Reklama

Głód wyzwań

Zdobywca pucharu świata w rajdach terenowych Krzysztof Hołowczyc wyjaśnia, na ile skłonność do ryzyka bierze się u mężczyzn z chęci imponowania kobietom. I dlaczego bez rywalizacji i adrenaliny mężczyznom... po prostu trudno żyć.

Twój STYL: Dlaczego mężczyźni tak lubią się ścigać, rywalizować? Pan zdobył tyle trofeów, nie musi już niczego udowadniać?

Krzysztof Hołowczyc: - Trafiony-zatopiony, bo... jednak muszę. Całe moje życie - przyznam się (śmiech), jest oparte na udowadnianiu ważnym dla mnie kobietom: żonie i trzem córkom, że potrafię więcej niż inni faceci. I że jako samiec alfa wciąż jestem w stanie zwyciężać, nawet jeśli czasem wracam do domu na tarczy. Przy każdej przegranej moja męska pewność siebie niebezpiecznie spada. I podejrzewam, że nie tylko ja tak mam.

Reklama

Nie da się inaczej zaimponować kobiecie, jak tylko rywalizując, a w pana przypadku jeszcze ryzykując życie?

- Moja żona Danusia śmieje się, że wystarczy mi powiedzieć: "Tego się nie da zrobić, to zbyt ryzykowne", a od razu pierwszy wejdę do gry, by udowodnić, że jednak się da. Jej intuicja, że ryzyko to coś, co mnie pociąga, jest słuszna. Ale też nie jestem idiotą, bo ciągle żyję. W sporcie, który uprawiam, gra z ryzykiem polega na tym, by mądrze odróżnić szaleństwo własnych wizji od brawury. Jeśli chcę zdobywać kolejne szczyty, muszę być profesjonalny, a więc idealnie oszacować zagrożenie, ale też się go przesadnie nie obawiać, bo wtedy na sukces nie ma szans. Ta zasada dotyczy wielu dziedzin życia, nie tylko sportów ekstremalnych.

W motosporcie mówimy, że jeśli raz do roku nie uderzysz w coś samochodem, to znaczy, że nie przekraczasz odpowiedniej dawki ryzyka, by się rozwijać. Uwielbiam przesuwać sobie granice tego, co możliwe, choć mam świadomość, że każdy nieprawidłowy ruch kierownicy przy prędkościach, jakie osiągam, może być zabójczy. Co mi to daje? Poczucie męskiej siły. Gdy sobie uświadamiam, że zaledwie parunastu mężczyzn na świecie potrafi jeździć tak ostro jak ja, chce się żyć!

Mężczyzna taki jak pan oczekuje, że kobieta będzie go wspierać: "walcz, pokaż, co potrafisz" - czy raczej studzić: "za dużo ryzykujesz, wyhamuj".

- Danusia mnie i rozpędza, i hamuje. Większość kobiet mówi swoim mężczyznom: "Nie rób tego, nie ryzykuj". A moja żona była zawodowym sportowcem i na szczęście rozumie moją potrzebę rywalizacji. Nie zapomnę, jak podczas jednego z ciężkich rajdów, kiedy z trudem wywalczyłem drugą lokatę, zapytała: "Wygrać nie mogłeś?". Gdy poznaliśmy się w wieku 16 lat, wariowałem na motorze, jeżdżąc na tylnym kole. Koledzy jej mówili: "Daj sobie z nim spokój, on się zabije". Przeżyłem, a Danusia jest moją żoną, i myślę, że nie chciałaby mieć u boku statecznego pana w kapciach.
 Ale wiem, że mój pociąg do ryzyka oznacza dla niej przekraczanie granic wytrzymałości - w ciągu kilku lat dwa razy złamałem kręgosłup. Dlatego jesteśmy umówieni,  że do niej pierwszej dzwonię, gdy jest problem.

A gdyby żona powiedziała: "Krzysiek, wystarczy już, stop"? 

- Chwalę się przed kolegami, że Danusia nigdy nie kazała mi wybierać: "albo ja, albo rajdy". Myślę, że nie powinno się stawiać mężczyzny przed takim wyborem, w którym dla kobiety miałby rezygnować z czegoś fundamentalnego dla siebie. Kiedyś żona zapytała, czy mógłbym trochę więcej pobyć z rodziną, pojechać z nią w jakąś podróż. Bo wciąż żyję głównie poza domem. Nieopatrznie rzuciłem, że jeśli stanę na podium w Rajdzie Dakar, odpuszczę. Gdy wywalczyłem trzecie miejsce, żona mi o tym przypomniała. Musiałem jej uzmysłowić, że... chodziło mi o najwyższe podium. (śmiech) Na szczęście Danusia rozumie, że 99 procent rzeczy robię i robiłem w życiu, by jej zaimponować.

Jestem przekonany, że mężczyźni w ogóle przekraczają granice niemożliwego dla kobiet. Tacy jesteśmy, prości jak konstrukcja cepa. Zawsze mniej lub bardziej chcemy się wam podobać. Kiedyś wracaliśmy z pola walki z łupem, a teraz ze zwycięstwem w rajdzie, podwyżką wywalczoną w firmie, nowym autem. I liczymy, że w oczach naszych kobiet zobaczymy zachwyt, uznanie, to coś... Dla tych chwil warto ryzykować, żeby nie powiedzieć "warto umierać".

Skłonność do ryzyka pojawia się u mężczyzn już w dzieciństwie?

- Miałem kilka lat, gdy skakałem z drugiego piętra na górę piachu, którą przywieziono pod nasz blok. Wywracałem się na skuterze Jawa, obcierałem kolana i łokcie do krwi. Sąsiad krzyczał z okna: "Hołowczyc, k..., zabijesz się!". Moi koledzy aż tak nie ryzykowali, ale też robili niebezpieczne rzeczy. Taka jest mentalność faceta, chcę się sprawdzać, czuć swoją siłę, wyróżniać się. Ja nawet na lekcjach lubiłem zwracać na siebie uwagę. Gdy uczyliśmy się szyć ręcznie, z domu przytargałem mamy maszynę do szycia. Innym razem zabrałem jej wszystkie pierścionki i rozdałem dziewczynom z klasy. Chodziła potem po domach i te pierścionki odbierała!

Bez poszukiwania adrenaliny trudno czuć się mężczyzną? 

- Adrenalina to moja pożywka do życia. Jeśli nie trenuję, nie biorę udziału w rajdach, zaczynam być marudny, smutny. Czuję się mniej wartościowy, chodzę ze spuszczoną głową. Żona od razu reaguje: "Jedź już na ten trening!". Jak się otrę o drzewa i porządnie zmęczę, wracam do domu szczęśliwszy. Śmieci wyniosę, wkręcę żarówki bez proszenia, z dziećmi na spacer pójdę, inaczej żyję.

 Magdalena Kuszewska

Twój STYL 5/2019

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy