Reklama

Dziś wybieram szczęście

Kasia Kowalska wróciła! Ma nową płytę, pierwszą od 10 lat, i nowe podejście do życia. – Gdybyśmy słuchali serca, zamiast nakładać maski, bez refleksji podążać za kolejnymi modami, bylibyśmy szczęśliwi i spokojni. Bo tylko my wiemy, co dla nas jest najlepsze – mówi nam piosenkarka.

Sława przyszła wcześnie. Mało kto umie to unieść. Miała 21 lat, kiedy nagrała pierwszą solową płytę i ruszyła w wielką trasę koncertową z Edytą Bartosiewicz. Krążek Gemini sprzedał się w ponad 400 tysiącach egzemplarzy, a to był zaledwie początek.

W tym samym roku rozgrzewała publiczność przed dwoma koncertami  Boba Dylana w Polsce oraz nagrała piosenkę do spotu reklamowego soków Fortuna. Wraz z niesamowitą popularnością przyszły niemałe pieniądze, kolejne propozycje: udział w konkursie Eurowizji, występ  w filmie u boku Marka Kondrata oraz nagrody.

Reklama

W wieku 25 lat miała już cztery płyty i roczną córkę Aleksandrę. "Po porodzie zostałam sama, bo ojciec Oli (Kostek Yoriadis - red.) postanowił ewakuować się z naszego życia", mówiła piosenkarka w jednym z wywiadów. Była przerażona. Do tego dochodziły presja sukcesu, długie, wyczerpujące trasy koncertowe.

"Być może innym się wydaje, że zrobiłam błyskawiczną i oszałamiającą karierę, ale nikt nie wie, ile mnie to kosztowało wysiłku, łez, nerwów...", mówiła wtedy. Ojciec Oli nie uczestniczył w wychowaniu córki. Z pomocą przyszli rodzice. Tata Kasi Kowalskiej stał się dla Oli i dziadkiem, i ojcem. Uczył ją jeździć na rowerze i pływać, zgodził się nawet na kolczyk w nosie.

Kasia była u szczytu sławy, ale nie potrafiła się tym cieszyć. "Mam taką naturę, że zawsze widzę ciemne strony. Od lat z tym walczę. Chodzę na psychoterapię", przyznała w rozmowie z mediami. Sprawy nie ułatwiały nieudane związki z mężczyznami, którzy najprawdopodobniej nie potrafili pogodzić się, że to nie oni są "gwiazdami" w tym związku.

Kowalska nie kryła, że wielokrotnie była bliska podjęcia decyzji o emigracji. "Było mi wszystko jedno, co się stanie ze mną, z moją karierą,  z moim życiem. Odwiedzałam różnych lekarzy. I nic". Jej życie zmienił syn, który na świat przyszedł w 2008 roku. I choć związek z ojcem Ignacego, perkusistą Marcinem Ulanowskim, nie przetrwał, dla piosenkarki  te ostatnie 10 lat było najlepszymi i najspokojniejszymi w jej życiu. Na rozmowę z Kasią Kowalską umówiliśmy się w dniu jej urodzin.

Twój STYL: Sto lat!

Kasia Kowalska: - Nie mogę uwierzyć, że 45 lat tak szybko zleciało.

Nie czujesz swojego wieku?

- Nie, zupełnie. Jednocześnie mam świadomość - i śpiewam o tym w jednej z piosenek na nowej płycie - że "czas się kurczy". Wydaje mi się, że płynie coraz szybciej, a to sprawia, że chcemy wielu rzeczy naraz, bierzemy na siebie zbyt dużo, nie przeżywamy dni spokojnie. Wszystko odbywa się w biegu, pośpiechu, umykają nam proste, ale istotne sprawy, nie poświęcamy odpowiednio dużo uwagi bliskim. Muszę przyznać, że dzisiejszy poranek był dla mnie trudny. To moje pierwsze urodziny bez taty. A on zawsze do mnie dzwonił i grał mi do słuchawki Sto lat na klarnecie. To się już nigdy więcej nie wydarzy.

To była wasza tradycja?

- Kiedy jeszcze mieszkałam z rodzicami i braćmi w Sulejówku, wpadał rano do pokoju w moje urodziny - a wstawał chwilę po szóstej - i zasuwał solówkę. "Tato!", krzyczałam spod kołdry, bo chciałam spać. Ale on grał, dopóki nie wstałam. To było boskie. Dzięki niemu pokochałam muzykę. Tak jak mój najstarszy brat, który miał fioła na punkcie Beatlesów. Pamiętam, że w śpiewie Paula McCartneya słyszałam coś anielskiego, a tamte melodie przenosiły mnie w inny, lepszy świat. I inspirowały do własnych muzycznych poszukiwań. Odkryłam Kate Bush, Barbrę Streisand, zespół The Police. Jeździłam do Digitalu (najpopularniejszy sklep muzyczny w Warszawie w latach 90. - red.) przegrywać albumy z płyt CD na kasety. Słuchałam Trójki. Zachwycałam się debiutem Lady Pank. Słuchało się Oddziału Zamkniętego, Republiki, Maanamu...

Nie miałaś własnego pokoju, dzieliłaś go z dwoma starszymi braćmi. Pozwalali ci  w nim wieszać plakaty ulubionych zespołów?

- Dla siebie miałam... drzwi. Wisiały tam plakaty Kory, Lady Pank, no i Beatlesów obowiązkowo. A kiedy braci nie było, podkradałam magnetofon i puszczałam ich taśmy. Słuchałam winyli, brat miał ich dużą kolekcję.

Miałaś szczęśliwe dzieciństwo?

- Boże kochany, miało się jedne buty, jedną kurtkę i niewiele więcej. I tak byłam szczęściarą, bo mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym. Rodzice trzymali czasem w ogródku świniaka - w sklepach nie było mięsa, więc trzeba było sobie jakoś radzić. Dziadek w końcu zabijał świnkę, a mi serce pękało i uciekałam z domu. W ten sposób zostałam wegetarianką. Pamiętam też siedzenie na trzepaku, granie w zbijaka, chodzenie z koleżankami nad rzeczkę, zuchy. W tamtym czasie odkryłam, że śpiewanie sprawia mi ogromną frajdę i jest przeżyciem niemalże mistycznym.

Ale do szkoły muzycznej rodzice cię  nie puścili.

- Byłam dumna, że się dostałam, a oni mi na to, że nie ma takiej możliwości. Bo szkoła jest w Warszawie, nikt nie ma pieniędzy i czasu, żeby mnie tam wozić. Musiałabym codziennie dojeżdżać z Sulejówka pociągiem, ktoś musiałby mnie odbierać ze stacji, pewnie myśleli, że to fanaberia. No i mój świat się zawalił. Weszłam w okres buntu: metalowa muzyka, ucieczka na festiwal do Jarocina, ogolenie głowy na łyso, papierosy. Klasyka.

Twój ociec umarł w październiku. Żałujesz, że czegoś mu nie powiedziałaś, że o czymś ważnym nie porozmawialiście, że o coś go nie zapytałaś?

- To trudny temat. Pochodzę z rodziny, w której nie mówiło się o uczuciach i się ich nie okazywało. Moje dzieci, a już na pewno mój syn, często słyszą "kocham cię". Rodzice takich słów nie używali. Tata wiedział, że go kocham, wielokrotnie okazywałam mu wdzięczność za wsparcie, jakie od niego otrzymałam już jako dorosła kobieta i matka. Olą, moją córką, opiekował się jak własnym dzieckiem, ogromnie mi pomógł. Zawsze można myśleć, że czegoś nie zrobiło się więcej, lepiej...

Druga piosenka na nowej płycie zatytułowana jest Dla taty. Na końcu słychać, jak gra na klarnecie.

- Album Aya jest mu w całości zadedykowany i tylko dzięki temu, że zaczęłam wierzyć, że robię go dla niego, udało mi się tę płytę nagrać. Po jego śmierci wszystko straciło dla mnie sens. Byłam przekonana, że to już koniec, że nigdy się z tej żałoby nie podniosę. I wtedy pojawiła się myśl o napisaniu dla niego piosenki. Ale jak to zrobić w stanie całkowitej rozpaczy? Siedziałam, płakałam, poddawałam się i za chwilę znowu siadałam do pisania. Tonęłam we łzach, tworząc dla niego muzykę. Próbowałam się mobilizować: "Czy jeśli tata mnie widzi, jest mu lżej, że ja tak płaczę? Nie mogę mu tego robić. Muszę się zebrać w sobie, odnaleźć w nowej rzeczywistości i pójść do przodu". Przekonywałam samą siebie, że dla taty najważniejsze jest, bym przez to przebrnęła.

Jego odejście, paradoksalnie, dało ci siłę do tworzenia?

- Tak. Ale to nie zmienia faktu, że moje serce pękło, bo to był najważniejszy mężczyzna w życiu. Pocieszam się wizją światów równoległych i nadzieją, że się kiedyś spotkamy. Płyta jest darem dla taty, najlepszym, jaki potrafiłam stworzyć. I nie liczy się już nic więcej. Zrobiłam tę płytę dla niego i mam nadzieję, że jest ze mnie dumny.

Spodobałoby mu się, że ten album jest pogodniejszy od twoich poprzednich płyt?

- Myślę, że tak. Taki był tata - pogodnym, wrażliwym człowiekiem. Zodiakalny Lew. Mamę w chwilach złości potrafił uspokoić, rozbawić, nigdy nie wchodził w niepotrzebne kłótnie. Wiedział, że eskalowanie konfliktu nie ma sensu. Cieszył się słońcem, muzyką, prostymi przyjemnościami. Jeśli to ma być płyta dla niego, nie może być pesymistyczna. Ona jest o tym, że warto  żyć i cieszyć się tym, co mamy.

Pisanie piosenek zawsze traktowałaś jako sposób na poradzenie sobie z aktualnymi problemami i trudnymi emocjami?

- Mam dekadenckie usposobienie, przeżywam wszystkie przykre historie, które mi się przytrafiają. Ale to też są doświadczenia, dzięki którym mogę tworzyć. Do pisania zwykle siadałam, kiedy cierpiałam. I to było słychać na płytach. Zdobyłam popularność, bo ludzie czuli, że moje piosenki są autentyczne, biorą się z prawdziwych przeżyć. Kiedy je piszę, myślę jednak raczej o tym, żeby ludzi wzruszyć, żeby moje słowa przyniosły im choć odrobinę otuchy. I wiem, że mi się to udaje. Jakiś czas temu przed koncertem podeszła do mnie Asia, dziewczyna która pięć lat temu przeszła transplantację całej twarzy. Miała koszulkę z moją podobizną i mówi: "Ile ty mi każesz jeszcze czekać na swoją płytę?".

Co poczułaś?

- Zrobiło mi się głupio. Bo co ja mam powiedzieć takiej dziewczynie? Że mam dylematy, coś mnie boli, mam doła? Myślałam, że tam zemdleję. To są spotkania, które dają do myślenia bardziej niż wizyta u psychoanalityka. Postanowiłam więcej nie narzekać. I nawet jeśli takich osób, które czekają na moją płytę, jest niewiele, nie ma to znaczenia. Jeśli moja muzyka daje im choćby chwilową ulgę w codziennym życiu, powinnam się zamknąć w studiu i tworzyć, a nie zastanawiać się przez ostatnie 10 lat: po co ja mam to robić, komu to jest potrzebne, przecież tyle tego jest, są lepsi, zdolniejsi, młodsi... I to wszystko produkuje ci ten durny łeb. W moim wypadku to jest notoryczna walka ze sobą. Oglądałeś film Najlepszy z Gierszałem o Jurku Górskim?

Wciąż mam w planach.

- Tam jest genialna scena na końcu - dotycząca właśnie walki z samym sobą. Ciemna strona mocy siłuje się z jasną. Oglądałam ten film i jakbym siebie widziała. Moja walka o siebie trwa od tylu lat. Próbowałam wielu sposobów, żeby wyciągnąć się z mroku i mogę powiedzieć, że sprawdzają się najprostsze metody: joga, dieta, sen, medycyna naturalna. Alkohol, papierosy i inne używki nas niszczą.

"Wszystko, czego pragniesz, jest już w tobie", śpiewasz w innym utworze. Jakbyś zapewniała, że sama najlepiej dasz sobie radę.

- To jest prawda. Pod tym względem bliżej mi do Indian Kogi, którzy piją wywary z ziół, żyją z dala od cywilizacji, modlą się do Matki Ziemi. A my faszerujemy się lekami, cudownymi pastylkami "na wszystko", cały czas za czymś pędzimy. Gdybyśmy słuchali serca, zamiast nakładać maski, barykadować się przed własnymi emocjami, bezrefleksyjnie podążać za kolejnymi modami, bylibyśmy może szczęśliwsi i spokojniejsi. Bo przecież tylko my wiemy, co dla nas jest najlepsze. Nie spece od marketingu, nasze telefony ani nawet znajomi. Wydostanie się z tej bańki jest możliwe, ale jest to długi proces, który wymaga dyscypliny i żmudnej pracy nad sobą.

Skąd w twoim życiu kolumbijscy Indianie?

- Podszedł do mnie obcy mężczyzna i zapytał, dlaczego jestem taka smutna. To był czas, kiedy chorowałam - dwa lata spędziłam na chodzeniu po wszystkich możliwych lekarzach i żaden nie wiedział, jak mi pomóc - a dodatkowo w życiu prywatnym miałam masę stresów. Ponieważ nie miałam ochoty na dłuższą rozmowę, odpowiedziałam, że widocznie taka jest moja natura. A on mówi: "Nie, to nieprawda. Musisz wypić ayahuasce".

Napój ten podobno działa halucynogennie. Niektórzy twierdzą, że potrafi być niebezpieczny. 

- Na każdego działa inaczej. Od setek lat zażywany jest przez Indian w celach leczniczych, w stu procentach naturalny, nie uzależnia. Po ziółkach poczułam się lepiej. Mój organizm zaczął się sam uzdrawiać. Do tego doszedł niezwykły spokój ducha: nie ma w tobie negatywnego nastawienia, nie ma knucia, patrzysz na świat przytomnie. Nie zakładasz, że ktoś chce cię oszukać, ma złe intencje. Moje nowe nastawienie zaczęło przekładać się na rzeczywistość wokół - zaczęłam dbać o siebie, o to, co jem,  co robię i jak myślę. To było moje wielkie odkrycie - że ja w ogóle mogę tak dobrze sama ze sobą się czuć. Gdy po powrocie do Polski znowu coś mnie zaczęło dopadać i miałam ochotę zamknąć się w domu, nie wychodzić do ludzi, przypominałam sobie, w jakim byłam stanie jeszcze kilka tygodni wcześniej, to pomagało.

Wiedziałaś, że masz alternatywę.

- Dokładnie. Zdajesz sobie sprawę, że to jest wybór: jak chcesz się czuć. Albo jesteś dla siebie dobry, albo się trujesz - negatywnymi myślami, alkoholem, toksycznymi relacjami. Jeśli siebie lubisz i troszczysz się o siebie, organizm to doceni - nie ma w tym wielkiej filozofii. Ale też nie ma drogi na skróty i przyzwalania sobie na taryfę ulgową. Każda by chciała mieć brzuch jak Chodakowska, ale niech zobaczy, ile ona wkłada w to wysiłku, ile z tym się wiąże wyrzeczeń. Natomiast moje problemy leżą dużo głębiej. Od dziecka brak mi poczucia samoakceptacji. Uważałam się całe życie za gorszą, ten okrutny głos w mojej głowie mnie niszczył. Zapijałam go, robiłam różne głupie rzeczy, żeby go nie słyszeć, a on wracał jeszcze mocniejszy. I dopiero w Ameryce Południowej, w dżungli, zrozumiałam, że dopóki się z tą krytyczną częścią mnie nie pogodzę, nie pokocham tej ciemnej strony we mnie, nie zaakceptuję jej, nie spotkam się z nią, ona nie da mi spokoju. To jest we mnie i tak musi być.

Co to znaczy?

- Że w pierwszym odruchu na niepowodzenia i problemy reaguję wkurzeniem. Albo się załamuję. To ta mroczna ja. Ale  za chwilę myślę: "Halo, są jeszcze inne sposoby radzenia sobie z tą sytuacją". Brzmi rozsądnie i prosto, ale kosztuje mnie to dużo wysiłku. Bo łatwiej w życiu być zdołowanym. Dużo trudniej zaczynać dzień z entuzjazmem i energią. A to jest wyłącznie kwestia decyzji, zmiany nawyków.

A może chodzi o to, że już samo obcowanie z naturą w oddalonych od cywilizacji wioskach, bez nadmiaru przedmiotów, informacji i powinności, przynosi ulgę, a ekstremalne warunki dają możliwość docenienia tego, co mamy?

- To bardzo możliwe. Jedni wspinają się wysoko w górach, inni jadą do Indian. Cel jest ten sam: poszukiwanie równowagi. Już sama wyprawa przez dżunglę była dla mnie lekcją. Szliśmy, prowadzeni przez przewodnika, kilkuosobową grupą w środku nocy, bo Kogi nie przyjmują przybyszów za dnia. Marsz trwał już półtorej godziny, w telefonie "brak zasięgu" i myślę: "A jak nas jakiś jaguar zaatakuje?". I wtedy nagle dostajemy sygnał, że mamy się zatrzymać. Widzę, że przewodnik zamarł w bezruchu i nasłuchuje w skupieniu. Byłam przerażona.

I co to było? 

- Okazało się, że to miejsce, w którym umówieni byliśmy z przywódcą Indian. Po jego opowieściach, że ziemia jest eksploatowana i niszczona, spojrzał na nas  i mówi: "A teraz musicie zapłacić". Patrzymy po sobie... Przecież nie było mowy o pieniądzach. "Zapłacić waszymi myślami". Poczułam wstyd. Jedyna waluta, jaką uznajemy, to kasa, szmal. Myśli?! Dla Indian Kogi każde dobre słowo jest wartością większą niż nasze papierki.

Czego cię jeszcze nauczyli?

- Nie wiedziałam, co mnie tam czeka. Nie chciałam wiedzieć. Spałam w hamaku, mieszkałam w kurniku pełnym latających pcheł. Masakra. Ale warto było, tej podróży nie zapomnę. Po takim doświadczeniu uświadamiasz sobie, jak niewiele potrzebujesz. Nie doceniamy tego, co mamy w sobie, nie szanujemy ziemi, niszczymy ją. Żyjemy w świecie prostokątnych pudełek. Oczywiście trzeba wrócić do życia w dużym mieście i na nowo stać się trybikiem w machinie, ale można też pielęgnować w sobie szacunek  do natury i spokój ducha, który z tego wynika. Decyduj, co jest dla ciebie ważne: może bycie lepszym człowiekiem - dla samego siebie i dla innych.

Twoja nowa płyta zaczyna się słowami: "Powiedz, co widzisz w lustrze". Na scenie jesteś obecna od 25 lat, wydajesz pierwszy od 10 lat album, obchodzisz urodziny - wykorzystujesz takie okazje do podsumowań, do przyjrzenia się sobie? Robisz rachunek sumienia?

- Mam jedną główną refleksję: uważam, że to wielki dar, kiedy człowiek wie, co chce w życiu robić. To jest najważniejsze. Ja chciałam śpiewać. Patrzę teraz na młodych, oni wszystko mają, a nie wiedzą kim są, dokąd chcą iść, na czym im zależy. Strasznie mnie drażni ta ich poza: "Miej wyj...ane, a będzie ci dane". Ale my, dorośli, też mamy w tym swój udział: dmuchamy, chuchamy na te dzieci i przez nasze własne lęki trochę zabieramy im dzieciństwo.

Jesteś typem matki, która chciała dać swoim dzieciom - dziś 21-letniej Oli i 10-letniemu Ignacemu - wszystko to, czego sama nie miała?

- Olę urodziłam wcześnie, w czasie jednej z największych zawieruch w karierze. Bardzo dużo wtedy pracowałam, ciągle nie było mnie w domu. Córkę wychowali moi rodzice. Przy Ignacym totalnie odpuściłam. Dostałam świra na punkcie syna, karmiłam go piersią dwa lata i siedem miesięcy. Dziś mamy niezwykłą więź. Chce być piłkarzem, choć ja zaprowadziłam go do szkoły muzycznej. "Proszę cię, graj", mówiłam. "Graj, mama nie miała takiej szansy". Wytrzymał rok na perkusji, potem powiedział, że dziękuje, bo jego to nie interesuje. Ola jest w Londynie - dostała się do szkoły projektowania kostiumów i ciężko pracuje, bo wie, że zostaną najambitniejsi. Natomiast Ignacy prawie codziennie biega na treningi piłkarskie, nawet w naszym niewielkim ogródku nie ma kwiatów - stoją dwie bramki i ja mu muszę podawać, kopać, on ze mną wygrywa. No, jest piłkarska jazda. Razem oglądamy mecze, Ignacy jest fanem m.in. Cristiana Ronaldo z Realu Madryt. To jest taka pasja, że tylko pozazdrościć.

Na jakiego mężczyznę chcesz wychować syna?

- Kiedy się urodził, postanowiłam, że przede wszystkim będę mu okazywać miłość. Oczywiście jego ojciec mówi, że go rozpieściłam i że przy mnie zachowuje się nie za fajnie, bo wie, że może sobie na wiele pozwolić. Rzeczywiście ma charakterek i już wiadomo, że będzie ciekawie za parę lat. Chciałabym, żeby miał poczucie humoru, dystans do siebie i spokój po moim tacie.

Takiego partnera szukasz też dla siebie?

- Już nie wymagam, żeby znał się na wszystkim, był jednocześnie hydraulikiem, elektrykiem, informatykiem, instruktorem jogi, kucharzem, psychiatrą, sportowcem, aktorem itd. Wyrosłam z tego, choć długo wierzyłam, że znajdę kogoś w tym typie. Dziś mi się wydaje, że naprawdę istotne jest tylko to, by z tym kimś umieć się śmiać, mieć wspólne tematy. I wzruszać się w tych samych momentach, oglądając film. To jest dla mnie najważniejsze.

I mógłby mieć brzuszek?

- Wolałabym nie. Bo to znak, że nie potrafi o siebie zadbać, nie jest dla siebie dobry. A ja wolę... Czyli jednak trochę tym sportowcem musi być. (śmiech)

No i żeby ten jego śmiech nie był irytujący.

- O tak, tak. To podstawa. No i się zaczyna. Bo jednak musi mieć w miarę ładne stopy, dłonie... Czyli wracamy jednak do listy. Nie będzie lekko. Ale "będzie lepiej".  Tak przynajmniej śpiewam na nowej płycie.

Rozmawiał Michał Kukawski

Twój STYL 8/2018

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy