. Po latach przeanalizowałem tamte wydarzenia i postanowiłem wyrzucić je z głowy. Nie chciałem żyć z piętnem ofiary, skrzywdzonego dziecka, któremu rozwód determinuje przyszłość.

PC: - Dziś wiem, że czasem lepiej się rozstać, niż tkwić w związku na siłę, ale jako dzieciak nie umiałem tak myśleć. Wszyscy musieliśmy dojrzeć, by powiedzieć: "Dość, stawiamy grubą kreskę i zaczynamy od nowa". Na pewno łatwiej jest odpuścić, gdy ma się swoją rodzinę. Od kiedy jestem odpowiedzialny za żonę i syna nie koncentruję się tak na zaszłościach i patrzę do przodu.

A patrząc wstecz, jak zapamiętaliście ojca z dzieciństwa?

PC: - Było go jak na lekarstwo. Nie zawsze wychodziła mu zabawa z dziećmi, ale mimo wszystko było wesoło. Pamiętam, jak raz wyszedł na boisko, kopnął piłkę i spadł mu drewniak. Pękaliśmy z bratem ze śmiechu. Ale najbardziej cieszyliśmy się, że wreszcie byliśmy w komplecie.

WC: - Zawsze czekaliśmy na niego. Przyjeżdżał z dalekiego, niesamowitego świata...

PC: - ...z wielką walizą pełną płyt, prezentów.

WC: - Gdy miałem 14 lat, ojciec przywiózł mi białe adidasy i skórzany płaszcz. Poszedłem tak do szkoły. Wychowawczyni to się nie spodobało, nie lubiła, gdy ktoś się wyróżniał, więc poświęciła mojemu "nagannemu stylowi" godzinę wychowawczą.

PC: - Do dziś pamiętam ciuchy, które nawet zapach miały inny, i to, jak mama powtarzała nam, żebyśmy nimi nie szpanowali. Powroty ojca były świętem. Najmilej wspominam wspólne wypady, wakacje. W drugiej połowie lat 80. jeździliśmy zimą do Szczawnicy. Znajomy dawał rodzicom klucze od swojego domu. Dojeżdżaliśmy późnym wieczorem, na dworze minus 20 stopni, w domu minus 10. Spaliśmy w czapkach, pod stertą kołder, a mama i tata na zmianę dokładali drewna do pieca. Gdy później tęskniliśmy za ojcem, oglądaliśmy slajdy z tych wypraw. To były czasy, kiedy rozmowę telefoniczną się zamawiało. Podczas kolejnych wyjazdów umawialiśmy się, że tata zadzwoni tego i tego dnia o konkretnej godzinie. Jakość połączenia była fatalna. Właściwie tylko go słuchaliśmy, bo nasze słowa docierały z dużym opóźnieniem.

Dwóch chłopaków w domu bez ojca. Czuliście, że wolno wam więcej?

PC: - Raczej nie przysparzaliśmy mamie zmartwień. Mieliśmy kręgosłup moralny. Nie uciekaliśmy, nie piliśmy wódki za blokiem. Problemy sprawiała tylko nauka, bo szkoła muzyczna nie była łatwa, zajęcia trwały od rana do wczesnego wieczora. Ale nie żałuję, skrzypce ustawiły mi słuch. Mądrość rodziców polegała na tym, że nie mieli gotowych planów na naszą przyszłość, nie upierali się, kim mamy zostać. Nie czuliśmy z Wojtkiem presji, by spełnić oczekiwania znanego ojca. Wiedzieliśmy, że możemy robić w życiu to, co chcemy, byle dobrze. Interesowałem się motoryzacją, rozważałem, czy nie zostać mechanikiem. Ale w połowie lat 90. chodzenie do zawodówki stało się obciachem, pomyślałem więc, że głupio będzie, jeśli nie zdam do liceum. Kontynuowałem szkołę muzyczną.

WC: - Nie mieliśmy łatwo, bo część nauczycieli uważała, że skoro jesteśmy synami Cugowskiego, trzeba nam dokręcić śrubę. Byliśmy częściej odpytywani, wciąż na cenzurowanym. Mój bunt polegał na tym, że zacząłem olewać naukę. Do skrzypiec nie miałem serca, ćwiczyłem tylko przed egzaminami, żeby jakoś zaliczyć. Piłowałem na skrzypcach, a dzieciaki za oknem grały w piłkę. Gdy jako trzynastolatek dostałem od ojca pierwszą gitarę akustyczną, a potem wzmacniacz, wiedziałem, że nie spojrzę już na inny instrument. Do gitary nikt mnie nie zmuszał, uczyłem się tych utworów, których chciałem, a nie klasyki, za którą do dziś nie przepadam. W klasie przedmaturalnej uziemili mnie z polskiego i historii muzyki. Nie mam matury. Próbowałem to jeszcze nadrobić, ale już co innego zajmowało moją głowę. Grałem w zespołach, koncertowałem.

Co zawdzięczacie ojcu?

PC: - Zdrowe podejście do zawodu. I dystans, bo wiem, że dobra passa jest ulotna. Ojciec zawsze powtarzał, że mogę robić w życiu cokolwiek, bylebym robił to dobrze. Staram się. Podobnie jak on jestem lokalnym patriotą. Nie wyobrażam sobie życia poza Lublinem.

WC: - Mimo sławy ojciec zawsze traktował ludzi z atencją, nie zadzierał nosa i nam też mówił, że tak nie można. Mam to po nim. Twardo chodzę po ziemi, nie odbija mi. Myślę, że ojciec wiedział wcześniej, że będę grał, niż sam to odkryłem. Czasem zabierał nas do studia, na koncerty. Był autorytetem. Pamiętam pierwszą płytę, którą od niego dostałem, Come and get it zespołu Whitesnake. Miałem wtedy sześć lat. Na okładce było szklane jabłko z wężem w środku, a na odwrocie zbite jabłko już bez węża. Straszyliśmy się z bratem: "Nie wyjmuj płyty! W środku jest wąż!". Przywoził nam z USA mnóstwo kompaktów, które w Polsce były nie do zdobycia. Gdyby nie on, wiele muzycznych odkryć by mnie ominęło. PC: Ojciec miał też świra na punkcie sprzętu muzycznego, więc kupował najlepszy. Sąsiad z dołu nie miał łatwego życia, bo bywało u nas naprawdę głośno. Pamiętam częste stukanie w kaloryfer.

Uczycie się na błędach taty?

WC: - Na pewno nie uchronię się od błędów, ale mam nadzieję, że nie powielę tych, które popełnili rodzice. Postanowiłem, że swoje życie ułożę inaczej i mi się udało - mam w domu dwie wspaniałe kobiety: żonę i córkę. Nie prowadzę rockandrollowego życia, nie wyjeżdżam w trasę na dłużej niż dwa tygodnie, a kiedy mnie nie ma, kilka razy dziennie gadam z żoną i córką przez telefon albo przez Skype’a. To oczywiście nie jest gotowa recepta na wszystko, ale staram się postępować zgodnie z tym, co sobie założyłem.

Orientujesz się w życiu córki? Wiesz, z kim się przyjaźni, jakie ma stopnie?

WC: -  Jasne. Odwożę i zawożę Weronikę do szkoły, kiedy jestem na miejscu. Interesuje mnie wszystko, co dotyczy córki, to naturalna rzecz. Nie miałem problemu, by zajmować się nią, gdy była mała. To ja pierwszy przewinąłem ją w szpitalu. Rzadziej wstawałem w nocy do Weroniki, bo często późno wracałem z koncertu, ale lubiłem uczucie, kiedy zasypiała na moich rękach.

PC: - Dla mnie też ważny jest kontakt emocjonalny z synem. Staram się dać z siebie Piotrusiowi jak najwięcej, chociaż z powodu wyjazdów większą rolę w wychowaniu odgrywa żona. Kiedy tylko jestem, poświęcam mu się maksymalnie. Często spotykamy się w rodzinnym gronie, więc obserwuję mojego tatę w roli dziadka. To bywa zabawne!

I jak się sprawdza?

PC: - Nie ułoży z wnukiem lego, ale mój Piotruś i tak jest w niego wpatrzony. Ostatnio obejrzał teledysk do najnowszego singla "Zaklęty krąg". Jest tam scena, w której Wojtka zaczepiają w kamienicy szemrani goście, szarpią go. Gdy się pojawiam, dają mu spokój. W następnej scenie spotykamy się z ojcem przy ognisku. I już nic nam nie grozi. Piotrek płakał, gdy to oglądał, musiałem mu tłumaczyć, że to tylko klip, że to nie wydarzyło się naprawdę. Jego reakcja sporo mówi o naszej rodzinnej więzi. Teraz trzypokoleniowej.

W relacji z ojcem bywają takie chwile, kiedy możecie poczuć się dziećmi?

WC: - Nauczyłem się sam rozwiązywać swoje sprawy. Od półtora roku dużo razem koncertujemy, przez ostatnie miesiące intensywnie pracowaliśmy nad płytą. Nigdy wcześniej nie widywałem się z nim tak często. Rozmawiamy głównie o pracy i o muzyce. Jeśli się o coś kłócimy, to właśnie o nią. Ojciec mówi, że mój ulubiony Black Sabbath gra topornie, ja z kolei nie czuję jego Jamesa Taylora. Innych kłótni nie ma, ojciec nie ingeruje w nasze życie. Czasem po koncercie lubimy we trzech napić się dobrej, schłodzonej wódki. Zwykle idę spać pierwszy.

Brakuje wam czegoś w waszej relacji?

PC: - Wystarcza mi sama świadomość, że ojciec jest, że mogę do niego zadzwonić, pogadać o różnych sprawach. Z racji wspólnej pasji motoryzacyjnej obiecaliśmy sobie, że kiedyś wspólnie wybierzemy się na rajd. Niestety raczej jako widzowie.

WC: - Lubię, kiedy tata wpada do nas ot tak, bez okazji. Po prostu posiedzimy, pogadamy, słuchamy muzyki.

Natalia Kuc

Twój Styl 10/2016

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy