Reklama

Historia torebki Aleksandry Jakubowskiej

Warszawa lata 80. i 90. Oriana Fallaci nie dostaje zgody na wywiad z generałem Jaruzelskim. MSW patronuje akcji "Porządek". Aleksandra Jakubowska robi śmieciową karierę. Premier Mieczysław Rakowski wjeżdża na festyn do Kcyni, siedząc na furze zaprzężonej w umajone konie. Zaczynają się obrady Okrągłego Stołu. Solidarność wygrywa wybory. Jerzego Urbana zastępuje w Radiokomitecie Andrzej Drawicz. Czystki w TVP. Wojciech Reszczyński ogłasza "prawdziwe" Wiadomości, a Jakubowska zabiera torebkę.

Przeczytaj fragment książki "Lwica na brzegu rzeki", w której z Aleksandrą Jakubowską rozmawia Anita Czupryn:

Jaki był pani pierwszy materiał (w TVP - przyp. red.)?

- O nielegalnym wysypisku śmieci. Wypełniłam wszystkie potrzebne dokumenty, dostałam ekipę operatorską i pojechaliśmy do Pomiechówka. Sześć kilometrów przed Pomiechówkiem kierowca spojrzał na zegarek i powiada: "O, właśnie skończył się mój dzień pracy. Dziękuję, zawracamy". To była pierwsza lekcja. Musiałam zebrać drugą ekipę i materiał z tego Pomiechówka w końcu zrobiłam. Potem produkowałam programy w związku z akcją "Wiosna 88", której patronowało MSW. Mówiło się wówczas, że jest to akcja milicyjna skierowana przeciwko rządowi, wojna Kiszczaka z Messnerem. Wskazanie palcem na sterty śmieci pokrywające miasta i miasteczka, na niegospodarne PGR-y i rdzewiejące w kółkach rolniczych maszyny miało w sposób niedwuznaczny pokazać, jak źle i niegospodarnie dzieje się w Polsce. A jako że od Pomiechówka moja śmieciowa kariera się zaczęła, to nadal obracałam się między śmieciami, przygotowując na ten temat kilka materiałów. (śmiech)

Reklama

Za które dostała pani nagrodę od milicji. Pieniężną.

Dwadzieścia pięć tysięcy złotych. Dołożyłam dwa i kupiłam sobie za tę nagrodę przepiękne szpilki, czarne lakierki z wycięciem z boku. Wypatrzyłam je w pawilonach na Marchlewskiego u słynnego szewca, który nazywał się Witkowski. Ale moje kolejne spotkanie z milicją skończyło się skargą na mnie wystosowaną przez komendanta stołecznego MO na ręce Bilika.

Narozrabiała pani?

- Ależ skąd! Pochwaliłam milicję, może w nieco oryginalny sposób, ale jednak... A było to tak: ukradli nam małego fiata. Stał na podwórku przed domem na Złotej, w którym wynajmowaliśmy wówczas mieszkanie. Był bez akumulatora, bo wtedy akumulatory trzeba było bez przerwy ładować. Nie przeszkodziło to jednak złodziejom. Kradzież odkryliśmy rano, a ja musiałam szybko jechać do URM-u, bo zaczynały się rozmowy premiera Rakowskiego z Margaret Thatcher, która właśnie rozpoczynała wizytę w Polsce.

- Zdążyłam tylko wpaść do redakcji i poprosić kolegów, żeby dali komunikat. Samochód się znalazł, okazało się, że pchających go w nocy dwóch opryszków namierzył patrol milicyjny sprawdzający dokładnie, czy wszystkie pojazdy z trasy przejazdu pani premier Wielkiej Brytanii zostały usunięte. I tak nasz maluch znalazł się na parkingu w Łomiankach, skąd swoje samochody odbierali także inni kierowcy, wściekli za ich nocne usunięcie. Postanowiłam dzielnym milicjantom podziękować w ostatnim wydaniu dziennika, który właśnie tego dnia prowadziłam. Wygłosiłam więc krótki tekst mówiący o wściekłości większości właścicieli wywiezionych samochodów i mojej radości oraz wdzięczności dla "kochanej władzy", której wzmożona działalność w związku z wizytą pani Thatcher uchroniła mnie przed masą kłopotów. Kilka dni później komendant stołeczny MO przysłał do dyrektora list ze skargą na mnie, gdyż mój komentarz został odczytany jako krytyka milicji.

Szczerze? Była to dość dziwna pochwała. Dostała pani naganę?

- Zadzwoniłam do rzecznika prasowego komendanta głównego MO, pułkownika Jana Świeczyńskiego, którego poznałam pisząc dla "Detektywa", wydawnictwa "Rzeczpospolitej", reportaż o zabójstwie kolekcjonera i kradzieży dzieł sztuki, i nie przebierając zbytnio w słowach, powiedziałam, co myślę o komendancie stołecznym. Zgodził się ze mną całkowicie i dodał, że chyba lepiej będzie nie zadawać sobie trudu odpowiadania na ten list.

W tych milicyjnych szpilkach poszła pani na wywiad do premiera Mieczysława Rakowskiego?

- Tego nie pamiętam, (śmiech) ale kiedy we wrześniu 1988 roku Rakowski zastąpił Messnera, postanowiono wybrać nowe osoby, które z polecenia dyrekcji miały zajmować się obsługą rządu. Wybrano mnie i Krzysia Bartnickiego, przystojnego faceta, który do złudzenia przypominał Thimoty’ego Daltona, jednego z odtwórców roli Jamesa Bonda. Trwały jeszcze rozmowy PZPR ze Stronnictwem Demokratycznym i ZSL-em, zachowywano pozory demokracji i premier Rakowski miał się spotkać z szefami tych satelickich partii. Zaplanowano, że Bartnicki obsłuży spotkanie z ludowcami, ja - ze Stronnictwem.

- Przyjechałam z nagranym wywiadem do redakcji, w pokoju dyrektora materiał został kolektywnie obejrzany. W tym nagraniu Rakowski na koniec rozmowy powiedział coś miłego na temat kobiet dziennikarek. Panowie spojrzeli po sobie i stwierdzili, że premiera ja będę obsługiwać. Krótko to trwało, bo Rakowski niewiele się narządził. Zadałam mu dwa pytania, które do dziś pamiętam. Pierwsze dlatego, że wyszłam na słodką idiotkę, drugie - bo się zrewanżowałam wszystkim tym, którzy drżeli, by nie urazić premiera jakimś zbyt niekonwencjonalnym pytaniem.

Ciekawe...

- Pierwsza rozmowa była nagrywana tuż przed pierwszym zagranicznym wyjazdem Rakowskiego jako premiera. Zapytałam go: "Dlaczego pan jedzie do Moskwy, a nie do Waszyngtonu? Przecież bardziej niż ruble, potrzebne nam są dolary". Niestety, już po nagraniu pochwaliłam się swoją "drapieżnością" Tomkowi Drzewosowskiemu z Biura Prasowego Rządu, który zdążył interweniować u dyrekcji. Na antenę poszła tylko pierwsza część pytania, a ja oglądając to, czułam się jak słodka idiotka zadająca głupie pytania. Odwet wzięłam w lipcu 1989 roku, kiedy telewizja transmitowała wybór Rakowskiego na pierwszego sekretarza PZPR i miałam z nim przeprowadzić rozmowę na żywo.

- Po czerwcowej klęsce wyborczej dla większości było oczywiste, że ta partia odchodzi do lamusa. Zapytałam zatem: "W kuluarach mówią, że nie jest pan pierwszym, ale ostatnim sekretarzem PZPR. Co pan na to?". Dyrektor Bilik, który obserwował tę rozmowę, stojąc obok operatora, o mało nie zemdlał i natychmiast, jak tylko Rakowski się odwrócił i odszedł, kazał mi go gonić i przepraszać. Rakowski uśmiechnął się wtedy do mnie i powiedział: "Nie ma sprawy, pani Olu, proszę uspokoić dyrektora".(...)

Rakowski czuł do pani sympatię. To stąd wzięły się te plotki o waszym romansie?

- Lubiliśmy się z Rakowskim, ale nie mieliśmy kontaktów towarzyskich. Życie celebrycko-bankietowe wtedy nie istniało. Poza tym w pracy nie ulegałam tendencjom do flirtów czy romansów; to do niczego dobrego nie prowadziło. Oczywiście, słyszało się o karierach przez łóżko, ale ja już byłam na to za stara. (śmiech) Plotki jednak zawsze się rodzą, zwłaszcza o tych, którzy w kontaktach z władzą są widoczni. Słynna historia plotki o romansie Rakowskiego z Hanną Banaszak wzięła się stąd, że kiedy ona leżała w szpitalu, przyszedł do niej kierownik produkcji, który nazywał się Rakowski. Pielęgniarka zawołała: "Pan Rakowski do pani!" i do dziś Hanna Banaszak żyje z piętnem osoby, która była kochanką premiera Rakowskiego.(...)



Po wyborach 4 czerwca 1989 roku w TVP nastąpił przewrót.

- Przejęto władzę w Radiokomitecie. Jerzego Urbana zastąpił Andrzej Drawicz. Zaczęło się czyszczenie. Dla wielu ludzi zdjęcie z wizji oznaczało nieszczęście. Wydawało mi się wówczas, że jestem osobą, która stara się uczciwie wykonywać zawód dziennikarza. Nie atakowałam Solidarności, nie prowadziłam "Dziennika Telewizyjnego", nie przeszłam weryfikacji w stanie wojennym. Pracowałam krótko, bo przyszłam do telewizji pod koniec 1987 roku, czyli niecałe dwa lata przed Okrągłym Stołem. Ale ludzie jak to ludzie bywają różni. Andrzej Drawicz opowiadał mi, że dostawał na mnie absurdalne donosy mówiące na przykład o tym, że w stanie wojennym prowadziłam "Dziennik Telewizyjny", i to w mundurze!

Przecież to wszystko było do sprawdzenia.

- Co z tego? O tym, jak silna jest skłonność do ulegania propagandzie, uświadomiłam sobie znów niedawno, kiedy trafiłam na książkę profesora Antoniego Dudka, i proszę sobie wyobrazić, że nawet on pisze, że zapis "lub czasopisma" w ustawie o radiofonii i telewizji był skierowany przeciwko Agorze. A to nieprawda.

O aferze Rywina z pewnością będziemy rozmawiać. Wróćmy do telewizji. Jaka atmosfera wtedy w niej panowała?

- My, "starzy" pracownicy telewizji, mieliśmy poczucie oblężonej twierdzy. Oto przychodzą barbarzyńcy, którzy odchodzili z TVP w epoce prawie kamienia łupanego, jeżeli chodzi o zaawansowanie techniczne. Przecież teraz mamy już zupełnie inną telewizję! Pewnie my byliśmy takimi samymi barbarzyńcami dla nowej ekipy. Pamiętam pierwsze święta Bożego Narodzenia, które obchodziliśmy w redakcji pod auspicjami nowego kierownictwa. Zaczęliśmy śpiewać kolędy. Basia Rogalska robi wielkie oczy: "Wy znacie kolędy?!". "Co prawda Międzynarodówka lepiej nam wychodzi, ale kolędy też znamy" - odpowiedziałam uspokajająco. (śmiech) Ten podział na "my" i "oni" bardzo był wtedy widoczny. My spotykaliśmy się w bufecie, w podziemiach, a oni na górze budowali nowe ekipy informacyjne.

Ale to pani pierwsza zrobiła wywiad z pierwszym niekomunistycznym premierem Tadeuszem Mazowieckim. Jak to było?

- Kiedy satelickie partie, ZSL i SD, zdradziły partię-matkę, czyli PZPR, i ukazało się słynne zdjęcie prezesa ZSL, Jóźwiaka z SD i Wałęsy trzymających się za ręce, a Czesław Kiszczak w liście kierowanym na ręce marszałka sejmu Mikołaja Kozakiewicza złożył rezygnację, kilka dni później, to jest 19 sierpnia, dostaliśmy informację, iż prezydent Jaruzelski powierzył misję tworzenia rządu Tadeuszowi Mazowieckiemu. Był piękny sobotni poranek, kiedy w słuchawce telefonu usłyszałam, że mam natychmiast przybyć do redakcji, znaleźć kandydata na premiera i zrobić z nim rozmowę do głównego wydania DTV. Nikt nie wiedział, gdzie jest przyszły premier. Nawet redaktor naczelny "Tygodnika Solidarność". I nikt nie wiedział, jak go znaleźć. A jeśli ktoś wiedział, to jego telefon milczał głucho w ten piękny sierpniowy dzień. W akcie rozpaczy sięgnęłam po książkę telefoniczną. A tam jak byk stało: "Mazowiecki Tadeusz, Marszałkowska..." i numer telefonu.

Najprostsze pomysły są zawsze genialne. (śmiech)

- Telefon odebrał syn. "Ojca w Warszawie nie ma, ale pewnie mecenas Ambroziak będzie wiedział, jak Pani pomóc" - usłyszałam. Obiecał też, że zadzwoni do Ambroziaka. Nie było wtedy telefonów komórkowych, siedziałam więc w pustej redakcji przy stacjonarnym sprzęcie i jak na szpilkach czekałam na połączenie od mecenasa Ambroziaka. Minuty upływały, czasu do wydania "Dziennika" było coraz mniej. "Zadzwoni, nie zadzwoni, zadzwoni, nie zadzwoni". Zadzwonił. "Tadeusz Mazowiecki jest w Laskach" - powiedział i zaproponował spotkanie w Laskach przy kościele.

- Z operatorem i kierowcą w te pędy pojechaliśmy na miejsce. Była godzina 18.20, gdy spotkaliśmy się z mecenasem, który poprowadził nas do ośrodka dla ociemniałych, gdzie przebywał Tadeusz Mazowiecki. Zadałam kilka pytań, nagraliśmy rozmowę. Skończyliśmy tuż przed dziewiętnastą. Do wydania "Dziennika" zostało pół godziny. Mówię do kierowcy: "Płacę wszystkie mandaty". Jak wypruliśmy z tych Lasek, to w telewizji byliśmy o 19.25. Materiał poszedł na antenę natychmiast, bez wcześniejszego oglądania.

Okazał się sensacją.

- Różni moi znajomi, którzy podróżowali wtedy po Europie, relacjonowali, że ta moja rozmowa z Mazowieckim emitowana była w wielu zagranicznych telewizjach. Kiedy Mazowiecki został premierem, wysłano mnie do URM-u, abym przeprowadziła z nim kolejną rozmowę. Zapytał: "Jak się pani udało wtedy zdążyć?". "Kierowca przycisnął i daliśmy radę" - odpowiedziałam. Więcej styczności z nim w czasach, gdy był premierem, nie miałam. Obsługę rządu przejęła po mnie Grażyna Kowalska.(...)

Tak naprawdę pani kariera w telewizji ruszyła z kopyta, kiedy przyszedł do niej Jacek Snopkiewicz? To dzięki niemu zaczęła pani prowadzić "Wiadomości".

- Znacznie później. "Wiadomości" zaczęłam prowadzić bodajże dopiero w lutym następnego roku. Snopkiewicz przyszedł na pierwsze spotkanie z dziennikarzami ubrany w czarny golf. Zarośnięty na twarzy. Od razu też dał się poznać jako człowiek ze specyficznym poczuciem humoru. Kiedyś Wojciech Reszczyński, którego potem zatrudnił do prowadzenia "Wiadomości", stwierdził: "Nigdy nie wiem, kiedy pan żartuje, a kiedy mówi poważnie". Nie myślałam o prowadzeniu głównego wydania "Wiadomości" i chyba nikomu w redakcji też przez głowę to nie przeszło.

Wtedy, żeby móc zaistnieć na ekranie, trzeba było zdać egzamin przed specjalną komisją, która oceniała, czy kandydat ma do tego predyspozycje, czy ma poprawną dykcję?

- Tak, trzeba było dostać tak zwaną kartę ekranową. Analogicznie dziennikarze radiowi dostawali kartę radiową. Telewizyjna komisja składała się z wybitnych znawców tematu. Ja trafiłam na taki jej skład, w którym była Irena Dziedzic. Miałam z nią przykry incydent przy okazji tego egzaminu. Poradziła mi wizytę u logopedy, miała zastrzeżenia do mojej dykcji. Odpowiedziałam, że znam dobrego logopedę, chodzi do niego moje dziecko. "Och, to u was widać rodzinne" - zaśmiała się perliście. A mnie to bardzo dotknęło. Napisałam potem o tym w książce "Telewizja naga". Na co ona bardzo nieelegancko odwinęła mi się w swojej książce, pisząc, że karierę zrobiłam przez łóżko. Oczywiście nazwiska nie podała, bo miałaby proces, ale i tak wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi.

Wracajmy do "Wiadomości".

- Po raz pierwszy wyemitowano je w listopadzie 1989 roku. Poprowadził je Wojciech Reszczyński. Rozpoczął zdaniem, które przeszło do historii: "Wiadomości w naszym nowym dzienniku będą dobre lub złe [...] ale zawsze prawdziwe". Reszczyński nie uczestniczył w życiu redakcyjnym. Trzymał się z daleka, nie starał się nawiązywać z nami kontaktów. Pojawiał się przed "Wiadomościami", dostawał materiały, przeglądał je, a potem odczytywał na wizji.

Podobno wtedy "Wiadomości" miały obowiązek wysyłać pytania, które zamierzano zadać w wywiadach premierowi Mazowieckiemu, do jego rzeczniczki Małgorzaty Niezabitowskiej. Wszystko musiało być pod kontrolą mimo pozornie wolnej telewizji?

- Telewizja publiczna zawsze była narzędziem w ręku władzy. To sytuacja podobna do tej, jaka teraz rysuje się w mediach - do programów informacyjnych przyszli wówczas ludzie związani wcześniej z opozycją, zaangażowani politycznie, i od tej chwili telewizja była ich. Ale były momenty, kiedy sprzeciwiali się rządzącym. Nie ulegli na przykład wysłannikowi Wałęsy Andrzejowi Drzycimskiemu, który pojawił się po wygranych przez Wałęsę w 1990 roku wyborach z żądaniem, żeby nas, mnie i Dziemidowicza, zdjąć z sejmu, z relacjonowania zaprzysiężenia prezydenta. Snopkiewicz odmówił i napisał krótkie oświadczenie protestujące przeciwko ingerencji rzecznika prezydenta elekta w kształt "Wiadomości". Zostało ono odczytane w trakcie programu. Ale to już były nasze ostatnie dni na placu Powstańców. (...)

- Jeden z pracowników Biura Prasowego Rządu, którego Niezabitowska odziedziczyła po Urbanie, litościwie nie wspomnę jego nazwiska, bardzo się starał i sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał, że coś się zmieniło. Tak jak za czasów Urbana wręczał ostentacyjnie, na oczach innych dziennikarzy, kartkę z pytaniami, jakie nasz redaktor miał zadać pani rzecznik. Zażyczył sobie, by konferencje Niezabitowskiej obsługiwały całkiem "nowe" twarze, broń Boże ktoś z dawnej ekipy "Dziennika Telewizyjnego". Posunął się nawet do tego, że przychodził na montaż relacji z konferencji pani Małgorzaty. Wszyscy o wszystko mieli pretensje do nowej ekipy, na której czele stał Snopkiewiczem - politycy, rząd, przywódcy związkowi, parlamentarzyści, dwór Wałęsy, Michnik, który uważał, że "Wiadomości" niedostatecznie wsparły Tadeusza Mazowieckiego w jego walce o prezydenturę. Słowem - wszyscy byli niezadowoleni. A to znaczy, że rzeczywiście programy informacyjne nadawane z placu Powstańców zachowywały wówczas niezależność i obiektywizm, bez angażowania się w negatywną kampanię, w przeciwieństwie do większości prasy.(...)

Stara ekipa powierzyła pani nowy sejm, a tu przychodzą ludzie Solidarności. Nie bała się pani, że będą czyścili i wprowadzali swoich?

- Mówiłam już, że panowała atmosfera oblężonej twierdzy. Bilika odwołano szybko, w trakcie jego urlopu, a Karola Sawickiego, szefa "Panoramy Dnia", wezwano z wypoczynku i powierzono mu kierowanie Dyrekcją Programów Informacyjnych. Jakoś późno pojawiła się nowa ekipa i natychmiast zamknęła w dawnym gabinecie Bilika, przygotowując prawie w konspiracji, w tajemnicy przed nami wszystkimi "Wiadomości", które miały zastąpić "Dziennik Telewizyjny". Życie na placu płynęło dwoma nurtami - "my" dalej robiliśmy swoje, ja jeździłam na Wiejską, prowadziłam "Echa Dnia", koledzy przygotowywali kolejne wydania DTV, a "oni" knuli w zaciszu gabinetu arogancko pewni, że sami sobie poradzą. No i nadeszła ta sobota 18 listopada 1989 roku, kiedy wczesnym przedpołudniem weszliśmy w końcu do studia A i zobaczyliśmy po raz pierwszy nową scenografię. O godzinie 19.30 tego dnia skończył się "Dziennik Telewizyjny", a zaczęły "Wiadomości", trawestując Joannę Szczepkowską.

I wtedy zaczęła się pani pojawiać w studiu "Wiadomości" obok Reszczyńskiego...

- ...ale nie jako współprowadząca, tylko sprawozdawca parlamentarny. Pan Wojciech nie był tym zachwycony. W trakcie moich relacji robił czasem idiotyczne wtręty, wygłaszał głupawe komentarze, więc nie mogę powiedzieć, że były to stosunki blisko koleżeńskie. Przez te pierwsze tygodnie nie było nawet mowy o tym, żebym do "Wiadomości" weszła. Wtedy ściągnięto Marcina Zimocha, a z Poznania Tadeusza Zwiefkę. W końcu zaproponowano prowadzenie i mnie. Był luty 1990 roku. Żeby, jak stwierdzono, "nie drażnić", miałam prowadzić "Wiadomości" raz w tygodniu, w poniedziałki. Można więc powiedzieć, że wchodziłam do tego programu ostrożnie, a jeśli mam być szczera, sama też zbytnio się do tego nie paliłam. Byłam dziennikarką, reporterką.

- Oczywiście można mieć dwa podejścia. Można być prezenterką, przyjść przed emisją, zobaczyć, jakie ma się materiały do przeczytania, sprawdzić, czy nie ma w nich błędów, i odczytać je przed telewidzami. Uważałam jednak, że własną twarzą firmuję to, co się w tym programie pokazuje. Przyjęłam więc trochę inną filozofię. Od samego rana, od kolegium, kiedy są omawiane tematy, kiedy zapadają decyzje, co ma się w programie znaleźć, zależało mi, żeby przy tym być, mieć wpływ na to, co się ukaże. Od początku obejrzeć wszystkie materiały, napisać własne zapowiedzi. Oczywiście, jeśli materiały pochodziły z działu zagranicznego, to tam też przygotowywano teksty, ale je również trzeba było przeczytać, sprawdzić, czy nie ma błędów. I miałam raz taką historię, która uświadomiła mi, że nigdy nie należy być na sto procent pewnym, że zawsze się wybrnie z niezręcznej sytuacji.

Co się stało?

- Dostałam depeszę o zakładach Hipolita Cegielskiego w Poznaniu. Zamiast napisać sobie w całości to imię, zostawiłam tylko H. Cegielski. Przychodzi moment, kiedy mam to przeczytać na wizji. W głowie pustka. Zapomniałam imienia. Mogłam przeczytać "Zakłady Cegielskiego", ale to "H" pulsowało mi z kartki i promptera. Przeczytałam "Henryka Cegielskiego". No i była afera. Ale nie jest to przypadek odosobniony. Całkiem niedawno, kiedy Hanna Lis prowadziła jeszcze w TVP Info swój program "Po przecinku", zapomniała, kto jest jej gościem.

Pamiętam. A był to Adam Daniel Rotfeld, profesor, minister spraw zagranicznych z 2005 roku. Hanna Lis miała jednak więcej wpadek. Raz, żegnając się z widzami, powiedziała: "To był program «Kropka nad i»". Innym razem pomyliła format normandzki z norymberskim...

- Chcę przez to powiedzieć, że takie luki się zdarzają, trzeba więc być naprawdę świetnie przygotowanym. Dlatego też uważałam, że powinnam być współautorem "Wiadomości", żeby się potem nie wstydzić za cokolwiek, co się tam ukazało. Telewizja otworzyła wtedy swoje podwoje dla ludzi nowych. Organizowano castingi na prowadzących, również do "Wiadomości". Po nagraniach Jacek Snopkiewicz wezwał mnie, Kazimierza Żórawskiego i Zbigniewa Domarańczyka. Wręczył nam kasety z prośbą, abyśmy ocenili, kto z nagranych kandydatów nadaje się do telewizji. To dziś bardzo znane nazwiska: Jarosław Gugała, Tomasz Lis, Jolanta Pieńkowska, Agata Młynarska czy Grażyna Padée, która potem została pogodynką. Pozytywnie zaopiniowaliśmy Gugałę, Lisa i Pieńkowską. Odpadła Agata Młynarska. Były też robione próby kamerowe z Moniką Olejnik. Ale ktoś stwierdził, że ma szczękościsk i się nie nadaje.(...)

Wybory prezydenckie wygrał Lech Wałęsa.

- A w telewizji zaczęły się kolejne nowe porządki. Wiadomo już było, że Andrzej Drawicz długo w Radiokomitecie miejsca nie zagrzeje. Kiedy został prezesem i zaproszono go do parlamentu na posiedzenie pierwszej Senackiej Komisji Kultury i Środków Przekazu, senator Andrzej Szczepkowski określił go mianem "szambelana", który to szambo, jakie zastał w postaci telewizji, musi posprzątać. Drawicz zachował się wówczas przyzwoicie. Stanął po stronie swoich pracowników, mówiąc, że wiele można mieć zarzutów wobec telewizji publicznej, wobec tego, jak się zachowywała w stanie wojennym i w walce z opozycją, ale nie można skreślać wszystkich, że są tacy, którzy zasługują na szacunek. Potem został doradcą Józefa Oleksego i pojechał z nami do Moskwy na uroczystości zakończenia II wojny światowej. Pokazał mi kilka miejsc, w których rozgrywała się akcja "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa, między innymi Patriarsze Prudy, skwer z dużym stawem pośrodku położony w samym centrum Moskwy, gdzie Michał Aleksandrowicz Berlioz tłumaczył poecie Iwanowi Nikołajewiczowi Ponyriowowi Bezdomnemu", że Chrystus jest postacią zmyśloną, "zwyczajnym mitologicznym wymysłem" i że każda przypowieść z udziałem Jezusa to "bujda na resorach".

- Drawicz zresztą robił nowy przekład "Mistrza i Małgorzaty", dość kontrowersyjny, opublikowany na dwa lata przed jego śmiercią. A zmarł w dniu urodzin swojego ukochanego pisarza Bułhakowa. Miał żonę Rosjankę, Wierę, bardzo posągową piękność, o której opowiedziała mi pewną historię Joanna Walcowa. Otóż po internowaniu mężów udały się obie do jednego z kościołów, żeby ze zgromadzonych tam darów wybrać jakąś odzież. Joasia opowiadała, że była w takiej traumie, że nawet nie patrzyła, co bierze, a Wiera przechadzała się między stołami, przerzucała stosy swetrów i mówiła: "Ten nie, nie pasuje do oczu Andrzeja, ten też - kiepska jakość".

Piękna opowieść. Drawicza na stanowisku szefa Radiokomitetu zastępuje Marian Terlecki, który mówi wtedy, że osiemdziesiąt procent pracujących w telewizji to ubecja. Pani szefowie, Snopkiewicz i jego zastępcy, składają dymisję 13 stycznia 1991 roku. A pani na znak protestu żegna się z widzami i zabiera swoją torebkę. Nie miała pani nawet cienia tremy?

- Nie mam telewizyjnej tremy. Śmieję się, że chyba tę część mózgu, która sprawia, że człowiek myśli: "Boże, po drugiej stronie tego ekranu siedzi piętnaście milionów ludzi!", mam wyciętą. Niektórych to paraliżuje. A ja do dziś mam tak, że kiedy przychodzę do studia, to widzę tylko człowieka, który ze mną rozmawia, i nie działa na mnie świadomość tego, ile osób to ogląda. Kiedy więc zaczęłam już prowadzić "Wiadomości", to wiedziałam, że na podglądzie siedzi dyrektor, a to że ogląda mnie piętnaście milionów ludzi, jakoś do mnie nie docierało. Samej siebie jednak oglądać na ekranie nie znosiłam. Pierwszy raz, kiedy zobaczyłam się w "Wiadomościach", to były akurat ostatnie, jakie poprowadziłam. Te z torebką właśnie.

- Słyszałam zarzuty, że to moje wyjście było zainscenizowane. Nie było. Za każdym razem, kiedy kończyłam "Wiadomości" i gasły kamery, odsiadywałam jeszcze ten moment, kiedy operatorzy pokazywali studio, i wychodziłam dopiero po tym, jak gasło czerwone światełko. Strasznie mnie to irytowało, ten szeroki plan na zakończenie, i ciągle się o to wykłócałam z dyrekcją.

Gdyby pani posłuchali, nie byłoby słynnego wyjścia z torebką.

- Kiedy już odeszłam z telewizji i wydaliśmy z Jackiem Snopkiewiczem "Telewizję nagą", zadzwonił do mnie Edward Dziewoński i tonem nieznoszącym sprzeciwu kazał przyjść do siebie z egzemplarzem książki, a mieszkał w pobliżu placu Powstańców. Zasiedliśmy z kieliszkami koniaku w rękach, a on mówi: "Oglądaliśmy razem z Ewą Wiśniewską pani ostatnie «Wiadomości». I pomyśleliśmy wtedy: «Ależ to zostało wyreżyserowane! Naprawdę super». "Panie Edwardzie, nic nie zostało wyreżyserowane. To było absolutnie spontaniczne" - powiedziałam.

To jak to było?

- Mówiłam już o tym, że moja praca rozpoczynała się od porannego kolegium, kiedy były planowane tematy. Potem zjeżdżali reporterzy, trzeba było pisać zapowiedzi do materiałów, słowem, przez cały dzień było co robić. Czasem działo się tak intensywnie, że nie było czasu, aby przed wejściem na wizję iść do charakteryzatorki. A po "Wiadomościach" te panie szły do domu. Tak też było i tym razem. Malująca mnie charakteryzatorka powiedziała, że jestem ostatnią osobą, którą tego dnia obsługuje, że zaraz wychodzi. "W porządku, nie zostawię więc swojej torebki tutaj, tylko zabiorę ją ze sobą" - odparłam. I tak do studia weszłam z torebką. Przypadek. Było ich więcej.(...)

- Pomyślałam, że skoro mam odejść, to chcę się z moimi widzami pożegnać. Zawsze mnie to irytowało, że ludzie z ekranu po prostu znikali. Przez jakiś czas gościli na ekranach naszych domów i nagle... fiu i nie ma. Zapytałam szefów o zgodę. "Proszę bardzo". No i tak wyszło. Dla wielu osób to wydarzenie było bardzo znamienne. I mam na to dwa dowody.

To po kolei. Poproszę pierwszy.

- Byłam już poza telewizją rok, może dwa, kiedy moja teściowa zażyczyła sobie, żeby ją zawieźć na Jasną Górę. Sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej w intencji powrotu do zdrowia teścia mieliśmy już zaliczone, niestety, z mizernym skutkiem. Zjawiliśmy się zatem w Częstochowie. W kaplicy przed odsłonięciem cudownego obrazu zebrały się tłumy, teściowa się pomodliła, więc postanowiliśmy stamtąd wyjść, zwłaszcza że Piotrek, przyciśnięty przez tłum do barierek, zaczął płakać. Opuściliśmy kaplicę i zapadła decyzja, aby pójść coś zjeść. W Domu Pielgrzyma był typowy polski bar. A w tym barze przy kasie siedziała typowa bufetowa. Wiek na oko sześćdziesiąt lat. Makijaż wyrazisty, blond kok imponujący, sztywny od lakieru, paznokcie długie, czerwone, cała obwieszona złotem. Zamówiliśmy, ona podliczyła, przechodzimy do lady, gdzie jeden pan wydaje posiłki, odbieramy talerze i nagle słyszę jej wrzask: "Felek! A co ty pani redaktor noża nie dałeś? Reszta może jeść bez noża, ale pani redaktor?!".

(Śmiech) A drugi dowód?

- Drugim, można rzec, fundamentalnym dla mnie dowodem były wybory w 1997 roku, w których startowałam do sejmu z ostatniego miejsca z listy SLD w województwie opolskim doświadczonym tą straszną powodzią. Rząd ze wszystkich stron był atakowany, oskarżany o zaniedbania i źle prowadzoną akcję ratunkową, a ja, jego rzecznik, wygrałam te wybory z drugą lokatą. W świadomości ludzi wciąż funkcjonowałam jako "pani z torebką". Torebka przypadkiem przeszła do legendy. (śmiech)

Co to była za torebka?

- Niewielka, czarna kopertówka. Kupiłam ją w eleganckim sklepie Moda Polska. Można tam było kupić fajne ciuchy czy perfumy masumi, które za PRL-u były szałem wśród ówczesnych elegantek.

Ma Pani jeszcze tę torebkę?

- Została zlicytowana na promocji książki "Telewizja naga". Kwotę uzyskaną z licytacji przekazano Jackowi Kuroniowi na jego akcję SOS. Torebkę kupiła pani, której nazwiska nie zdradzę. Całkiem niedawno, może rok temu, spotkałyśmy się ponownie. Przyniosła mi wtedy tę torebkę. Po prawie dwudziestu pięciu latach znów wróciła do mnie.(...)

Teraz ogląda pani "Wiadomości"?

- Z niepokojem. "Wiadomości" idą w bardzo niedobrym kierunku. Znowu jest to coś, co obserwowałam w 1989 roku, czyli polityczne zaangażowanie dziennikarzy po jednej ze stron. I to widać. Nieszczęściem jest też to, że "Wiadomości" zaczynają przyjmować twitterowy styl. To, co w dość elitarnym gronie twitterowym się pojawia, przenoszone jest na ekran. Niektóre materiały żywcem brane są z tego portalu. Tak jakby ludzie w "Wiadomościach" zapomnieli o tym, że osiemdziesiąt procent ich widzów z Twittera nie korzysta, że ludzie żyją zupełnie czym innym. Z drugiej zaś strony odnoszę wrażenie, że w "Wiadomościach" jest silne poczucie, że "czego nie pokażemy, to tego nie ma". A w dobie internetu pewnych rzeczy nie da się ukryć. Różne są rodzaje dziennikarskiej manipulacji, której przeciętny widz nawet nie zauważy, ja potrafię je odkryć, ale walenie siekierą po głowie to nie jest najlepszy pomysł.

Fragment książki "Lwica na brzegu rzeki", w której z Aleksandrą Jakubowską rozmawia Anita Czupryn. Wydawnictwo The Facto. Premiera: listopad 2016 r.

Skróty pochodzą od redakcji


Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy