Reklama

I co ty robisz, kochanie?

Jest ich w Polsce półtora miliona. Nie zatrudniają opiekunek do dzieci ani sprzątaczek. Mężowie nie gotują, nie prasują koszul, bo... „przecież siedzisz w domu, kochanie, masz na to czas, ja zarabiam”. To one więc przez siedem dni w tygodniu są kucharkami, gosposiami, a doba wciąż wydaje im się za krótka. Olga zrezygnowała z kariery, bo nie dawała rady w podwójnej roli: kobiety sukcesu i pani domu. Alicja została bezrobotna, więc z konieczności zajęła się domem. Ewa rzuciła pracę, bo chciała spełniać się jako matka i żona. Wszystkie trzy przekonały się, że ich nowe obowiązki to więcej niż etat, tyle że bezpłatny.

Pięćdziesiąt lat po tym, gdy amerykańskie feministki wzywały kobiety, by zostawiły domowe więzienia i poszły do pracy, ja wróciłam do domu - mówi Olga, która przez lata pracowała na wyższym stanowisku w bankowości inwestycyjnej. Z sześciotysięczną pensją netto i ośmiogodzinnym czasem pracy. Dziś ma 38 lat, jest pełnoetatową mamą dwójki kilkulatków, żoną i gospodynią domową. Jej dzień pracy zaczyna się o szóstej rano od szykowania śniadania, a kończy po północy. Wtedy Olga prasuje, nastawia zupę, albo marynuje mięso na następny dzień.

Na rozmowę zaprasza do siebie. Nieduży biały dom w podwarszawskich Dawidach, otoczony szpalerem iglaków. Idylliczny obrazek burzy zapach spalenizny, który czuć od progu, i wrzaski dzieci. Sześcioletni Adrian tak uderzył wozem strażackim trzyletnią Zosię, że rozciął jej czoło. Olga w popłochu robi opatrunek. I klnie, bo chwilę wcześniej przypaliła krokiety. - Jeśli chcesz opowieści o perfekcyjnej pani domu, która z uśmiechem szoruje wannę, ja ci nie pomogę - mówi. - Praca w domu nie jest moją pasją, tylko obowiązkiem. Wybrałam tę opcję cztery lata temu, bo pomyślałam, że tak będzie lepiej dla dzieci. Do rewolucji Olga dojrzewała kilka miesięcy.

Reklama

Pierwsza myśl, że wszystko ją przerasta, przyszła, gdy w firmie musiała robić krótkie drzemki. Szła do toalety, opierała głowę o ścianę i nastawiała budzik na za kwadrans. Tak odreagowywała domowy kierat: wstawanie do syna, który budził się kilka razy w ciągu nocy, nocne prasowanie ubranek - z dwóch stron, żeby zabić wszelkie zarazki. Kolejne olśnienie, że coś jest nie tak? Podczas lunchu z klientem Olga zdała sobie sprawę, że pamięta imię jego żony, dzieci oraz że pasją jego córki są koty rasy maine coon. Ale nie bardzo wie, w co ani jak lubi bawić się jej syn. Gdy wieczorem siada z nim na dywanie i próbuje układać klocki, Adrian denerwuje się i mówi, że chce do niani.

Z tamtego czasu pamięta też sylwestra, którego mąż przegadał z kumplem i nawet z nią nie zatańczył. W codziennym biegu nie zauważyła, że stają się dla siebie przezroczyści. Upewniła się co do decyzji po Nowym Roku, zaraz po tym, gdy szef powiedział: "Firma przynosi mniejsze zyski. Wymagam od was totalnego zaangażowania i nie obchodzi mnie, że ktoś ma dzieci". Słuchała tego i odbierała SMS-y od niani: "Mały nadal wymiotuje". A potem patrzyła na wykresy, które miała przed sobą, na umowy, na swój grafik spotkań i chciało jej się wyć.

Wreszcie bez pośpiechu

"Zamarzyły ci się gary?", irytował się ojciec, gdy Olga powiedziała, że planuje zostać z synem. "Całe życie pracowałam i zajmowałam się domem, dawałam sobie radę świetnie", wtórowała matka. - Ale ja nie uważam, że mama tak dobrze sobie poradziła. Wieczorami siedziała przy biurku, przodem do okna i przygotowywała się do zajęć na uczelni. Z dzieciństwa zapamiętałam jej plecy. I totalny brak zainteresowania moimi sprawami. Wiedziałam, że nie mogę zrobić tych samych błędów - mówi Olga. Mąż nie protestował. Obliczyli, że jeśli żona zostanie w domu, zaoszczędzą dwa tysiące na niani, dojazdach do firmy i obiadach na mieście. "Nie kupimy samochodu, chyba trzeba będzie zrezygnować z zagranicznych wakacji. Ale poszukam fuch i jakoś damy radę", pocieszał Piotr, który jako informatyk zarabiał siedem tysięcy.

- Czasami budziłam się w nocy i nie mogłam spać. Bo się bałam. Mieliśmy kredyt na dom, więc co będzie, jeśli zwolnią męża. A jeśli domowa rzeczywistość zacznie mnie nużyć i stanę się jedną z tych przytłoczonych matek, które z bezradności drą się na dzieci i szarpią je w supermarketach? No i co pomyślą moje ambitne koleżanki, które znajdowały czas na karierę, dzieci, pasje, odsysanie tłuszczu, jogę. Niektórym z nich powiedziałam, że odchodzę z banku, bo angażuję się w projekt, nad którym mogę pracować w domu. W moim środowisku nie było miejsca dla kobiet, dla których kariera przestała być priorytetem. Myślałam: "Dom to opcja przejściowa, może potem poszukam innej firmy, zrobię drugie studia, wezmę kredyt na restaurację".

Był kwiecień 2008, początek wiosny. Złożyłam wymówienie. Na początku euforia. Poranna kawa wypita na tarasie z widokiem na pączkujące drzewa. Bez pośpiechu! Pojawiają się co prawda problemy, ale Olga radzi sobie błyskawicznie z tęsknotą syna za nianią, z razowym chlebem, który po piątej próbie wychodzi idealnie wilgotny, nie za kwaśny i z chrupiącą skórką. Zamawia komputerowy kurs angielskiego dla zaawansowanych, szuka podyplomowych studiów, które można zrobić przez internet. Płyty z angielskim zdąży jedynie rozpakować, do szkoły nigdy się nie zapisze. Bo Oldze przestanie wystarczać czasu. Ma wrażenie, że choć ciągle sprząta, i tak jest bałagan. Mąż gdy zje kolację, nie odstawi po sobie nawet talerza. A koszul, które dotąd prasował sam, teraz nie dotknie.

- Zaczynałam rozumieć, że rola gospodyni domowej może być bardziej wymagająca niż praca w korporacji - mówi Olga.

Jestem alfą i omegą

Jak uchronić męża przed zawałem serca i rakiem prostaty? Jak być dla niego atrakcyjną, mimo że siedzi się w domu? Jak wychować dziecko na geniusza? O tym wszystkim Olga słucha w programach śniadaniowych. Dowiaduje się, że kluczem do rodzinnego szczęścia jest kobieta - jej wysiłek, starania, powściąganie negatywnych emocji, odpowiednie wytresowanie domowników, żeby chodzili jak w zegarku, dbanie o nastrój, porządek i dietę. - Wędliny zawierają szkodliwą chemię? Jeździłam więc do sklepu po schab, nadziewałam go śliwkami i piekłam. Byłam alfą i omegą.

Mimo różnych frustracji nie żałowałam, że odeszłam z firmy. Uwierzyłam w medialny wizerunek domowej bogini i zaczęłam do niego aspirować. Miałam wrażenie, że zmieniam naszą małą rzeczywistość na lepsze. Jedliśmy wspólnie posiłki, które czasem w tajemnicy przed mężem zamawiałam z niedrogiej knajpy, jeśli chciałam, żeby było smaczniej. Obiady podawałam na białych talerzach, które dekorowałam zygzakami z sosu balsamicznego i listkami bazylii. Spaliśmy w pachnącej pościeli, którą spryskiwałam mgiełką o zapachu letniego deszczu. Zasłony, sofy raz w tygodniu odświeżałam odkurzaczem parowym, który zabija roztocza. Częściej gadaliśmy z mężem, częściej się kochaliśmy.

Sytuacja wydawała się pod kontrolą. Ale tylko przez kilka miesięcy, bo później zaszłam w ciążę. Urodziłam córeczkę. No i wszystko się skomplikowało "Zosia nie płacze, nie kwili. Ona po prostu się drze. Prawie non stop z małymi przerwami na spanie", mówi Olga koleżance. W tym czasie Olga przechodzi kilka kryzysów. Pierwszy, gdy orientuje się, że przy dwójce dzieci może zapomnieć o idealnym domu, bo teraz nie ma nawet czasu, żeby umyć lepiącą się podłogę. Drugi, gdy prosi męża o pomoc, a on odpowiada: "Przecież układ jest jasny - dom to twoja sprawa, ja was utrzymuję". Trzeci, gdy koleżanka jej powie: "Na święta zamówię wszystko z delikatesów, nie kiwnę placem, stać mnie, zarabiam". Czwarty, gdy weźmie sobie do serca słowa matki, która przekonuje: kobiety, która siedzi w domu, żaden mąż nie będzie szanował.

"Nie wychodzisz do ludzi, nie pracujesz, on nie jest o ciebie zazdrosny", stwierdza matka. Olga kombinuje więc, że gdy Zosia skończy roczek, ona zacznie wychodzić dwa razy w tygodniu na kurs językowy. Ale zaraz do niej dociera, że przecież lekcje to wydatek, a ona nie przynosi do domu pieniędzy. Piąty kryzys: Olga widzi w telewizji materiał o ojcach, którzy biorą urlopy wychowawcze, by zająć się dziećmi. Szósty: jest wykończona, a mąż oznajmia, że zaniedbał swoje hobby - tenis, więc od dziś po pracy będzie grał. Wtedy ona wpada w szał: krzyczy, szlocha. "O Boże, kochanie, nie wiedziałem, że jesteś w tak złym stanie", zauważa Piotrek. Nie rezygnuje z tenisa, ale obiecuje, że w soboty będzie sprzątał mieszkanie.

- Uczyłam go jak, mówiłam czym i pilnowałam się, żeby sama nie wziąć mopa - opowiada Olga. - Wymyśliłam, że będziemy rozmawiać codziennie: on opowie, co zrobił, ja, co mnie się udało. W ten sposób doceni mój trud. Doceniał. Czasami. Żeby szukać wsparcia, logowałam się na forach dla niepracujących matek, nieperfekcyjnych pań domu, bo tak większość o sobie pisała. Dzieliłyśmy się frustracją, sukcesami. Było mi lepiej. Olga nie lubi określania: "pani domu". Kojarzy jej się z telewizyjnymi bohaterkami, które rolę kobiety sprowadzają do znajomości kilkunastu sztuczek, np. tej jak pokroić tort nicią dentystyczną. - A tymczasem pełnoetatowe matki i żony to ciche bohaterki codzienności. Dociera to do mnie, gdy przedszkolanka pochwali syna, że tak dobrze zna angielski, a ja wiem, że to dzięki naszym zabawom w obce słówka - opowiada Olga. - Gdy Zosia nie zachoruje jesienią, wiem, że to mój mały sukces, bo dobrze ją karmię.

Stan na dziś? Mieszanka szczęścia i frustracji. Zwłaszcza w niedzielę, gdy Adrian od rana zadaje tysiące pytań, angażuje w zabawy, śpiewa piosenki. Odliczam godziny do poniedziałku, kiedy zawiozę go do szkoły, uśpię Zosię i będę mogła włączyć program ekonomiczny, posłuchać, co w gospodarce. Za dwa lata, gdy córka pójdzie do przedszkola, wrócę do pracy. Trochę brakuje mi adrenaliny - powodu, dla którego zapełniałam szafę szpilkami. Tylko boję się, ile po długiej przerwie będę znaczyć jako pracownik. W CV nie wpiszę przecież: "Wychowałam człowieka". A nawet dwoje ludzi. Choć uważam, że to trudniejsze i bardziej cenne niż polepszanie wyników finansowych zagranicznego banku.

Próba buntu

- Niepracująca matka i żona - to zawsze brzmiało fatalnie. Ale gdy po urodzeniu dziecka szef wręczył mi wymówienie, musiałam tę rolę zaakceptować - mówi Alicja, lat 40, z wykształcenia filozofka i plastyczka. Była redaktorem w wydawnictwie. Z mężem i trzema synami mieszka w Gdyni, w trzypokojowym mieszkaniu z wielkiej płyty. Domem zajmuje się od dziewięciu lat. Pracy szukała pół roku, aż dostała propozycję za niewiele więcej niż zapłaciliby opiekunce. "To nam się nie opłaca", orzekł mąż. A ona pomyślała: "Tak będzie lepiej dla rodziny". - Przez kolejny rok wysyłałam jeszcze CV, licząc, że ktoś zaproponuje mi godziwą pensję - opowiada Alicja. - Kochałam Igorka, wtedy miałam jedno dziecko, ale miałam ochotę ryczeć przynajmniej raz w tygodniu.

Propozycję dostałam, gdy syn skończył dwa lata - dokładnie wtedy, kiedy ujawniła się u niego ostra alergia pokarmowa. Nie mógł pójść do żłobka, tak jak planowałam, więc ja nie mogłam pracować. "Skoro nie mogę mieć tego, czego chcę, spróbuję realizować się w tym, co mam", myślałam. W poradniku przeczytałam: "Bądź wdzięczna za to, co cię spotyka. Jeśli na początku nie potrafisz, udawaj". No więc zaczęłam. I tylko czasem niepokoiła myśl: "Przecież nie tak miało być". Marzenia na studiach? Byle nie żyć jak rodzice. Nudno, przewidywalnie. Mama Alicji była księgową, tata pracował w kiosku. Dlatego ona po maturze zostawia rodzinny Olkusz i przyjeżdża na studia do Warszawy. - Ważne książki, ludzie, romanse - mówi o tamtym czasie. - I jakiś niepokój wewnętrzny, że muszę więcej wiedzieć, umieć. Kiedy więc jako 27-latka wyszłam za mąż za Krzyśka, doktoranta, powiedziałam mu, że jeszcze długo nie chcę mieć dzieci. On stwierdził, że najchętniej nie miałby ich wcale.

Pierwsza ciąża trzy lata później to była wpadka. Ale wiedziałam: odchowam i wracam do pracy. Kiedy więc dostałam wymówienie, poczułam się jak w potrzasku. Wściekałam się na życie, syna, męża. "Możesz tu łaskawie przyjść?", "Czy ja się ciebie doproszę?", "To też, k..., twój dom, twoje dziecko" - tak od tej pory rozmawialiśmy. Moje poczucie własnej wartości sięgnęło dna. No więc chciałam być super przynajmniej w domu. Uczyłam się gotować, choć nigdy tego nie lubiłam. Dzięki poradnikom doskonaliłam się w sprzątaniu. Tak bardzo marzyłam wtedy o spotkaniu ze znajomymi, tylko w gronie dorosłych, tymczasem otaczały mnie matki. Gdy usłyszałam, że córka sąsiadki pisze pracę roczną o problematyce zła w "Fauście", zaproponowałam, żeby wpadła do mnie o tym porozmawiać, gdy mały będzie spał. Pech chciał, że syn szybko się obudził.

Cztery godziny w tygodniu. Tyle czasu Alicja ma dla siebie, gdy Igor kończy dwa lata. Bo wtedy nawiązuje relację z ojcem. - Można było się z nim bawić, gadać, uczyć kopać piłkę, przebierać w koszulki znanych piłkarzy, więc mąż był zachwycony - opowiada Alicja. - Co robiłam? Wychodziłam z domu, wsiadałam do samochodu, odjeżdżałam i albo drzemałam, albo słuchałam ulubionego radia. Czasem szłam do znajomej kosmetyczki, mówiłam: "Mam mało czasu. Zrób mi szybko cokolwiek, byle tanio".

Myślałam o swojej przyszłości i o tym, co chcę robić. Miałam kilka pomysłów, ale nie znajdowałam determinacji, żeby je realizować. Za to mąż spełniał się na uczelni, przychodził zadowolony, wesoły. Gdy dostał podwyżkę, zabrał nas do Grecji. Chciał mieć drugie dziecko. "Jak to nie jesteś pewna?", dziwił się. "Przecież zacząłem ci pomagać!". Kupiliśmy większe mieszkanie, zaczęliśmy chodzić do knajp. A ja odmóżdżałam się niezauważalnie i bezboleśnie. Bo na przykład jakie radości może mieć pani domu? Że lepiej nam się powodzi, że syn zrobił kupę do nocnika? Nawet nie wiem, kiedy weszłam w tę rolę rolę jak w masło.

Siedzę na bombie

Nie byłam nieszczęśliwa. Urodziłam dwóch kolejnych synów i za każdym razem płakałam z radości, gdy położna dawała mi ich na ręce. Wybierałam beciki, śpioszki, ciuszki i przedszkola. Stawałam się nową osobą, przejętą rolą matką. Tylko siostra, która wpadała dwa razy w roku, mówiła: "Ala, w ogóle mnie nie słuchasz, jesteś inna". "Nie tęsknisz za ludźmi, pracą?", pytały czasem koleżanki. Ale ja tego nie czułam. Może stałam się mistrzynią panowania nad myślami, kasowania tych niewygodnych i zastępowania ich pozytywnym komunikatem? Odpowiadałam: "Jako plastyk spełniam się non stop: pomagam przecież synom w rysunkach, lepieniu z plasteliny, robię im kostiumy na bale przebierańców. Jako filozof? Codziennie. Są dociekliwi jak Sokrates". Choć ostatnio Alicja czuje, że siedzi na bombie, że ten życiowy constans zaczyna ją uwierać.

Dowód? Zrobiła sobie na plecach wielki tatuaż: czarne skrzydła anioła. - Niektórzy mówią, że nie pasuje do mnie, blondynki, niepracującej matki trójki dzieci. Ale to był impuls, potrzeba dodania sobie charakteru. Po latach siedzenia z synami któregoś dnia, gdy smarowałam tosty masłem orzechowym, postanowiłam: "Muszę zrobić dziary". Mąż? Był przerażony, ale próbował nie pokazać tego po sobie. Szkoda, że nie znalazł energii, żeby ze mną pogadać. Alicja zerka na zegarek - jest późno, poświęciła na wywiad ponad dwie godziny, a jutro o szóstej musi wstać. Usmażyć dzieciom omlety. Zawieźć Igora do szkoły, Emila do przedszkola, a z najmłodszym wyjść na spacer. Zmienić we wszystkich łóżkach pościel, założyć nową, a brudną wyprać, wywiesić i wyprasować. Ugotować żurek z kiełbasą: kiełbasa z chrzanem i jajkiem będzie udawać drugie danie. Znaleźć tanie rolety do pokoju syna, bo gdy siedzi przy biurku, razi go słońce. Odebrać dzieciaki ze szkoły, przedszkola, zawieźć starszego na angielski. Przypilnować lekcji, przypomnieć synowi, że ma myśleć sam, a nie słuchać tego, co mówią koledzy. Wymyślić skuteczną argumentację, żeby chłopcy po sobie sprzątali.

- Czasem myślę, że sobą zajmę się, gdy wszyscy trzej będą chodzić do podstawówki, ale dociera do mnie, że wtedy to się dopiero zacznie: bunt nastolatka, problemy w szkole, pierwsze miłości. Najciekawsze, że nie mam w sobie już tego nerwu, że muszę osiągnąć coś wielkiego. "Zabiłam go w sobie, zdusiłam?", zastanawiam się. "Ty to osiągnęłaś: popatrz na synów i bądź dumna", powiedziała mi mama. Niedawno Alicja oznajmiła mężowi, że chce ruszyć oszczędności, bo znalazła kurs fotografii. "Oszalałaś? - usłyszała. - Mamy ważniejsze potrzeby". Po raz pierwszy w życiu zaczęła okładać go pięściami i wrzeszczeć tak, że obudziła dzieci. Nie wie, skąd wzięła się w niej aż taka złość.

A potem usiadła z kartką i zaczęła liczyć, ile za całodobową opiekę siedem dni w tygodniu jej mąż zapłaciłby opiekunkom, a ile gosposi za dbanie o dom. Nie wliczyła pracy pedagoga, kucharki, animatora i dietetyka, którym w tym domu także jest. Wyszło prawie 10 tysięcy. "Stać mnie na hobby", powiedziała. - Mąż zamilkł, a ja zapisałam się na kurs. To był kamień milowy w mojej domowej emancypacji - twierdzi.

Wszystko gra

W internecie szukam przepisów na idealne muffinki i sposobów na walkę z molami. Koleżanki nie wierzą, że dom interesuje mnie bardziej niż praca - mówi Ewa, która ma 31 lat i pięcioletnie doświadczenie w public relations. O swoim życiu z tamtego czasu opowiada: praca, samorealizacja i inwestowanie w siebie. Styczeń: podpisanie dużego kontraktu, luty: nurkowanie w Egipcie, marzec: szkolenia we Frankfurcie, kwiecień: test ciążowy. Maj: USG, ciąża bliźniacza. - Pracowałam prawie do pierwszych bólów porodowych - opowiada. - Mówiłam do siebie: "Wyciskaj życie jak cytrynę, masz niewiele czasu".

Scenariusz po narodzinach dzieci był oczywisty: zostaję w domu. Pochodzę z małego miasteczka pod Przemyślem. W naszej okolicy najważniejsze były tradycyjne wartości - tata prowadził sklep, mama nie pracowała, czekała na nas z obiadem. Ten model mnie ukształtował. Na rozmowę z Ewą najtrudniej się umówić, bo nie ma z kim zostawić dzieci. Jej mąż, kardiochirurg, pracuje na dwa etaty, rzadko bywa w domu. Wreszcie proponuje 21. w kawiarni koło domu na warszawskim Mokotowie. - Zrobiłam to, o czym marzy większość kobiet - mówi Ewa. - Nie wierzysz? Zapytaj koleżanek, co by się stało, gdyby wygrały w totolotka 10 milionów. Prawdopodobnie wszystkie odpowiedzą: "Pieprznęłabym szefowi wymówienie na biurko". Tak powiedziały moje przyjaciółki, i były w tym jednomyślne. Więc nie pytaj mnie, czy nie żałuję, że rzuciłam pracę.

Kariera jest satysfakcjonująca, gdy nie ma się lepszego pomysłu na życie. A ja go znalazłam: rodzina, dom, dzieci. "Domowa menedżerka", "nowoczesna żona i matka"... Ewa szuka słów, którymi chce być przedstawiona w tekście, bo nie zgadza się na: "pani domu", "gospodyni" ani nie daj Boże, "kura", określenia pasujące do nieszczęśliwej matki Polki, która chodzi całymi dniami w podomce i nie może pomarzyć o przeczytaniu książki, bo zawsze coś: zakupy, prasowanie. Tymczasem Ewa ma własne pieniądze, które odkładała przez lata, no i potrafi się zorganizować. Jest mistrzynią mobilizacji, wyszkoloną przez współczesny styl życia i korporację. Na przykład wczoraj: kupiła książki Głowackiego i powieść Mo Yana, tegorocznego noblisty. Czytała, gdy dzieci spały, a ona mieszała w garnku makaron. 

Wtedy Ewa zrozumiała, że nie może sobie odpuścić: nie tylko jako matka, żona, ale również kobieta i kochanka. "Po ciąży szybko się chudnie", mówiły mi koleżanki, a ja zrozumiałam dlaczego. Nie miałam czasu jeść. Karmienie, przewijanie, noszenie, spacer - to była moja rzeczywistość. W tym wszystkim bardzo o siebie dbałam - rano makijaż, starannie dobrane ciuchy. Co najbardziej bolało? Wyrzuty sumienia. Że czasem wrzasnęłam na dzieci. Że pomaga mi mama. Do tego wszystkiego zdarzało się, że mąż powiedział: "Jesteś zmęczona? Przecież siedzisz w domu, tego chciałaś". Nie rozumiał mojej codzienności, nie miał o niej pojęcia. Ale byłam dumna, że poświeciłam się rodzinie, a słowa pracującej koleżanki: "Dzwonię do domu, żeby porozmawiać z dzieckiem, a ono nie chce podejść do słuchawki", napawały mnie satysfakcją, że to ja mam rację.

Pani zorganizowana

"Jak ty dajesz sobie z nimi radę?", zapytał Ewę mąż podczas wakacji nad morzem. Został z rocznymi bliźniaczkami pół dnia, żeby żona mogła w spokoju pójść na plażę. Od tej pory, gdy Radek ma wolne, proponuje, że zajmie się dziećmi. - Ale ja nie potrafię wyjść na dłużej, bo wydaje mi się, że mąż sobie nie poradzi. No i mam za dużo do roboty, żeby marnować czas. Ewa pokazuje plan z zeszłego tygodnia. Poniedziałek: zawieźć córki na szczepienia, odebrać garnitur męża z pralni, umówić stolarza do szafki w kuchni, sprzątnąć łazienkę. Wtorek: mycie okien, gotowanie obiadu (pomidorowa, kurczak, purée z ziemniaków i marchewki), spotkanie w sprawie przedszkola. Środa: wypełnić PIT-y, kupić żarówki i deskę do prasowania. Gimnastyka. Pograć w gry edukacyjne. Zabrać córki do klubiku dla dzieci, żeby się socjalizowały. Kupić im buty. Umówić męża w banku, gdzie mają kredyt. Przeczytać minimum dziesięć stron którejkolwiek nowej książki. Wyszorować piekarnik. Przetestować nowe forum z przepisami.

- Wydaje się, że to dużo, ale jeśli człowiek się dobrze zorganizuje, daje radę. "Siedzę nad projektem", "Mam dziś konferencję z Japończykami", "Awansowałam, więc jadę to uczcić na Korfu", gdy Ewa słyszy te słowa koleżanek, zdarza się, że czuje tęsknotę. Ale ma na to sposoby, cały arsenał uników. Gdy dziewczyny opowiadają o pracy, ona zaczyna mówić do dzieci: "Marysia, uważaj, tego nie wolno", "Hania, chodź, wytrzemy buzię". A potem znajome już nie wracają do tematu. - A ja powtarzam w myślach: "Nie można mieć wszystkiego". Spełniłam się już jako pracownik, udowodniłam, że potrafię poprowadzić duży projekt i sama na siebie zarobić. Teraz mam spokój. Już nie czekam, nie mam niepewności, czy ułożę sobie życie. Ono ma swój rytm, który wyznaczają dom, rodzina, dzieci.

Natalia Kuc

Twój Styl 2/2013


Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: gospodynie domowe | dom
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy