Reklama

Grzegorz Religa: Ojciec wierzył i się nie bał

Trenował boks i chciał być filozofem, ale został kardiochirurgiem, który dokonał rzeczy dla innych niemożliwych. I choć ojcem był nieobecnym, jego syn Grzegorz Religa, również kardiochirurg, mówi o nim: „Tata był dla mnie autorytetem. I jako lekarz, i jako człowiek”.

Iga Nyc, Twój Styl: Ile waży serce? 

Grzegorz Religa: - Około 300 gramów. Jest wielkości zaciśniętej pięści. Chyba że choruje, wtedy jest większe. Serce w naszej kulturze to coś więcej niż organ, to symbol duszy. Ja nie łączę tych dwóch pojęć. Bo czym innym jest serce, o którym się rozmawia z ludźmi, a czym innym narząd, który operuję. To po prostu kawał mięśnia.

Kiedyś tak nie uważano. Gdy pana ojciec Zbigniew Religa robił w połowie lat 80. pierwsze przeszczepy, niektórzy oskarżali go, że kradnie ludzką duszę. 

- Ja nie muszę się już mierzyć z lękami czy uprzedzeniami ludzi, jakich doświadczał mój ojciec. On miał ciężko, bo po prof. Janie Mollu, który w 1969 r. jako pierwszy w Polsce wykonał przeszczep, niestety nieudany, nikt nie miał odwagi podjąć tego wyzwania. Przestano wierzyć, że w tutejszych warunkach istnieje jakakolwiek szansa na sukces. Ale mój ojciec wierzył i się nie bał. Szesnaście lat później udowodnił, że u nas to też możliwe.

Pochodził z rodziny, w której nie było tradycji lekarskich. Był pan w Miedniewicach, wsi niedaleko Żyrardowa, gdzie się urodził? 

- Bywam tam raz w roku, czasami częściej. Tamtejsza podstawówka nosi imię mojego ojca i jako rodzina jesteśmy z nią zaprzyjaźnieni. Mój dziadek był nauczycielem i uczył w tej szkole, babcia też była nauczycielką. Przed emeryturą babcia pracowała jako dyrektorka szkoły na warszawskim Żoliborzu, a dziadek w kuratorium szkolił nauczycieli. 

Pana ojciec, chociaż wychował się w nauczycielskim domu, w liceum był co najwyżej dostatecznym uczniem. Groziło mu nawet, że nie zostanie dopuszczony do matury.


- Prymusem został dopiero na studiach, wcześniej jego pasją był sport. Trenował lekkoatletykę i boks. Z przekazów rodzinnych wiem, że był nie najgorszy zarówno w jednym, jak i w drugim, ale nie na tyle dobry, żeby zostać zawodowym sportowcem. Kiedyś jako junior został wystawiony na ring do walki z seniorem, został przez niego pokonany w dość bolesny sposób i to zakończyło jego karierę bokserską. 

Reklama

Jak to się w ogóle stało, że dostał się na tak wymagający i oblegany kierunek, jakim jest medycyna?

- Jego pierwszym pomysłem na życie była filozofia, ale rodzice wybili mu to z głowy. Z matematyki ojciec nie był zbyt dobry, więc politechnika odpadała, inne niż filozofia stricte humanistyczne kierunki go nie interesowały, więc została medycyna, która też jest blisko humanistyki. To nie był wybór kierowany pasją, tylko logiką. Dopiero na studiach ojciec odkrył, że on medycynę autentycznie kocha.

Kiedy zainteresował się chirurgią? 

- Bardzo wcześnie trafił do III Kliniki Chirurgii II Wydziału Lekarskiego w Warszawie na ulicy Stępińskiej, gdzie miał dyżury, i to wciągnęło go natychmiast. Zanim skończył studia, miał na koncie ponad sto samodzielnie wykonanych operacji. Ja miałem to szczęście, że dwadzieścia parę lat później trafiłem do tej samej kliniki co ojciec i dwóch chirurgów - dr Głośnicki i dr Smoleń, którzy uczyli jego, uczyło także i mnie. Wciąż tam pracowali. 

- Gdy kończyłem studia, o ojcu było już głośno w związku z udanymi przeszczepami i chciałem uciec od tego, co on robił, wybrać inną ścieżkę zawodową. Zrobiłem więc specjalizację z chirurgii ogólnej. Jednak cały czas czegoś mi brakowało. Poszedłem do ojca i poprosiłem, żeby "pokazał" mi tę kardiochirurgię, a on na miesiąc wysłał mnie do jednej z klinik na Śląsku. Tam zrozumiałem, że jednak od kardiochirurgii nie ucieknę. 

Kardiochirurg musi być wytrzymały fizycznie? 

- Teraz operacje trwają zazwyczaj od dwóch do czterech godzin, ale jak zaczynał ojciec, ten czas często bywał bardzo długi. Kilkanaście, nawet kilkadziesiąt godzin. On zawsze mówił, a ja potwierdzam, że w czasie operacji lekarz tego nie odczuwa. Nie istnieje coś takiego jak fizyczne zmęczenie. Dopiero po odejściu od stołu się pada. 

Na studiach poznali się pana rodzice. To była miłość od pierwszego wejrzenia? 

- Nigdy o tym nie opowiadali. Całą moją młodość, czyli okres, kiedy się z rodzicami więcej rozmawia, nie było ich w domu. Ani taty, ani mamy, bo wtedy pracowała w Zakładzie Fizjologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. 

Zdarzało się, że zostawałem po godzinach w przedszkolu, bo nie miał mnie kto odebrać. Byłem typowym dzieckiem lat 70., które wychowało się z kluczem na szyi. Rodzice wracali do domu dopiero wieczorem, ojciec często nie wracał wcale, i to było normalne.

W latach 70. mama wyjechała do Stanów Zjednoczonych, do szpitala w Nowym Jorku, potem dołączył do niej tata. Kto się wtedy zajmował panem i siostrą? 

- Okres, kiedy nie było żadnego z rodziców, to niecały rok. Dostali stypendium, chcieli się rozwijać, więc pojechali. My mieszkaliśmy wtedy u dziadków. Byliśmy z nimi bardzo blisko, więc wyjazd rodziców nie był dla nas traumą. Chodziłem do przedszkola i niewiele z tamtego czasu pamiętam poza tym, że dziadkowie mieli małe mieszkanie i musiałem spać na łóżku polowym, które trzeba było rozkładać każdego wieczoru.  

Pana ojciec wyjeżdżał do Stanów kilkakrotnie. Dużo się tam nauczył? 


- Myślę, że one go ukształtowały jako lekarza. Odbywał staż u prof. Adriana Kantrowitza, człowieka, który zrobił przeszczep serca miesiąc po tym, jak prof. Christiaan Barnard dokonał w RPA pierwszego udanego przeszczepu w historii. Kantrowitz był wielkim człowiekiem, który położył podwaliny pod mechaniczne wspomaganie serca, urządzenie, które do tej pory, po ponad 60 latach, jest używane w kardiochirurgii i kardiologii. To, że ojciec poświęcił życie transplantacjom i wprowadził w Polsce mechaniczne wspomaganie serca, to właśnie zasługa Kantrowitza.

>>> O początkach kliniki w Zabrzu przeczytasz na następnej stronie <<<

Nie zmagał się z barierą językową? 

- Medyczny angielski opiera się w głównej mierze na łacinie, która była obowiązkowa, gdy studiował. Oczywiście, i tak trzeba znać język, żeby móc porozmawiać z pacjentem, więc ojciec się zaparł - nie znał po angielsku ani słowa, ale nauczył się go w ciągu roku i zdał nostryfikację, amerykański egzamin zawodowy. Dla niego nie było rzeczy niemożliwych. 

Czemu nie został w Stanach? W szpitalu w Detroit proponowano mu etat. 

- Mówił, że w Stanach zawsze byłby człowiekiem drugiej kategorii, imigrantem. Ale myślę, że większe znaczenie miało co innego. W Ameryce byłby jednym z wielu, bo tam jest całe mnóstwo świetnych specjalistów, a w Polsce na wielu polach w kardiochirurgii mógł zrobić coś jako pierwszy. Poza tym ojciec uważał, że każdemu człowiekowi należy się nowoczesne leczenie, i wierzył, że tutaj może zdziałać więcej.

Wyjazd wpłynął nie tylko na zawodową pozycję pana ojca, ale też na sytuację finansową całej rodziny. Tam przez rok można było zarobić tyle, co w Polsce przez kilka lat. Po powrocie ojca do kraju zamieniliście mieszkanie na większe, kupiliście samochód.

- I wyruszyliśmy tym samochodem na pierwsze zagraniczne wakacje. Zwiedziliśmy pół Europy, pojechaliśmy do Hiszpanii i z powrotem, zatrzymując się po drodze w wielu ciekawych miejscach i śpiąc pod namiotem. Trwało to cały miesiąc, a tata podczas jazdy wymyślał ciągnącą się w nieskończoność bajkę o rudym kocie, żeby czymś nas zająć. Miałem wtedy siedem lat. 

- Dwa czy trzy lata później pojechaliśmy przez Jugosławię do Grecji. Oba te wyjazdy były fantastyczne z różnych powodów. Po pierwsze, zobaczyliśmy miejsca, o których nie marzyliśmy w najśmielszych snach. A po drugie, to był czas spędzony z rodziną, której na co dzień nie było.

Po powrocie ze Stanów ojciec od razu wiedział, że chce robić przeszczepy? 

Myślę, że miał to już w głowie, ale nie od razu mógł. W klinice szpitala na warszawskiej Woli, w której pracował, spotkał się z ogromnym oporem. Jego szef dał mu jasno do zrozumienia, że dopóki on będzie tam rządził, żadnych przeszczepów nie będzie. Dlatego kiedy pojawiła się możliwość wyjazdu do Zabrza, ojciec się na to zdecydował. Jak to mniej więcej potem wyglądało, opowiada film "Bogowie". 

Łukasz Palkowski pokazuje w tym filmie, że klinika, którą miał pokierować pana ojciec, była w opłakanym stanie. Lekarze i pielęgniarki musieli sami ją remontować. Malowali ściany, przyklejali płytki, szorowali podłogi... 

- Oni wszyscy byli młodzi, a skoro zdecydowali się na tak ryzykowny krok, jak rzucenie dobrych posad dla pewnej idei i przeprowadzkę do Zabrza, to trzeba było zrobić wszystko, żeby to otwarcie w ogóle doszło do skutku. Mogli się albo wycofać i próbować wrócić na stare śmieci, albo iść do przodu. 

Czemu nie przeprowadziliście się na Śląsk razem z ojcem? 

- Moja siostra studiowała w Warszawie sinologię, ja byłem na początku liceum, a mama pracowała w najlepszym zakładzie fizjologii w Polsce. Nie mogliśmy tego wszystkiego rzucić i jechać za nim do Zabrza. Jakoś się to wszystko potem poukładało. Ojciec przyjeżdżał na weekendy, więc widywaliśmy się regularnie. 

Pana mama nie protestowała, kiedy powiedział, że wyjeżdża? 

- Rodzice nigdy przy mnie o tym nie rozmawiali. Myślę, że czasami miała tego wszystkiego dosyć, że ją to męczyło i denerwowało. Za ten jego wyjazd oboje zapłacili ogromną cenę. Szczególnie ojciec, który fizycznie był wykończony. 

- Bycie samemu na Śląsku miało też wpływ na jego psychikę, bo człowiek nie jest stworzony do siedzenia w pustych czterech ścianach. A on, jeśli już wychodził z pracy, co zdarzało się rzadko, wracał do obskurnego mieszkania, gdzie nikt na niego nie czekał. Ale jakoś przetrwał. 

Miał jechać do Zabrza na pięć lat, został 15. Zbudował na Śląsku imperium. Czemu zdecydował się na powrót do Warszawy? 

- Najpierw spotykał się z niezrozumieniem, że postanowił tam jechać, a potem z niezrozumieniem, że nagle, niemalże z dnia na dzień, zostawił to wszystko. Ale on taki był: zrobił w Zabrzu to, co miał do zrobienia, więc nic go już tam nie trzymało. I wrócił do domu. 

"Gdybym nie miał siły płynącej z domu, to byłoby mi dużo trudniej" - tak powiedział w jednym z wywiadów.

- Na pewno tak było. Nie robię takich wielkich rzeczy jak on, ale też bym nie umiał ciężko pracować w sytuacji, gdybym nie miał dokąd wracać. Taka praca wymaga specyficznych układów rodzinnych - bliscy muszą akceptować, że nie ma nigdy nic pewnego. Mogę wrócić, bo jesteśmy umówieni, albo mogę nie wrócić. I albo znajdę czas, żeby zadzwonić i to powiedzieć, albo nie, bo właśnie stoję przy stole operacyjnym. Moja żona i dzieci to rozumieją. Podobnie było u mnie w domu rodzinnym. Kiedy zdarzyła się Wigilia, że ojciec przyjechał z Zabrza, a 10 minut później dostał telefon z kliniki i musiał wracać na Śląsk, nie robiliśmy fochów. Trudno, tak się zdarzało. 

Wiele osób, które pracowały z nim w Zabrzu, mówiło, że pracował niemal bez przerwy, często nocował w szpitalu, nie dojadał. Pilnował tylko tego, żeby nie zabrakło mu papierosów. Lekarz, który dbał o pacjentów, nie umiał zadbać o siebie?

- Teraz łatwo o siebie dbać, bo wszystko jest na wyciągnięcie ręki. A we wczesnych latach 80. tak nie było. Jak żona nie zdobyła jedzenia i nie zrobiła kanapki, to się głodowało. Ale chirurdzy zawsze mieli i mają o tyle dobrze, że pielęgniarki nie dadzą nam zginąć. O ojca też na pewno dbały i podrzucały mu coś do jedzenia. Szczególnie że tam, w Zabrzu, wytworzyło się coś niespotykanego, czyli rodzinna atmosfera. Na ojca mówiono z czułością Tatuś, bo zespół autentycznie go kochał. Zmuszał ludzi do potwornie ciężkiej pracy, ale nie tak, że na nich krzyczał czy ich karał, tylko dawał im dobry przykład. Miał autorytet. 

Kiedy pana ojciec otwierał klinikę, powiedział, że za rok będzie robił w niej przeszczepy. Ktokolwiek poza nim w to wierzył? 


- Myślę, że nie. Zachowało się nawet zdjęcie jednej z pielęgniarek z kaktusem na dłoni, które miało oznaczać, że "prędzej jej kaktus na dłoni wyrośnie, niż to się stanie". Jednak ojciec po to tam pojechał - chciał zrobić w Zabrzu normalną kardiochirurgię. Normalną, czyli równorzędną w stosunku do tego, co robiło się na świecie. 

Prof. Moll po pierwszym nieudanym przeszczepie się poddał, pana ojciec nie. Skąd miał siłę na kolejne próby? 


- Był absolutnie przekonany, że trzeba to robić. Poza tym widział na własne oczy w Stanach, że się da. Kardiochirurgia w latach 80. wiązała się z dużym odsetkiem niepowodzeń, więc patrzyło się na nie inaczej niż teraz. Ale bez wątpienia ojciec miał w sobie wielką siłę ducha i za trzecim razem udało mu się. 

Przeżywał te pierwsze porażki? 

- Nie mówił o tym głośno, choć było po nim widać, że mu ciężko. Miał tę ogromną zaletę, że nie przynosił pracy do domu. Ja jako dziecko stosunkowo niewiele wiedziałem o tym, co robił. Wszystko omawiał z mamą, bo była dla niego najbliższą osobą, mądrym człowiekiem i fachowcem, ale to się odbywało za zamkniętymi drzwiami. 

- Kiedy w końcu przeszczep się udał, też nie rozmawiał o tym ze mną ani z siostrą. Dowiedziałem się, że ojciec zrobił coś wielkiego z prasy i telewizji. Wcześniej nie uświadamiałem sobie rangi tego wydarzenia, bo dla mnie to była część domowego życia.

Kończył pan wtedy liceum. Fascynowała już pana medycyna? 

- Miałem zupełnie inne rzeczy w głowie. Bardziej interesował mnie punk rock. Chodziłem co piątek do Remontu na koncerty, a gdy miałem 14 lat, rodzice po raz pierwszy puścili mnie samego na festiwal do Jarocina. Oboje byli niezwykle tolerancyjni. Tylko kiedy przekłułem sobie uszy, ojciec zrobił wykład, z którego wprost wynikało, że najprawdopodobniej umrę na zapalenie opon mózgowych. 

- Pokazał w ten sposób, że nie jest zachwycony, ale nie ingerował. Raz w życiu dostałem od niego w tyłek. To było wtedy, gdy pokłóciłem się z moją siostrą i zwróciłem się do niej w sposób nieakceptowalny, bo użyłem wulgaryzmu. Tata nigdy nie zwracał uwagi na to, że przeklinam, jednak wówczas powiedział, że nigdy nie wolno mi zwrócić się w ten sposób do drugiej osoby. 

- Zapamiętałem. Jak wyprowadzałem go z równowagi, potrafił się zdenerwować, a jak już opierniczał, to był groźny. Pamiętam pewną sytuację, gdy był moim szefem w klinice w Aninie i została zawalona pewna sprawa. 

- Co prawda nie przeze mnie, ale ja byłem odpowiedzialny za całość - takiej awantury nigdy wcześniej ani później w życiu nie słyszałem. Trwało to pięć minut, dostałem straszny łomot. Ale chwilę później, podczas odprawy, było już po sprawie. Tak samo było w domu - jak coś go irytowało, dawał temu wyraz, ale nie chował urazy. 

Kiedy zainteresował się pan medycyną? 

- Zdałem maturę, trzeba było coś ze sobą zrobić i w moim przypadku było tak samo jak z ojcem: na polibudę za głupi, na humanistyczny kierunek nie miałem ochoty, więc została medycyna. Nie dostałem się na studia za pierwszym razem, bo dużo czasu, który powinienem poświęcić na naukę przed egzaminem, przeznaczyłem na oglądanie mistrzostw świata w piłce nożnej. 

- Zatrudniłem się więc jako salowy, bo w ten sposób można było dostać kilka dodatkowych punktów. To było jedno z najcenniejszych doświadczeń w moim życiu. Zobaczyłem medycynę od najgorszej, najohydniejszej strony i przekonałem się, że naprawdę chcę się nią zajmować. 

>>> Jak choroba nowotworowa wpłynęła na rodzinę Zbigniewa Religi? O tym przeczytasz na kolejnej stronie <<<

Pana ojciec musiał sobie radzić na co dzień z wielkim stresem. Jak go odreagowywał? 

- W pewnym momencie alkoholem, ale w tamtych czasach to było społecznie akceptowane. Nikt nie wzywał policji do pijanego lekarza na dyżurze. Dzisiaj to byłoby niewyobrażalne. Potem ojciec zajął się łowieniem ryb. Brał nawet udział w różnych zawodach wędkarskich i wcale nie traktował tego na luzie. To była jego pasja. Przez ostatnich 10 czy 15 lat spędzał w ten sposób każdą wolną chwilę, łowił w Polsce i za granicą. Na rybach mógł wreszcie pobyć sam, a bardzo tego potrzebował. Kiedy wędkował nad Bugiem, gdzie rodzice mieli działkę, towarzyszył mu tylko zaprzyjaźniony kot. Wychowałem się w domu, w którym szanowano zwierzęta. Rodzice mieli psa, kundelkę Bambę, którą uratowali. Ktoś wziął szczeniaka dla dziecka, ale się nie spodobał, więc suczka wylądowała w zwierzętarni Zakładu Fizjologii, co groziło śmiercią w ramach eksperymentów. Rodzice najpierw wzięli ją na weekend, żeby nie siedziała sama, ale została na 15 lat. 

Zaraził pana swoją pasją do łowienia ryb? 

- W tamtych czasach uważał to za bezsensowne zajęcie, więc uczył mnie dziadek. Potem, kiedy już sam przekonał się do łowienia ryb, zaraził swoją pasją mojego syna. Maciek miał 4 lata, gdy pojechali razem do Danii na Morze Północne, co zresztą wywołało popłoch wśród współtowarzyszy podróży. Byli przekonani, że zabranie tak małego dziecka skończy się jakimś dramatem, ale okazało się, że Maciek stanął na wysokości zadania. Jeżeli był zmęczony, kładł się na zwoju lin w łódce i spał. Świetnie się z dziadkiem dogadywali, czego trochę Maćkowi zazdroszczę. 

Ponoć oglądali razem mecze piłki nożnej. 

- Ojciec przerobił Maćka na kibica Górnika Zabrze. Ja się wychowałem na Powiślu, kilkaset metrów od stadionu Legii, więc kibicowałem tej drużynie. Mam jeszcze młodszego syna, 6-letniego Mateusza, teraz jest "walka" między mną a Maćkiem, komu on będzie kibicował. 

- Byłem z ojcem na kilku meczach, nie było tego dużo, bo w czasach, kiedy ja byłem uczniem czy studentem i miałem na to czas, to on go nie miał, a później, gdy on miał czas, ja nie miałem. 

Co pchnęło pana ojca do polityki? 

- Wierzył, że może coś zmienić. Oczywiście władza, którą niesie polityka, podobała mu się, ale nie była głównym celem. Nie odpowiadała mu organizacja służby zdrowia w Polsce i chciał ją naprawić. W pewnym momencie osiągnął taką pozycję polityczną, że wydawało się to realne. 

- Niestety, jego kadencja jako ministra zdrowia trwała krótko, zdążył tylko wyznaczyć pewne kierunki, ale nie znaleźli się kontynuatorzy, którzy zrealizowaliby jego założenia. Ojciec miał jedną wadę, która eliminowała go jako polityka - był uczciwy. A w polityce jeśli ktoś nie umie kłamać, to nie ma szans. 

Kiedy zachorował na nowotwór, rozmawialiście o tym? 

- Nie robił z tego tajemnicy, wiadomo było, na co jest chory i jakie jest rokowanie. Ale też nie prowadziliśmy długich rozmów, to nie było potrzebne, bo jako lekarze doskonale wiedzieliśmy, co się dzieje. Paroma rzeczami ojciec mi wtedy zaimponował. Był jedną z pierwszych ważnych osób w kraju pełniących oficjalne funkcje, które wyszły do ludzi i publicznie powiedziały: "Zmagam się z chorobą". 

- To wymagało odwagi. Dla mnie bardzo ważne jest też to, co mówił o umieraniu, bo to zmieniło moje spojrzenie na śmierć, do której wcześniej nie potrafiłem się odnieść Nie wiedziałem, czy się jej boję, czy nie. Powiedział mi: "Jak umrę, to nic się nie wydarzy, niewiele się zmieni. Po prostu nie będzie mnie w jeszcze jednym miejscu. Teraz, jak jestem w Warszawie, to nie ma mnie nad Bugiem. A jak umrę, to nie będzie mnie ani w Warszawie, ani nad Bugiem".  

Mówił, że się nie boi. Rzeczywiście tak było? 


- Sądząc po tym, jak zachowywał się do samego końca, to myślę, że tak. Był osobą niewierzącą i to się nie zmieniło - w obliczu śmierci nie doznał objawienia, nie szukał ratunku. W pewnym momencie powiedział tylko, że oczekuje dwóch rzeczy: że umrze w domu wśród bliskich i że nie będzie go bolało. 

- Dla mnie jako lekarza to była cenna nauka, bo na co dzień widzę, jak ludzie odchodzą w szpitalu, choć część z nich wcale nie musi tam być. Zrozumiałem, że nie trzeba do końca starać się ratować, choć wiadomo, że uratować się nie da, wykonywać pozornych ruchów, tylko powiedzieć choremu i bliskim, że to już koniec i człowiek ma prawo umrzeć w domu, w ludzkich warunkach. Szkoda, że ojciec tak wcześnie odszedł, bo mógłby jeszcze wiele rzeczy zrobić. 

W marcu minęło 10 lat od jego śmierci. Wciąż go panu brakuje? 


- Życie toczy się dalej, chociaż są sytuacje, że brakuje. Czasami jestem ciekaw jego rady, tego, co by powiedział. Wciąż poddaję się w myślach jego ocenie. I pytam sam siebie: "Czy ojciec byłby ze mnie zadowolony?". To jedna z niewielu osób, na których opinii mi zależało. Był moim autorytetem jako lekarz i jako człowiek. Dużo pochwał od niego w życiu nie usłyszałem, ale te, które powiedział, wciąż wiele dla mnie znaczą. 

IGA NYC

PANI 3/2019

Zobacz także: 

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama