Reklama

Chris Niedenthal: Wszystko było szare oprócz kobiet

Chris Niedenthal dokumentuje najnowszą historię Polski, fot. Karol Makurat /Reporter

- Po kilkudziesięciu latach możemy nie tylko przypomnieć sobie dawne wydarzenia, ale i spojrzeć na samych siebie - jak kiedyś wyglądaliśmy, jakie fryzury nosiliśmy, w co się ubieraliśmy, jakimi samochodami jeździliśmy. Na spotkaniach z młodymi ludźmi widzę, że przeszłość bardzo ich interesuje. Chętnie poznają świat swoich rodziców i dziadków, ale nie poprzez nudne dane i suche fakty historyczne, tylko właśnie dzięki zdjęciom, a tym bardziej kolorowym - opowiada Chris Niedenthal, jeden z najsłynniejszych polskich fotografów, autor ikonicznych zdjęć najnowszej historii Polski.

Maja Jaszewska, Styl.pl: W 2011 r. wyszła pana autobiograficzna książka "Zawód: fotograf". Niedawno ukazało się jej nowe, uaktualnione wydanie, którego podtytuł brzmi tym razem "Zawód: fotograf. Ciąg dalszy nastąpił". Fotografowanie rzeczywistości to zawód czy bardziej pasja?

Chris Niedenthal: - To zawód, ale zrodzony z pasji. Moje fotografowanie zaczęło się jako hobby, rozwinęło w pasję, a potem stało się zawodem. Mam to wyjątkowe szczęście, że pasja i praca splotły się w jedno, dzięki czemu całe życie robię to, co lubię. A co do podtytułu mojej książki - ponieważ ciąg dalszy nastąpił po dziewięciu latach, chciałem to podkreślić i cieszę się, że wydawca zaakceptował mój pomysł na podtytuł.

Reklama

Bardzo pana ten ciąg dalszy zaskoczył?

- Tak, absolutnie. Nie mogę zrozumieć i pogodzić się z tym, w jakie tarapaty Polska wpadła po 2015 roku. Dla mnie, nieco już starszego fotografa, który interesował się i dokumentował przez długie lata współczesną historię Polski, nie do pojęcia jest, że po tylu latach od otrząśnięcia się z komunizmu, kiedy wyglądało na to, że kraj wychodzi na prostą i zyskuje coraz większą wiarygodność w świecie, doszli do władzy ludzie niszczący to, co udało się po '89 zbudować.

Patrząc na pana zdjęcia z lat 70. czy 80. i zestawiając je ze zrobionymi w ciągu ostatnich miesięcy, można dojść do wniosku, że czas ludzki nie jest linearny, tylko cykliczny.

- Na to wychodzi, ale ja dziękuję pani bardzo za taką cykliczność. Szczególnie, jeśli chodzi o powtarzalność autokratycznych rządów.

Fotoreportaż ma to do siebie, że czas nadaje takim zdjęciom nieprzewidzianych znaczeń. Długo przyglądałam się pana zdjęciu zrobionemu w kosowskim szpitalu w 1986 roku. Są na nim rzędem ułożone noworodki. Dwanaście lat później w Kosowie wybuchła wojna i dziś, patrząc na to zdjęcie, nie sposób nie pomyśleć, co się z tymi dziećmi stało i czy przeżyły wojnę.

- To smutne rozmyślenia, na które trudno odpowiedzieć. Na tym polega zawód fotografa. Zdjęcia, które robi, mogą w danym momencie nie mieć tak wielkiego znaczenia, jakiego z czasem nabiorą. To nawet odrobinę smutne, że niektóre zdjęcia dopiero po wielu latach nabierają szczególnej wartości. Ale skoro doszedłem do wieku dojrzałego i mogę korzystać z tych wartości dodanych moim pracom, nie ma co narzekać. Po kilkudziesięciu latach możemy nie tylko przypomnieć sobie dawne wydarzenia, ale i spojrzeć na samych siebie - jak kiedyś wyglądaliśmy, jakie fryzury nosiliśmy, w co się ubieraliśmy, jakimi samochodami jeździliśmy. Na spotkaniach z młodymi ludźmi widzę, że przeszłość bardzo ich interesuje. Chętnie poznają świat swoich rodziców i dziadków, ale nie poprzez nudne dane i suche fakty historyczne, tylko właśnie dzięki zdjęciom, a tym bardziej kolorowym.

Patrząc na szarość ulic z czasów PRL, można uruchomić wyobraźnię.

- To prawda, wszystko było szare oprócz kobiet. Zawsze uważałem, że Polki ubierały się wtedy lepiej niż kobiety na Zachodzie, bo musiały uruchomić całą swoją kreatywność, żeby dobrze wyglądać. Polowały na wykroje z niemieckich pism, miały swoje krawcowe, same przerabiały ubrania. Angielki szły do sklepu i kupowały co było na wieszakach, Polki wciąż coś wymyślały i to dawało bardzo atrakcyjne efekty.

Fotografował pan tak zwane "słabsze płuco Europy". Z jakiego powodu teren Europy Środkowo-Wschodniej był dla pana tak ciekawy?

- Nigdy nie byłem zwolennikiem socjalizmu czy komunizmu, ale interesowało mnie życie w krajach bloku wschodniego, to jak ludzie dają sobie radę w tak trudnych i specyficznych warunkach. Kiedy redakcje, z którymi współpracowałem zobaczyły, że umiem robić zdjęcia rzeczywistości PRL-u i mogę załatwić sobie akredytacje w Czechosłowacji, Bułgarii czy na Węgrzech, z chęcią to wykorzystały. Przyjechałem do Polski na kilka miesięcy, a zostałem już ponad czterdzieści lat. Po prostu wsiąkłem.

Myśli pan po polsku?

- Po tylu latach pobytu w Polsce już tak, ale czasami zdarza mi się również po angielsku. Natomiast liczę po angielsku. Do dziesięciu po polsku, a potem przechodzę na angielski, bo szybciej mi idzie. Jeśli mam co liczyć oczywiście.

A śni pan po jakiemu?

- To ciekawe... Niestety, nie umiem pani odpowiedzieć, bo bardzo rzadko zapamiętuję swoje sny.

Ostro pan oponuje przeciwko wzywaniu do tego, aby dziennikarze byli neutralni... Bliski jest mi ten sprzeciw, bo tak jak obiektywizm jest wartością, tak neutralność niebezpiecznie przybliża się do relatywizmu.

- Nie twierdzę, że dziennikarze nie powinni być neutralni - wręcz przeciwnie. Chodzi mi tylko o to, że dzisiaj, kiedy nie jestem związany z jakimikolwiek mediami, dopiero dzisiaj mam prawo się wypowiadać. Dziś nie pracuję dla nikogo, jedynie dla swojego archiwum, więc uważam, że jestem zwolniony z klauzuli powstrzymywania się od wypowiedzi. A ponieważ to, co widzę obecnie w Polsce, ogromnie mnie denerwuje, siłą rzeczy znajduje wyraz w moich wypowiedziach. Zawsze starałem się być powściągliwy w swoich zdjęciach i nie przesadzać w ataku na rzeczywistość.

Jak zmieniła się polska rzeczywistość w oczach Chrisa Niedenthala - czytaj na następnej stronie >>>

Trudniej dzisiaj Polskę fotografować?

- Zdecydowanie tak. Pełne sklepy z ładnymi wystawami, nowe drogi i nowoczesne budynki nie są ciekawym tematem. To są obiekty do albumu propagandowego czy turystycznego, a to nie leży w granicach moich zainteresowań.

Czy absurd rzeczywistości jest panu bliższy jako temat niż jej groza?

- Nie jestem fotografem wojennym i nigdy nie miałem tendencji do pchania się w sytuacje naprawdę niebezpieczne. Natomiast klimat absurdu jest mi bliski. Wychowany w Anglii, gdzie gra słów jest ważna, jestem na nią czuły. Duża część poczucia humoru Brytyjczyków wyraża się poprzez zabawę słowami. I tę grę przekładam nieraz na zdjęcie. Przykładem tego może być chociażby "Czas Apokalipsy". Jest na tym zdjęciu napis Moskwa, tytuł granego wówczas w tym kinie filmu "Czas Apokalipsy" i transporter opancerzony Skot. Staram się w zdjęciach szukać skojarzeń - czasami obrazowych, a czasami słownych.

Rzeczywistość jest jeszcze pana w stanie czymś zadziwić?

- Myślę, że umiejętność dziwienia się bywa pomocna w fotografowaniu. Bo to oznacza, że człowiek jest otwarty na świat i dzięki temu może więcej spostrzec. W jakimś sensie fotograf zawsze pozostaje dzieckiem. Bawimy się różnymi technicznymi zabawkami. Może dlatego jesteśmy trochę bardziej dziecinni niż ktoś, kto w banku liczy pieniądze.

Ostatnie pana zdjęcia z ulicznych protestów są ciche, kameralne wręcz.

- Używam teraz małego aparatu ze stałym obiektywem szerokokątnym i muszę podchodzić bliżej. Dlatego robię zdjęcia twarzy, nawet same oczy, a to daje bardziej kameralny efekt. Tym bardziej, że wszyscy chodzimy w maskach, przez co wyraz oczu stał się jeszcze bardziej intensywny. A w tych oczach jest zazwyczaj troska o losy kraju. Nie pokazuję dużego planu. Poza tym nie mam już trzydziestu lat i trochę inaczej patrzę, na inne rzeczy zwracam uwagę.

Ta kameralność, którą widzę na pana zdjęciach, zatrzymuje oglądającego w miejscu, zmusza do wyciszenia i zastanowienia.

- Miło mi, że tak pani uważa. Może właśnie o to mi chodzi... Dzisiejsze protesty inaczej się fotografuje niż te w latach 80.. Wtedy nikt nie lubił fotografujących. Ludzie się bali, że to tajniacy. Dlatego większość zdjęć z demonstracji robiłem z okien. Moje redakcje chciały mieć zdjęcia, a nie pobitego fotografa z roztrzaskanym sprzętem. Teraz można robić zdjęcia, będąc w protestującym tłumie.

Rozpoznają pana?

- O dziwo tak, nawet kiedy jestem w masce. Dużo osób dziękuje mi za to, co robiłem trzydzieści czy czterdzieści lat temu i za to, że jestem z ludźmi teraz.

Odwołanie wystawy pańskich zdjęć w galerii miejskiej w Rzeszowie bardziej pana rozgniewało czy rozbawiło?

- Wzbudziło gorzki śmiech. Pomyślałem sobie: "Jezus, Maria! W PRL nikt mnie nie cenzurował, a dzisiaj przestraszono się moich zdjęć, twierdząc że są zbyt polityczne".

Czy narodowa tożsamość jest dla pana ważna?

- Chyba nie czuję specjalnej potrzeby kategoryzowania się w tym obszarze. Jestem Polakiem z pochodzenia, mam niemieckie nazwisko, a urodziłem się i uczyłem w Anglii. Mam pewne angielskie cechy, ale polskie korzenie zawsze mnie interesowały i polskość mnie pociągała. Jak sięgnę pamięcią, czułem pewne rozdarcie typowe dla osób o podobnej biografii do mojej. Prawdopodobnie czuję się Polakiem, ale wychowanie angielskie mam w tyle głowy. Może jestem po prostu dwujęzycznym międzynarodowym stworem?

Pogranicze jest wielką wartością, bo z jego perspektywy więcej widać.

- Myślę, że tak. Człowiek o splątanych korzeniach jest bardziej otwarty na rzeczywistość.

Czy to dlatego przyjął pan zaproszenie Tadeusza Rolke do współtworzenia fotograficznego projektu "Sąsiadka"?

- Tadeusz miał pomysł, aby zrobić serię zdjęć nawiązujących do książki "Sąsiedzi" Tomasza Grossa i filmu Agnieszki Arnold pod tym samym tytułem. Rozumiejąc o co mu chodzi, chętnie przyjąłem jego zaproszenie i była to piękna i udana współpraca. Niedawno zdjęcia ponownie zostały pokazane na Starówce w Warszawie. W innej odsłonie, ale nadal ta wystawa żyje, z czego się cieszę, bo dotyczy ważnego tematu.

- Nie było łatwo powiedzieć o tolerancji wobec współczesnych mniejszości a jednocześnie nawiązać do dramatu, który się wydarzył przed laty w Jedwabnem. Tadeusz wpadł na pomysł, aby sfotografować swoją wietnamską sąsiadkę Maję, ale ubrać ją w przedwojennym stylu, a zdjęcia zrobić w miejscowościach zamieszkanych przed wojną przez Żydów. Anda Rottenberg dała nam na tę wystawę salę w Zachęcie zanim jeszcze sesja się odbyła, ponieważ bardzo jej się spodobał pomysł.

- Fotografowie rzadko współpracują, ale nam to wyszło bardzo dobrze, ponieważ cenimy się i nie rywalizujemy. Wiszące na wystawie poszczególne zdjęcia nie zostały podpisane naszymi nazwiskami, więc nie wiadomo, które jest czyjego autorstwa.

Protestuje pan, kiedy zwracają się do pana, że jest artystą.

- Jest mi miło, kiedy ktoś tak powie, ale nie poczuwam się do bycia artystą. Jestem fotografem, czyli kimś pomiędzy rzemieślnikiem a artystą.

Myślę, że niejedno pana zdjęcie można by uznać za dzieło sztuki.

- Nie będę się z panią kłócił.

Rozmawiała: Maja Jaszewska

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy