Reklama

Cześć mamo, wróciliśmy!

Kryzys, wywołany epidemią koronawirusa, może sprawić, że do rodzinnych domów wrócą tysiące Polaków. Nie na wszystkich jednak rodzice czekają z otwartymi ramionami. O migracjach, dzieciach-bumerangach i konfliktach pokoleń, opowiada dr Paula Pustułka z Instytutu Nauk Społecznych Uniwersytetu SWPS.

Aleksandra Suława: Stwierdzenie "Polską klasę średnią od bezdomności dzieli kilka rat kredytu" robi ostatnio furorę. Prawda to czy histeria?

Dr Paula Pustułka:  - Jest w nim pewna prawda, bo jako naród mamy dużo długów i mało oszczędności. Wynika to z historycznych uwarunkowań: dojrzałe demokracje miały dużo czasu na przyswojenie sobie protestanckiej etyki, zgodnie z którą do bogactwa dochodzi się powoli, latami akumulując owoce pracy. My zaś mamy tendencję do szybkiej gratyfikacji: po 89. roku chcieliśmy mieć wszystko i to natychmiast, więc daliśmy się uwikłać w system różnorakich pożyczek. W ten sposób powstała klasa, z ekonomicznego punktu widzenia, "niby-średnia": żyjąca na niezłym poziomie, ale z zamożnością pospinaną na agrafkach. Najwyraźniej widać to na przykładzie młodych ludzi.

Reklama

Bo, tu padnie stereotyp,  nierozważni i rozpieszczeni?

- Bardziej rozpieszczeni niż poprzednie pokolenia, ale nie stać ich na brak rozwagi, bo nie mają takiego wsparcia jak ich anglosascy rówieśnicy. Ich rodzice nie są z "tej klasy średniej", która ma kapitał niczym magiczny garnek ze złotem, z którego można w nieskończoność czerpać, by wspierać swoje pociechy. Jednak to, że rodzice nie zawsze mają za co, nie oznacza braku chęci. W tej kwestii również doszło do przejęcia zachodnich wzorców: nikt po 18. urodzinach dziecka nie otrzepuje już rąk i nie mówi: no, to teraz radź sobie sam. Wręcz przeciwnie: dzisiejsze modele pokazują, że rodzice chcą wspierać dzieci bardzo długo, łożyć na ich edukację, partycypować w kosztach usamodzielniania się, sponsorować wszelkiego rodzaju eksploracje i zawodowo-naukowe eksperymenty. Wiją wyściełane piórkami gniazdko, w którym można na długo się zaszyć, albo do którego zawsze można wrócić.

"Jak źle to do mamy" - to pierwsza myśl czy ostateczność?

- Zależy, jacy jesteśmy i jak nam się układało z mamą przed wyprowadzką. Dla osób, które cenią sobie autonomię, a samodzielność poczytują za powód do dumy, powrót do rodzinnego domu będzie ostatecznością. Z kolei dla tych, którzy nigdy do końca się nie wyprowadzili, bo niby żyją "na swoim", ale ich dziecięcy pokój pozostał nietknięty, a mama co weekend pakuje wałówkę do słoików, będzie dość płynny. Są i tacy, jest to duża grupa, dla których powrót nie będzie kwestią wyboru, tylko koniecznością. Sporo młodych ludzi żyje ponad stan: zarabiają niewiele, nie mają oszczędności, a płacą czesne, wynajmują nie najtańsze mieszkania, korzystają ze wszystkich elementów wielkomiejskiego życia. W ich przypadku nawet niewielka finansowa czkawka oznacza załamanie budżetu. W takie sytuacji nie ma miejsca na wielkie rozważania, jest tylko prosta decyzja: nie mam na czynsz? To wracam do rodziców. Tym bardziej, że w czasach wywołanego epidemią kryzysu wszyscy zdajemy sobie sprawę, że utraconej pracy nie uda się łatwo odzyskać.

To ich właśnie nazywamy dziećmi - bumerangami?

- Bumerangowanie nie jest nowym zjawiskiem, dało się je zaobserwować jeszcze na długo przed epidemią.

W takim razie, czy to epidemicznie bumerangowanie czymś się różni od tego, które dostrzegaliśmy dotychczas?

- I tak, i nie. Dotychczas tendencje powrotowe pojawiały się gdy ktoś tracił pracę, wylatywał ze studiów, rozwodził się, zachodził w nieplanowaną ciążę. Pandemiczne powroty mają nieco inne oblicze: do domów wracają też ci, którzy dotąd byli samodzielni, zdążyli już założyć rodziny, a ich życie wydawało się stabilne i poukładane.  To również powroty nagłe, często wiążące się z ogromnym stresem. Jednak podstawy zjawiska są takie same: wracamy, bo potrzebujemy wsparcia, zarówno tego finansowego, jak i emocjonalnego.

Co z tymi, którzy zdążyli już założyć rodziny. Ich powroty to nowość?

- Wyjazdy i powroty Polaków, nie ma znaczenia czy krajowe czy zagraniczne, leżą na dwóch biegunach. Wyjeżdża się za pracą, za ambicjami, za samorealizacją, a wraca po komfort życia i pielęgnowanie rodzinnych relacji. Już przed pandemią badacze wskazywali, że moment założenia rodziny jest tym momentem, w którym najwięcej ludzi wraca do miejsca pochodzenia.

Bo jest ogród, a babcia przypilnuje dzieci.

- Dokładnie. W trakcie pandemii również dało się zaobserwować tendencję wywożenia dzieci do dziadków: bo bezpieczniej, bo więcej miejsca, bo rodzicom w pustym mieszkaniu łatwiej będzie się skupić na home office. Co więcej, wydaje mi się, że jeśli praca zdalna zostanie z nami na dłużej, to tego rodzaju relokacji z miast do wsi będzie coraz więcej.

Ostatnio z ciekawości sprawdziłam: 60 metrowe mieszkanie w Krakowie kosztuje ok. 450 tys. Takie samo mieszkanie w Nowym Sączu albo Żywcu kosztuje dwa razy mniej. To daje do myślenia.

- Nie tylko pani. Wiele osób dopiero w czasie narodowej kwarantanny zdało sobie sprawę w jak małych mieszkaniach żyją i że za te same pieniądze, w mniejszym mieście, mogliby mieć spory apartament, albo przyjemny domek z ogródkiem. Myślę więc, że o ile klasyczne bumerangi pewnie z powrotem uciekną do miast, gdy tylko pojawi się możliwość zarobku, o tyle rodziny mogą rozważać opuszczenie dużych ośrodków na stałe. Dla tych, którzy w czasie epidemii doświadczyli tzw. bagna behawioralnego, czyli zbyt dużej koncentracji ludzi na metr kwadratowy, wizja domu na wsi może być naprawdę kusząca.

I co? Czeka nas renesans wielopokoleniowych domów? Młodzi na górze, starzy na dole, a rano kolejki do łazienki?

- W ostatnim trzydziestoleciu Polacy stali się mistrzami w nuklearyzacji rodzin. Tworzyliśmy niewielkie rodziny i dążyliśmy do autonomii mieszkaniowej za wszelką cenę. Nie bez wpływu na to pozostawało stereotypowe myślenie: nie będę mieszkać z rodzicami/teściami, bo po pierwsze nie jestem nieudacznikiem i potrafię zarobić na własną rodzinę, a po drugie mieszkając razem na pewno się pozabijamy. Na marginesie w tym ostatnim nie ma zbyt wiele prawdy, bo badania pokazują, że wielopokoleniowe rodziny wcale nie muszą doświadczać większych zawirowań niż ich małe odpowiedniki. Te przekonania pewnie szybko się nie zmienią, wiec jeśli ludzie zdecydują się wracać do miejsc pochodzenia, to raczej z zachowaniem mieszkaniowej autonomii: rodzice będą sąsiadami, a nie współlokatorami. Gdyby model wielopokoleniowy miał się pojawiać, to raczej punktowo: wprowadzimy się do rodziców, tylko po to, by znów stanąć na nogi i się uniezależnić.

Wiec tak: bumerangi wrócą na chwilę, rodziny wrócą pewnie na dłużej, tylko do czego wrócą? Rodzice będą czekać z otwartymi ramionami?

- Generalnie, nikt raczej nie odrzuci dziecka w potrzebie, jednak z entuzjazmem bywa już różnie. Cieszyć na pewno będą się ci, którzy w latach 90. pobudowali duże domy z "przyszłościowym" piętrem dla dziecka i jego rodziny.

Mam takich znajomych. Piętro stało wolne przez kilka lat, a potem rodzice je wynajęli, albo urządzili w nim gabinet i siłownię.

- To musieli być rodzice z tej drugiej, mniej entuzjastycznej grupy. Jeśli bardzo czekali na fazę pustego gniazda, zaangażowali się w działalność społeczną, realizują pasje, podróżują albo ciągle pracują, powrót dziecka mocno zdezorganizuje im życie. Niektórzy próbują nawet się przed nim zabezpieczać, np. przeprowadzając do mniejszego mieszkania. Tacy rodzice pewnie również przyjmą dziecko, ale nie dadzą się już z powrotem wpędzić w pranie, sprzątanie i gotowanie.

Takich wyemancypowanych rodziców z czasem będzie pewnie coraz więcej.

- Dlatego też, jak wynika z wywiadów, jakie przeprowadzamy z młodymi ludźmi, dzisiejsze powroty do domów odbywają się na o wiele bardziej ustalonych warunkach niż kiedyś. Nikt już nie staje z walizką na progu i nie mówi: mamo, jestem. Przeprowadzkę poprzedza zwykle dyskusja o tym, jak długo dziecko będzie mieszkać z rodzicami, w jakim zakresie dołoży się do opłat, jaką część obowiązków na siebie weźmie.

I to rozwiązuje problem, wszyscy mieszkają długo i szczęśliwie?

- Niekoniecznie, zwłaszcza teraz kiedy epidemia mocno nadszarpnęła nam nerwy. Dotyczy to zwłaszcza powrotowców, którym często towarzyszy poczucie porażki, lęk, niepewność, czasem złość. A i rodzicom nie jest lekko: wielu z nich również stoi w obliczu finansowej niepewności. Przy takim nagromadzeniu emocji łatwo o wybuch.

Nastolatkowie kłócą się z rodzicami o szkołę i imprezy, a dorosłe dzieci? Możemy wskazać, o co najczęściej wybuchają konflikty po powrocie do domu?

- Przyczyny kłótni łatwo określić, przyglądając się konfliktom sprzed wyprowadzki. Jest co badać, bo opuszczenie rodzinnego domu, często ma w tle jakiś spór. Bywa, że są to rzeczy fundamentalne: takie jak religia, moralność, wybór partnera, seksualność - w ich wypadku zwykle następuje szybki wybuch i szybka ewakuacja. Ci, którzy tego doświadczyli, pewnie chętnie do domu nie wrócą, a jeśli już to na krótko. Bywają jednak i konflikty bardziej stonowane, wydawałoby się błahe: kto wyrzuci śmieci, kto wyjdzie z psem, kto ugotuje. W ich przypadku strony zwykle dostrzegają, że życie osobno pozytywnie wpłynie na relację. W tym przypadku można się dogadać: wystarczy trochę dobrej woli i tak jak mówiłam wcześniej: poważna rozmowa przed przeprowadzką.

Śmieci i bałagan to takie "studenckie konflikty". A coś poważniejszego? Wychowanie dzieci na przykład? O przekarmiających i przegrzewających babciach krążą legendy.

- Teraz są to raczej tylko legendy. Dziadkowie nadal pozostają ważnym elementem w procesie przekazywania wiedzy i wartości, jednak model intensywnego rodzicielstwa, w ramach którego rodzice korzystają z porad ekspertów przyjął się w Polsce bardzo dobrze. Pokoleniowy autorytet musiał ustąpić miejsca wiedzy psychologów, lekarzy, położnych, dietetyków, do których rodzice zwracają się o pomoc. Pod tym względem relacja dziadków i wnuków jest mocno zapośredniczona przez matki i ojców. Proszę zauważyć, że nawet jeśli maluchy są oddawane dziadkom pod opiekę, to zwykle takiemu powierzeniu towarzyszy cała lista reguł: jak karmić, jak ubierać, jak się bawić, co wolno, a czego nie wolno.

To jeszcze inna legenda: napięcia na linii teściowa - synowa?

- Jakieś napięcia oczywiście występują, ale na pewno nie tak silne, jak kazałyby myśleć wszelkiego rodzaju anegdoty i dowcipy. Myślę, że intensywne dążenie do autonomii dzisiejszych 30-40 latków, zwłaszcza kobiet, sprawiło że pokolenie rodziców stara się raczej nie wchodzić im w drogę. Jeśli pojawia się różnica zdań, szukają kompromisów, a nie konfliktów. Wielu z nich zdaje sobie pewnie sprawę, że złe stosunki z synową czy zięciem odbiją się na relacji z własnym dzieckiem albo wnukami.

Przychodzi mi do głowy jeszcze jeden punkt zapalny: wybory życiowe. Dziecko wraca do domu, bo skończyły się freelancerskie zlecenia i nie ma z czego spłacać kredytu. Gdyby ktoś chciał, jest się o co czepiać.

- To rzeczywiście może być punkt zapalny, bo z wywiadów z rodzicami wynika, że wielu z nich przypisuje dzieciom cechy "rumakowania": bo jak ja miałem tyle lat co ty, to już miałem dwójkę dzieci. Bo jak ja miałem tyle lat co ty, to pracowałem od 9 do 17, a nie wymyślałem jakiś freelance. Bo jak ja miałem tyle lat co ty, to budowałem dom, a nie włóczyłem się po świecie. Wyraźnie daje się wyczuć niechęć do, właściwej 30-40-latkom, tendencji do poszukiwania i eksperymentowania. Z drugiej strony oni nie pozostają dłużni i przeciwko argumentom rodziców wysuwają swoje racje. Mówią: dobrze, może i miałeś dzieci, pracę na etacie i wylane fundamenty, ale wtedy była centralnie planowana gospodarka, a z jednej pensji dało się utrzymać całą rodzinę.

Rodzice tylko krytykują, czy również doradzają? Epidemia mogłaby być przecież doskonałą okazją by zmienić ten rumakujący styl życia na bardziej poważny.

- Z poradami, poza rodzinami, gdzie zawód przechodzi z pokolenia na pokolenie, jest kiepsko. W tej kwestii między dziećmi i rodzicami zieje przepaść. Od czasu, gdy dzisiejsi 50-60 latkowie wchodzili na zawodową ścieżkę zmieniło się wszystko: od modelu gospodarczego, po cyfrową rewolucję. Trzeba też pamiętać, że rodzice bardzo często partycypowali w procesie dokonywania wyborów edukacyjnych dziecka: mieli wpływ na to, do jakiej szkoły średniej pójdzie, jakie przedmioty kierunkowe wybierze, doradzali w kwestii studiów. Jeśli teraz okazało się, że podjęte pod ich wpływem decyzje nie były zbyt trafne, dzieci raczej nie będą już chciały słuchać wskazówek, a i rodzice często nie będą mieli śmiałości, by takowych udzielać.

Miłe zaskoczenie: siadając do tej rozmowy, spodziewałam się opowieści o eskalujących konfliktach pokoleniowych, a tu okazuje się, że nie jest tak źle. Dlaczego wiec o wielopokoleniowych rodzinach, boomerangach, gniazdownikach, pisze się zwykle pejoratywnym tonie?

- Nie wiem dlaczego, ale wiem, że żadnego modelu: ani wielopokoleniowego ani nuklearnego nie można nazwać z gruntu złym, czy dobrym. Wszystko zależy od tego, co wpiszemy w daną ramę. Jeśli mamy nieprzepracowane konflikty, a jesteśmy zmuszeni wrócić do domu z powodów ekonomicznych, to może się to skończyć fatalnie. Z drugiej strony są jednak rodziny o uporządkowanych relacjach, które świetnie zrealizują wielopokoleniowy model. Na to, czy powrót do domu okaże się sukcesem, składa się mnóstwo czynników od charakterów począwszy, a na metrażu skończywszy.

Zna pani kogoś, kto wrócił do rodzinnego domu?

-  Znam, dwie siostry.

I jak im poszło?

- Dość symbolicznie: jedna uważa, że była to świetna decyzja. Druga, gdy tylko mogła, z powrotem uciekła na swoje.



dr Paula Pustułka: Socjolożka. Badawczo zajmuje się interdyscyplinarnymi studiami nad młodymi ludźmi oraz nad pokoleniami, szczególnie w odniesieniu do tranzycji, a także gender studies, socjologią rodziny oraz badaniami migracyjnymi. Metodologicznie specjalizuje się w jakościowych badaniach podłużnych, podejściu mieszanym (mixed-methods) oraz kwestiach etycznych w badaniach społecznych. Członkini Polskiego Towarzystwa Socjologicznego (PTS) oraz Europejskiego Towarzystwa Socjologicznego (ESA). 



Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy