Reklama

Czego nauczyły mnie konie

Są piękne. Ale dla Karoliny Ferenstein-Kraśko konie to nie tylko ładne zwierzęta czy „sprzęt” sportowy. To partnerzy. Nieraz wymagający. Trzeba w nie zainwestować czas, pieniądze i emocje. My pytamy o najważniejsze konie w życiu rodziny Ferensteinów i o to, co dały ludziom w zamian za ich serce i poświęcenie.

Kocham konie od dziecka. Więc na spotkanie z Karoliną Ferenstein-Kraśko, która wydała książkę "Konie. Pasja od pokoleń" idę z przekonaniem, że spotkam bratnią duszę. A tymczasem ona opowiada o koniach rzeczowo, bez egzaltacji. Może dlatego że w przeciwieństwie do mnie dorastała w stajni, w otoczeniu najlepszych sportowych wierzchowców w Polsce?

Twój STYL: Gdy była pani dziewczynką, miała pani konika na biegunach?

Karolina Ferenstein-Kraśko: - Miałam, ale się nim nie bawiłam. Prawdziwe, żywe konie były od początku tak ważne, że nie miałam czasu na zabawki. Pierwszy raz posadzono mnie w siodle, gdy miałam dwa lata. To był Kobryń, koń życia taty, kasztanowaty ogier. Zdobyli razem dwa złote medale mistrzostw Polski w ujeżdżeniu i skokach przez przeszkody. Gdy wyprowadziliśmy się z Warszawy do stadniny w Liskach niedaleko Lidzbarka Warmińskiego, tata przygotowywał się wraz z Kobryniem do olimpiady w Moskwie. Niestety, tuż przed igrzyskami Kobryń został zabrany i przydzielony innemu jeźdźcowi. Nie był własnością rodziców. Tata bardzo to przeżył.

Reklama

Ludzie przywiązują się do koni bardziej niż do psów? 

- To inna więź. Wyjątkowa. Praca z koniem to wiele godzin wspólnie spędzonych na ujeżdżalni czy hali. Koń dla jeźdźca nie jest jak rower dla cyklisty. To nie "sprzęt" do osiągania sukcesów sportowych, tylko przyjaciel, członek rodziny. I tak właśnie zachował się wtedy Kobryń, gdy na jego grzbiet - potężnego, sportowego wierzchowca z niezłym temperamentem - posadzono małą dziewczynkę. Stał spokojnie, jakby się bał, by nieopatrznym ruchem nie zrobić mi krzywdy. Konie zawsze wiedzą, że siedzi na nich dziecko, i zazwyczaj wtedy pokornieją.

Pamięta pani jakieś wrażenia z tego pierwszego kontaktu z Kobryniem?

- Wiem tylko od rodziców, że strasznie tego chciałam, nie dawałam im spokoju, żądałam, żeby wsadzili mnie na konia i koniecznie na Kobrynia właśnie. Nie interesował mnie żaden inny. Naukę jazdy konnej zaczęłam jednak później, w wieku pięciu lat, na klaczach hodowlanych ze stadniny w Liskach, w której pracowali rodzice. Pamiętam zwłaszcza jedną, miała 170 cm w kłębie, czyli najwyższym punkcie grzbietu. Ja oczywiście sięgałam jej wtedy gdzieś do brzucha. Wyzwaniem była więc dla mnie nie sama jazda, ale to, by w ogóle się na nią wdrapać. Wsiadałam z ogrodzenia przy stajniach i nie zawsze trafiałam w siodło, czasami lądowałam na wybrukowanym kamieniami podwórzu. Bolało. Podobnie jak pierwsze zawody, w których brałam udział: to było pasmo porażek. Albo nie udawało mi się ukończyć przejazdu, albo spadałam... Nie zrażałam się. Zaliczyłam zresztą wiele upadków z konia, w tym jeden dość spektakularny: zimą trenowałam skoki na hali. Klacz, na której jechałam, zdaniem mojej mamy dość leniwie podchodziła do swojego zadania. Mama więc postanowiła ją trochę ożywić i położyła pod przeszkodą gałęzie świerka, żeby klacz lepiej widziała, przez co skacze. Ten widok faktycznie ją ożywił. Fiknęła wysoko, podrzucając zadem. Wyleciałam jak  z procy i wylądowałam za ogrodzeniem.

Ale się mama musiała przestraszyć!

- Tak, tego, co powie tata na jej metody szkoleniowe! Mama mało czego się bała i miała ogromną fantazję. Czasem jechałyśmy bryczką do lasu na grzyby. Zaprzęgała do niej karego ślązaka. To był dowcipniś: gdy tylko mama zeszła z kozła, potrafił rzucić się galopem przed siebie. A ja wciąż siedziałam na bryczce! Starając się zachować spokój, mówiła, gdy mknęliśmy w dal: "Przejdź na błotnik, dobrze, a teraz: hop! Jak żabka w trawę". Byłam grzeczną dziewczynką i słuchałam. Na szczęście trawa rosła tam miękka, nigdy nic mi się nie stało.

Wiele matek uznałoby to raczej za brak wyobraźni.

- Koniarze widzą to inaczej. Ale chodzi mi w ogóle o podejście moich rodziców do życia. Było jak na szare lata PRL oryginalne.

Odwaga mojej mamy polegała też na tym, że dla koni potrafiła postawić wszystko na jedną kartę. Była pracownikiem naukowym na SGGW, mieli z tatą mieszkanie w Warszawie, nagle zostawili swój poukładany świat i przenieśli się do Lisek. A potem jeszcze raz, gdy w 1988 roku sprzedali mieszkanie w Warszawie i kupili gospodarstwo w Gałkowie na Mazurach. Byli pionierami, wtedy nikt jeszcze nie myślał o tym, żeby z miasta uciekać na "sielską" prowincję. Zresztą nie miało to nic wspólnego z sielskim życiem, to było życie trudne, przepełnione ciężką pracą. Do podupadłego gospodarstwa prowadziła droga gruntowa, która tonęła w błocie. Podobnie jak podwórko. Wszystko trzeba było zrobić od zera, ale rodzice marzyli o własnej stajni i hodowli koni. Przez długie lata ze względu na gospodarkę centralnie sterowaną nie mogli tego marzenia zrealizować, więc gdy tylko pod koniec lat 80. pojawiła się możliwość stworzenia czegoś swojego, nie wahali się ani chwili. Podziwiam ich za to.

Skąd przyszedł im do głowy ten pomysł? Kto w pani rodzinie pierwszy jeździł konno?

- Tego nie wiem, ale z całą pewnością najodważniejszym i najsłynniejszym jeźdźcem w naszej rodzinie był Ludwik Ferenstein, mój dziadek, major Wojska Polskiego, zawodowy kawalerzysta. Po wybuchu pierwszej wojny zgłosił się na ochotnika do punktu werbunkowego - miał piętnaście lat, skłamał, że jest o rok starszy, inaczej by go nie przyjęto. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, mógł opowiedzieć ją dzień po dniu. Pamiętam, jak wspominał zawody w skokach przez przeszkody, które urządzali z ułanami. Przerywali tylko wtedy, gdy zbliżali się sowieci i trzeba było ruszać do ataku. Pomimo tego, że dziadek kochał wojsko i kawalerię, po wybuchu drugiej wojny był świadom, że nie da się jej wygrać na koniach. Świat ułanów odchodził w przeszłość. Po wojnie dziadek spędził kilka lat w więzieniu. Gdy odzyskał wolność, postanowił ułożyć swoje życie na nowo. Skończył studia na politechnice, w wieku 57 lat został inżynierem. Zamieszkał z rodziną na Woli, niedaleko klubu wojskowego Legia Warszawa. Działała tam sekcja jeździecka. Nietrudno domyślić się, że dziadka ciągnęło do koni i znów się nimi zajmował - jako trener. Od tego momentu aż do śmierci w wieku 91 lat pracował z końmi niemal codziennie.

Jak często pani wsiada na konia? Chyba trudno pogodzić tę pasję z pracą, wychowywaniem trójki dzieci, domem?

- Wcześnie wstaję, po szóstej. Dzień jest wtedy dłuższy. Przeznaczam go tylko na to, co dla mnie najważniejsze, już się nie rozdrabniam. Po czterdziestce dałam sobie prawo do tego, żeby nic nie musieć. Gdy urodziłam chłopców, Konstantego i Aleksandra, przez kilka lat nie dosypiałam. Jeden jeszcze nie zaczął przesypiać całej nocy, a drugi się budził. Karmiłam piersią, więc miałam pobudki w nocy co trzy godziny, czasami częściej. Zaniedbałam się, nawet, przyznaję, zaniedbałam konie. Ale nie mam o to do siebie żalu. Gdy pojawiają się na świecie dzieci, kobieta oddaje im się w zupełności. To jest wielka, wszechogarniająca miłość. Taka zostaje już na zawsze, ale z czasem pojawia się przestrzeń na coś innego.

W moim przypadku tak się stało, gdy urodziła się Lara, która okazała się dzieckiem bezproblemowym, cudownym w obsłudze. Po założeniu rodziny startuję w zawodach już bardziej z powodu pasji niż wyników sportowych, teraz przygotowuję się do sezonu, będę na pewno brała udział  w zawodach w Gałkowie.

To co pani robi zawodowo? 

- Prowadzę własną firmę eventową, organizuję imprezy: wernisaże, biegi, akcje charytatywne i zawody jeździeckie, jak Międzynarodowe Zawody w Skokach przez Przeszkody CSI5 w Sopocie. To wielkie wydarzenie, w tym roku otrzymaliśmy od Światowej Organizacji Jeździeckiej nominację do Super Ligi. To dla nas wyróżnienie. Organizujemy też Mazury Equestrian Show (Gałkowo Masters), w tym roku będzie wyjątkowa edycja, ponieważ świętujemy trzydziestolecie założenia stadniny. Odwiedzi nas ponad stu zawodników z całej Europy, planujemy też dodatkowe wydarzenia: konkurs kapeluszy, w sztafecie z dorosłymi zawodnikami zmierzą się dzieci na kucach, będą koncerty... Mam mnóstwo pracy, ale i to szczęście, że moje biuro znajduje się w domu. Mieszkamy w Warszawie, tego wymaga moja i męża praca, w stajni niedaleko trzymam konia. Mam do niej blisko, więc udaje mi prawie codziennie w niej być. To nie jest łatwe przy trójce dzieci, ale wszyscy kochają konie, nawet dwuletnia Lara, która domagała się, by wziąć ją na siodło, i mimo że koń  bryknął, śmiała się na całe gardło. Nasza krew...

Jeździectwo jest sportem, w którym występuje zespół złożony z przedstawicieli dwóch gatunków: człowieka i konia.

- Dlatego zawsze mówię, że dobry jeździec to wcale nie ten, który pewnie siedzi na koniu, świetnie się na nim czuje i umie nim powodować, tylko ten, z którym koń czuje się bezpiecznie. To jest nauka wzajemnego zaufania, kontrolowania własnych emocji, cierpliwego i konsekwentnego działania. W niektórych dyscyplinach sportowych nie podoba mi się pęd do rywalizacji, wszechobecna agresja. Skop rywali i wygraj. Niektórzy mówią, że "spuszczają parę" na boisku. Z końmi jest inaczej: przy nich się wyciszasz, bo musisz nauczyć się zarządzać własną złością, frustracją. Jeśli koń ma gorszy dzień, ale ty jesteś spokojna, jazda będzie udana. Jeśli ty masz zły dzień i niezadowolenie przelejesz na konia, nic nie będzie wam wychodzić. Piłkę można kopnąć z wściekłością, rakietą cisnąć o kort. Na ujeżdżalni musisz się opanować. To przekłada się na całe życie. Dlatego myślę, że to sport dobroczynny, wspaniały dla rodzin.
 Bo rodzice z dziećmi mogą dzięki koniom spędzać czas na świeżym powietrzu. I wbrew pozorom nie jest to wcale kosztowna rozrywka. Nie trzeba mieć własnego konia, siodła - wystarczy zapisać się do klubu jeździeckiego. Płaci się za godzinę, bywa, że stawka wynosi kilkanaście do kilkudziesięciu złotych.

Koń pani życia...

- ...ma na imię Paradoks. Jest już staruszkiem, biega w Gałkowie po łąkach. Przepiękny, kary, niesamowity "facet". Z nim udało mi się jako pierwszej kobiecie w historii polskiego jeździectwa zdobyć medal Halowych Mistrzostw Polski w skokach przez przeszkody. W jeździectwie kobiety rywalizują z mężczyznami, to wyjątkowe. Tu nie liczy się tylko siła, ale wrażliwość, kobieca intuicja. Każdemu w parze zdarza się pomylić. Czasem myli się koń i mnie uda się naprawić jego błąd, czasem mylę się ja - koń nie może ślepo słuchać moich komend, bo mogę mu na przykład o ułamek sekundy za wcześnie wydać polecenie do skoku przez przeszkodę.  I wtedy on myśli: "Nie, coś mi tu nie pasuje". Koryguje moją pomyłkę i wybija się do skoku tak, jak powinien. Zdarzały mi się takie sytuacje na parkurach, czyli placach, na których konie skaczą przez przeszkody.

Czy po takiej wpadce jeździec przeprasza konia, tak jak przeprosiłby człowieka?

- Tak. Po skończonym przejeździe, już w boksie, szeptałam do Paradoksa: "Wybacz mi...". I dawałam buziaka. Stanowiliśmy świetną parę. Ufaliśmy sobie nawzajem, a trofea z zawodów potwierdzały, że właśnie to się liczy. Dlatego to Paradoks zawiózł mnie do ślubu. Mój mąż, Piotr, kocha konie i Gałkowo
 co najmniej tak samo jak ja, więc było oczywiste, że na pewno tam się pobierzemy. Chciałam wyglądać elegancko: miałam długą, zwiewną białą suknię, uznałam, że świetnie będę się w niej prezentować w damskim siodle. Z jakiegoś jednak powodu Paradoks był innego zdania. Goście czekali na mnie, a ja tymczasem walczyłam z koniem, który wspinał się, bił kopytami powietrze. Zrezygnowałam. Wróciłam do stajni, zmieniłam siodło na klasyczne, w którym siedzi się po męsku, wsiadłam. A Paradoks grzecznie pomaszerował we wskazanym kierunku. Goście się niepokoili, czemu tak długo mnie nie ma. Tylko Piotr był spokojny. Trzymał na rękach naszego rocznego syna Kostka, więc miał pewność, że w końcu się pojawię. Uznał, że wybrykam się z Paradoksem na łące i wtedy on "odda" mnie innemu.

Paradoks to niejedyny koński "facet" w pani życiu. Jest drugi, chyba trudniejszy.

- Oczywiście mowa o Armstrongu! Teraz, gdy Paradoks jest na emeryturze, spędzam z Armstrongiem każdą wolną chwilę. Ale początki były niezbyt fajne. Jako czteroletni koń Armstrong - po świetnych rodzicach, ze wspaniałymi perspektywami - odniósł poważną kontuzję. Właściwie wykluczała go nie tylko ze sportu, ale i z prowadzenia normalnego końskiego życia. Miał zerwane ścięgna w przednich nogach, tylne też nie były zdrowe. Wtedy go poznałam. Spojrzałam mu w oczy i... nie, to nie była tylko miłość od pierwszego wejrzenia. Po prostu zdałam sobie sprawę z tego, jaka przyszłość czeka tego konia. Armstrong był wyjątkowo piękny. Ma najmądrzejsze oczy na świecie, jest ogromny - ponad 180 cm w kłębie. Od razu powiedziałam, że go kupuję. Przewieźliśmy go do Gałkowa i trafił na łąki. Przez trzy lata regenerował się na pastwiskach i przechodził rehabilitację. Myślałam, że może będzie mógł chodzić w szkółce, stępem i kłusem. Ale okazało się, że się do tego nie nadaje i żaden młody jeździec sobie z nim nie poradzi.

Niewdzięcznik!

- To nie jest tak, że on był złośliwy. Na skutek dramatycznych przejść z młodości przestał w siebie wierzyć. Jak człowiek, który przeżył ciężki wypadek, boi się wyjść z domu i obawia się własnego cienia. Z Armstrongiem też tak było. Wszystko go przerażało. Żeby ze stajni dojechać na nim na parkur, musiałam zarezerwować czterdzieści minut, choć to jedynie sto metrów. Ale on nie chciał przejść koło krzaczka, kałuży. Nie spieszyło mi się. Traktowałam jako sukces sam fakt, że dotarliśmy na ujeżdżalnię.

Zaczęła pani startować na Armstrongu?

- Tak, chociaż nasz pierwszy konkurs skoków przejechaliśmy kłusem. Ogromny wysiłek, zwykle jedzie się galopem, koń ma wtedy łatwość wybijania się, jeździec płynniej "podróżuje". Oczywiście przekroczyliśmy limit czasu, ale nie zależało mi na tym. Chciałam, żeby Armstrong zdobył nowe doświadczenie. Przełom nastąpił podczas zawodów Cavaliada Tour w Warszawie. Po roku regularnych treningów i startach w zawodach niższej rangi. Przed konkursem jeźdźcy na koniach trafiają na rozprężalnię - plac do rozgrzewki. Panuje tam zgiełk. Teoretycznie dla Armstronga powinien to być koszmar. Ale nagle on poczuł, że wszystkie konie się przed nim rozstępują. Armstrong ma wybitny ruch, zamaszysty, zajmuje dużo miejsca, strasznie tupie. I gdy tylko zorientował się, że te inne konie boją się jego, właśnie jego - nastąpiło przeobrażenie. Armstrong zaczął bardziej lubić siebie i wierzyć, że daje radę. Nasze wyniki się poprawiły. Jestem z niego dumna.

Ile lat minęło od tego dnia, kiedy zobaczyła pani Armstronga, do chwili, w której na Torwarze odkrył, że jest największym koniem sportowym w Polsce? 

- Pięć lat.

To jak wychowywanie dziecka.

- Jestem długodystansowcem. W biegu, w miłości, w pracy. Konie mnie nauczyły, że nie ma w życiu dróg na skróty. Na wszystko, co wartościowe, trzeba zapracować. Jestem trzecim pokoleniem koniarzy. Rodzice przekazali swoją stajnię w Gałkowie mnie. Muszę  ją utrzymać, rozwinąć. Żeby potem Gałkowo trafiło do moich dzieci, wnuków. To nie jest w Polsce łatwy biznes. Ale widzimy w tym sens, bo przecież na sukces Gałkowa pracował jeszcze mój dziadek, moi rodzice, ja. I pokolenia naszych koni. To naprawdę są członkowie naszej rodziny. Zaczęłyśmy rozmowę od Kobrynia, konia życia mojego taty. I chciałabym  na nim też tę rozmowę zakończyć. Gdy rodzice kupili Gałkowo, postanowili go odnaleźć. Był już wtedy starszym panem. Ale poznał tatę i przygnał do niego galopem! Oczywiście wrócił z nim  do Gałkowa. Wyprawiliśmy mu dwudzieste urodziny. Żył jeszcze osiem szczęśliwych lat. Prawie do końca tata jeździł na nim na spacery do lasu, a jeszcze później - przyczepą woził do jeziora, żeby Kobryń mógł ochłodzić się w upalne dni. Gdy umarł, wszyscy płakaliśmy. Pochowaliśmy go pod kamieniem przy trybunie sędziowskiej, tuż przy placu, na którym  co roku odbywają się zawody Gałkowo Masters. Chcieliśmy go upamiętnić. Ktoś tak wyjątkowy zasługiwał na wyjątkowe miejsce...

Rozmawiała JAGNA KACZANOWSKA

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy