Reklama

Ewa Sałacka zawsze przyciągała uwagę

Pomysł, żeby dostać aktorką, musiał kiełkować w głowie młodej dziewczyny, która dorastała w środowisku artystycznym, a wśród znajomych mamy stykała się z takimi osobowościami, jak Kalina Jędrusik.

Barbara Sałacka: Kiedyś w Chałupach Kalina opowiadała mi, że w sanatorium odchudzającym w Szwajcarii jej dieta składała się tylko z ryżu i szampana. Nic więcej. Przysłuchiwała się temu nastoletnia Ewa i potem powiedziała do mnie: "Mama, daj mi ryżu i szampana".

Barbara Sałacka mówi, że nie chciała, by córka została aktorką, wiedziała bowiem, jak trudny to zawód, szczególnie dla kobiety: "Cieszyłam się, że w końcu porzuciła myśl o aktorstwie i przygotowywała się do egzaminów na ASP, chciała projektować kostiumy. I nagle, w ostatniej chwili przed egzaminami, dowiedziałam się w tajemnicy, od babci, że jednak złożyła dokumenty do szkoły filmowej w Łodzi. Byłam przerażona, ale nie ingerowałam w jej decyzję. Wymogłam na niej jedynie przyrzeczenie, że jeśli nie zda za pierwszym razem, zrezygnuje. Ale zdała". Egzamin nie mógł obejść się bez żartobliwego wydarzenia.

Reklama

Barbara Sałacka: Weszła na egzamin i była tak zdenerwowana, że gdy Janek Machulski spytał, czy ma coś wspólnego z Barbarą Sałacką, odpowiedziała: "Nie wiem". Dopiero po dłuższej chwili dodała: "To znaczy, przepraszam, mamusia". Jeszcze tego samego dnia miałam telefon od Janka, że córka się mnie wyrzekła.

Ewa Sałacka mówiła, że od początku wiązała swoją przyszłość z kinem, dlatego zdawała do Łodzi, samej szkoły nie wspominała jednak szczególnie ciepło: "Ja nie byłam zdolną studentką. Ciągle był dylemat, czy już Sałacką wyrzucić, czy może jeszcze nie. No i jakoś dotrwałam do końca". Początek nauki był wyjątkowo pechowy.

Barbara Sałacka: Krótko po rozpoczęciu pierwszego roku, w czasie zajęć gimnastycznych, Ewa dwa razy robiła salto, upadła, nie było materaca i poważnie uszkodziła kręgosłup. Straciła rok przez ten wypadek. Pamiętam telefon od jej koleżanki z informacją, że Ewę odwieziono do szpitala. Przestraszyłam się, co się stało, a ona, żeby mnie uspokoić, powiedziała: "Proszę się nie martwić, nic się nie stało, Ewa tylko złamała kręgosłup".

W tamtym czasie zaczęto mówić na nią "Sałata". Okres studiów w różnych kontekstach dość często wracał w wywiadach, w jednym mówiła: "Nawet podczas studiów miałam w akademiku psa, królika i dwie kaczki". Wtedy zaczęło się tworzenie domowego zwierzyńca.

Barbara Sałacka: W wakacje Ewa pojechała zarabiać do Londynu, pracowała jako kelnerka w kawiarni. Przywiozła pieniądze i oświadczyła, że musi sobie kupić psa, koniecznie jamnika. Próbowałam ją powstrzymać, jeden pies w domu zupełnie wystarczy. Trwały jeszcze wakacje, któregoś dnia Ewa wchodzi do mieszkania, a za nią mały jamnik. Na moje pretensje oświadczyła, że został kupiony za własne pieniądze i zabiera go do Łodzi, do akademika. To była Kluska, dwa lata chodziła na wykłady, nawet miała swój udział w przedstawieniu dyplomowym. Reżyserowała Dziunia Chojnacka, chyba coś Fredry, siedziała komisja. Ewa wchodzi na scenę, a za nią Kluska. Dziunia się wściekła: "Kto wpuścił tego psa? To niedopuszczalne! Proszę go zabrać!". Zupełnie jakby widziała Kluskę po raz pierwszy, a przecież ona regularnie studiowała, dyplom jej powinni dać.

Na studiach zaczęła się przyjaźń z Małgorzatą Potocką, która nazywała Sałacką najpiękniejszą dziewczyną w szkole, a po śmierci przyjaciółki tak wspominała tamten czas: "Byłyśmy na jednym roku, na Wydziale Aktorskim Szkoły Filmowej. Kiedy spotkałyśmy się na parkingu, stając obok siebie identycznymi samochodami, od razu nas to złączyło, bo w tamtych czasach dwie renówki «czwórki» to było coś niesamowitego. Szalałyśmy tymi samochodami, gadałyśmy o klockach hamulcowych, o wale korbowym itd."

Już wtedy Sałacka wyróżniała się atrakcyjnym wyglądem. Wysoka (173 centymetry wzrostu), zgrabna, ubrana z fantazją, przyciągała uwagę. "Ewa była wtedy zjawiskowa, kiedy szła ulicą, zatrzymywali się wszyscy. Faceci wariowali na jej puncie, ale ona nie była łamaczką męskich serc, w miłości była bardzo oddana" - przyznawała Potocka. Najpierw związała się z Dariuszem Wolskim, studentem wydziału operatorskiego, który jednak przerwał naukę i wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie po latach zaczął odnosić ogromne sukcesy, realizując zdjęcia do takich przebojów, jak "Karmazynowy przypływ "(1995) czy cykl "Piraci z Karaibów" (2003, 2006, 2007, 2011).

Wtedy Sałacka poznała starszego o cztery lata początkującego reżysera Krzysztofa Krauzego, także absolwenta łódzkiej Filmówki. Jeszcze zanim ukończyła studia, pobrali się. Był rok 1979, dla niego było to drugie małżeństwo, dla niej - pierwsze. Tworzyli piękną parę. Wydawało się, że są skazani na sukces. Dwa lata później on miał na swoim koncie pierwsze osiągnięcia jako reżyser filmów animowanych i krótkometrażowych, a ona ukończone studia oraz parę niewielkich ról w kinie i telewizji. Kilkumiesięczny wyjazd wakacyjny zamienił się w blisko dwuletnią emigrację.

Barbara Sałacka: Stan wojenny był w grudniu, a oni wyjechali na wakacje bodajże w sierpniu, do mamy Krzysia, która mieszkała w Wiedniu. Ewa po szkole została zaangażowana do Teatru Rozmaitości u Andrzeja Jareckiego. Mieli wrócić we wrześniu, bo zaczynał się sezon. Ale Jarecki zadzwonił do mnie, że jest jakiś konflikt, nie można się dogadać w sprawie nowego repertuaru, więc Ewa, jeśli chce, może przedłużyć pobyt o miesiąc czy dwa. Kolejny telefon od Jareckiego miałam na początku grudnia, żeby wracała po Nowym Roku, a święta, jeśli chce, może jeszcze spędzić w Wiedniu. Powiedziałam, żeby zostali z Krystyną, mamą Krzysia, będzie jej miło.

Po powrocie Sałacka wspominała ten czas jako wyjątkowo dramatyczny: "Był to bardzo nerwowy okres w moim życiu. Stan wojenny w Polsce, brak łączności telefonicznej. Nie wiedziałam, co dzieje się z rodzicami. Stewardesa przekazała mi wiadomość o śmierci ukochanej babci. Papieros dawał mi chwilowe ukojenie. W torbie zawsze nosiłam aż dwie paczki, żeby mi nie zabrakło. Miałam brzydką cerę, słabą kondycję, czułam się przemęczona".

Chciała pracować w swoim zawodzie, a próba zaistnienia na innym rynku była na tyle niezwykła i tak dobrze korespondowała z wizerunkiem przebojowej Sałackiej, że pytano ją w wywiadach o tamten pobyt: "Wyjechałam za granicę i tam został mnie stan wojenny. Pewna austriacka aktorka pomogła mi dostać się do Volksteather w Wiedniu. Miałam tam normalny etat z prawem do urlopu, ubezpieczeniem; zagrałam niewielkie role w dwóch przedstawieniach i chyba przewróciło mi się w głowie. Moją pasją i marzeniem zawsze było kino, więc pomyślałam sobie, że skoro tak łatwo poszło mi w Wiedniu, to dlaczego nie miałabym pojechać do Paryża i grać w filmach. Pojechałam. I okazało się, że to już nie jest takie proste. W kilku produkcjach złożyłam oferty ze zdjęciami i dossier, aż wreszcie w którymś filmie spotkałam producentkę, która powiedziała mi: «Proszę pani, we Francji jest dziesięć tysięcy bezrobotnych aktorów. Wszyscy oni pokończyli nasze kursy aktorskie, są chronieni przez związki zawodowe, mają francuskie obywatelstwo, pozwolenie na pracę i dobry akcent. Proszę mi więc wytłumaczyć, dlaczego mielibyśmy zatrudniać Panią?». Oczywiście, miała rację".

Fragment książki "Demony seksu" Krzysztofa Tomasika.

Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy