Reklama
Być obok i kochać...

Borys Szyc o kobietach

W miłości jest bezkrytyczny. Kobiety uwielbia i podziwia. Zdradza, że ta najważniejsza w jego życiu świetnie nim manipuluje. W szczerej rozmowie aktor opowiada też o ojcowskich obawach i dylematach, porażkach i sukcesach.

Słyszałam, że zazdrościsz kobietom. Zdradzisz czego?

Borys Szyc: - Wszystkiego. Kobiety są ładniejsze, piękniej pachną, są miłe w dotyku. I są silniejsze, to my, faceci, bardziej się nad sobą rozczulamy. Lubimy się pomartwić, a kobiety mają większą wytrzymałość, również na ból. Nie wiem - może dlatego, że są z natury przystosowane do rodzenia dzieci? Ilu mężczyzn już by zginęło, gdyby nie kobiety koło nich? Zapiliby się, spadli, zastrzelili się. Nie zrobiliby tych wszystkich karier, nie odkryli lądów, gdyby nie one u ich boku. Ze wszech miar więc podziwiam i jestem wam wdzięczny za to, że jesteście koło nas, panie.

Reklama

Podobno wiele z nas mogłoby ci za to pozazdrościć fenomenalnych nóg...

- Akurat! Dziewczyny na planie się ze mnie nabijały. Ale na pewno zagranie kobiety byłoby wyzwaniem. Unikałbym jedynie brody. Ten atrybut jednak przynależy do mężczyzn. Moim skromnym zdaniem, rzecz jasna.

Widziałam zdjęcia, na których jesteś wystylizowany na kobietę. To jakaś nieznana twarz Borysa?

- Oj, to później ci opowiem.

Ale masz w sobie pierwiastek kobiecy?

- Mam i to dużo! Czasem myślę jak kobieta. To naturalne, bo wychowała mnie mama, która z kolei miała wokół siebie dużo innych kobiet, które też mnie w jakiś sposób wychowywały. Od dziecka lubiłem panie, bardzo wcześnie miałem swoje pierwsze miłości. Chyba dobrze rozumiem kobiety.

Jaka jest ta najważniejsza w twoim życiu?

- Jest już niezłą cholerką! Ma dziewięć lat i właśnie wkracza w okres bycia mądralińską. Ale oczywiście jest najukochańsza na świecie, najzdolniejsza i najładniejsza. Ma niesamowity talent muzyczny i aktorski, co zaczynam odczuwać, bo świetnie mną manipuluje, odgrywając różne role. Jest też niesamowicie wrażliwa, a nawet nadwrażliwa.

To cecha, która nie ułatwia dziś życia.

- Wiem, dlatego będę się starał powoli wprowadzać ją w świat, opowiadając również o jego negatywnych aspektach. Ona jest osobą, która bardzo bierze wszystko do siebie. Jest Koziorożcem, więc trudno z niej wydobyć jakieś prywatne przemyślenia, zwierzenia. Trzyma wszystko w sobie i dopiero, gdy jej się to skumuluje, wybucha i pokazuje emocje.

Jesteś z niej dumny?

- Bardzo! Sonia jest wyjątkowo zdolna. Chodzi do Akademii Młodych Talentów i tam przygotowuje się do swojego wymarzonego zawodu. Chce być piosenkarką. Niestety, fizyka kwantowa nas ominęła, to oczywiście stracony talent dla polskiej nauki. Na razie córka jest więc na etapie muzyki, co bardzo mnie cieszy. Gra na skrzypcach i fortepianie, non stop śpiewa. Wydaje mi się, że ma słuch absolutny, idealnie trafia w dźwięki.

Ćwiczy w domu?

- Co zrobić, trening czyni mistrza. Poza tym to bardzo słodkie dźwięki.

Co jeszcze odziedziczyła po tobie?

- Oczywiście duży procent leniucha! Uważam jednak, że to jest zdrowe. Nie ma się co przepracowywać, bo to szkodzi urodzie. Te wory pod oczami... Człowiek nie może być przemęczony i szczęśliwy zarazem, więc ona znajduje sobie taki złoty środek.

Czego ją uczysz?

- Staram się jej zaszczepić zdrowy dystans do świata. Nie chcę, żeby się przejmowała rzeczami, które nie są ważne. Dobrze też, żeby miała zdrowy stosunek do pieniędzy.

Ty go masz?

- Tak. Uważam, że dobrze je mieć, ale to nie jest coś, co powinno nas obchodzić w życiu najbardziej. W moim od zawsze były obecne nauka i sztuka. Są ważne, by jakoś przejść tę trudną drogę, którą nazywamy życiem. Patetycznie zabrzmiało, ale tak jest! Fajnie jest patrzeć na młodego człowieczka, który jest na świecie dzięki tobie, a teraz ma swoje własne wybory, coś mu się podoba mniej lub bardziej. Nie powinno się na siłę go "rzeźbić", tylko dawać mu wolną rękę, a czasem tylko lekkim dotknięciem nakierować na dobrą stronę. Taki młody człowiek ma wtedy wrażenie, że sam do czegoś doszedł, a nie że mu się wszystko zapewniło.

Rodzice często "wiedzą lepiej". Ty też?

- Tak, bo przecież to wszystko już przeżyliśmy. Niestety, niczego nie da rady przyspieszyć. Sami, kiedy byliśmy młodzi, tysiąc razy słyszeliśmy, że coś jest złe, ale i tak to robiliśmy. Bo wszystko trzeba przeżyć samemu. Błędów i tak się nie uniknie. Oczywiście bardziej się boję o moją córkę, bo wiem, co jej grozi i co gorsza, wiem, że ona nie widzi tych zagrożeń, które ja dostrzegam. Ale nie da rady czyjegoś życia przeżyć za kogoś. Możemy tylko być obok i kochać.

Jesteś dumny z tego, co w życiu osiągnąłeś?

- Z Soni jestem bardzo dumny. Ona jest moim największym życiowym sukcesem i osiągnięciem. A zawodowo? Jest kilka takich wydarzeń. Nie myślę o tym za często. Musiałby rzeczywiście przyjść moment refleksji.

Po "Hamlecie" nie przyszedł? On jest dla wielu twoich kolegów po fachu szczytem marzeń.

- Faktycznie. Po nim uśmiechałem się do siebie i pomyślałem: "Wow, wyszło ci". Tak samo, kiedy dostałem Feliksa za debiut w teatrze. To było dla mnie spełnienie marzeń. Szczęście poczułem też, gdy odebrałem nagrodę za "Wojnę polsko-ruską". No i wtedy, gdy o 6.30 rano przyszedł SMS, że Catherine Deneuve wręczy mi nagrodę w Montrealu. Pomyślałem, że mi się to śniło. Mam poczucie, że zrobiłem parę fajnych rzeczy, ale nie jest to poczucie spełnienia.

Nie lubisz się chwalić?

- Nie umiem też przyjmować pochwał. Zawsze się wstydzę, odwracam, widzę po swoim ciele, że się głupio zachowuję. Nie wiem, z czego to wynika. Wychowanie albo cecha narodowa, a może coś w genach. A przecież trzeba umieć siebie docenić.

Ciekawe, czy zostaniesz doceniony za film "Dżej Dżej". Opowiada o mężczyźnie zakochanym w głosie z GPS-a. Wzorowaliście się na filmie "Her" z Joaquinem Phoenixem?

- Zaskoczę cię, my byliśmy pierwsi. Kręciliśmy ten film w 2012, więc nikt nas nie posądzi o plagiat.

Podobno produkujesz ten film?

- Jestem koproducentem. Tak już mam, że lubię się sprawdzać w nowych rolach. Już od jakiegoś czasu planowałem rozszerzyć wachlarz moich usług, mówiąc handlowo, i myślę, że producent to była naturalna rola. Na świecie to typowy proceder wśród aktorów. Kiedy dochodzisz do pewnego punktu swojego życia, chcesz się bardziej uniezależnić.Taki krok to też nauka i nowe doświadczenie. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda od tej drugiej strony, na którą zawsze plułem i psioczyłem. Bo wiesz, aktor i producent są zawsze w jakiejś kontrze, w każdym razie w Polsce. Teraz, dzięki temu że byłem po drugiej stronie, bardziej tych biednych ludzi rozumiem. I wiem, ile jest pracy od konceptu aż do momentu, w którym film znajdzie się w kinie.To jest długa i wyboista droga. Producenci zasługują na duży szacunek za to, że im się chce.

Jak się czujesz w tej roli?

- Wszedłem w niesamowity świat zdobywania pieniędzy, kombinowania, oszczędności, obgryzania paznokci, stresu, zawałów. To bardzo fajny, twórczy czas.

Dlaczego wybrałeś akurat "Dżej Dżeja"?

- Z kilku powodów. Od lat znałem się z Maćkiem Pisarkiem, reżyserem i scenarzystą. Kiedyś zaproponował mi robienie filmu o cyrku. Chodziłem nawet na treningi, skakałem na trapezie i robiłem różne ewolucje. Ostatecznie film nie wyszedł, ale obaj wiedzieliśmy, że jeszcze chcemy się kiedyś spotkać. Przyszedł do mnie i powiedział, że rola w "Dżej Dżeju" była pisana z myślą o mnie. To oczywiście dobry wstęp do rozmowy z aktorem, bo w takiej sytuacji on już nie może odmówić.

Kogo grasz?

- Tytułowego Dżej Dżeja, który ostatecznie zmienia się w Jurka Jureckiego. Przez cały film obserwujemy jego dojrzewanie. W każdej dobrej opowieści widzimy jakieś przeobrażenie bohatera. I tak jest też w naszej. To rodzaj moralitetu. Film jest o tym, że wszyscy zamykają się w klatkach iPhonów, iPadów, komputerów i widzą znajomych nie tak jak ja ciebie, tylko na Facebooku czy Instagramie.

Uważasz, że współczesna technologia wypacza kontakty międzyludzkie?

- To problem naszych czasów. Dowodem na to jest fakt, że w tym samym czasie powstały na ten temat dwa filmy. Aż się dziwię, że tylko dwa. Technologia wkroczyła w nasze życie z wielką prędkością. A przecież jeszcze chwilę temu, w liceum, podkradałem mamie Alcatel One Touch Easy i szpanowałem, że mam komórkę. Teraz to brzmi jak anegdota ze średniowiecza. Jesteśmy otoczeni milionami gadżetów, a bez Internetu nasz świat praktycznie nie funkcjonuje. Teraz filmy fatalistyczne będą o tym, że zniknął Internet albo sieci komórkowe, a nie o tym, że idzie wielka fala czy trzęsienie ziemi.

Sam spędzasz dużo czasu w Internecie?

- No, sporo...

Ostatnio pewna blogerka modowa stwierdziła, że gwiazdy, które nie lansują się w sieci, nie mają prawa bytu.

- Hmm, trzeba by tę blogerkę zapytać, co dla niej oznacza słowo "gwiazda". Może w przypadku "gwiazd", wśród których ona się obraca, tak właśnie jest. Ja nie muszę się aż tak promować. Spokojnie funkcjonuję w moim zawodzie bez posiadania strony internetowej, na której informuję ludzi o tym, co robię, jak się nazywam, ile mam wzrostu i że umiem jeździć konno. Ci, co mają wiedzieć, i tak o tym wiedzą. Owszem funkcjonuję w sieci. Sam obsługuję Facebooka. To jest przydatne z racji m.in. informowania ludzi, że np. premiera filmu "Dżej Dżej" jest 26 maja.

Masz szczęście w życiu?

- Tak. Mam szczęście, że żyję po tylu głupotach, których narobiłem. Faktem jest, że urodziłem się w czepku. Dosłownie. I czuję, że ktoś tam mną kieruje, nawet jak dostaję po tyłku za swoje idiotyczne wybory lub postępki, to po jakimś czasie widzę większy sens tego wszystkiego. Czuję, że po coś to było. Dzięki temu mam czasem umiejętność krytycznego spojrzenia na siebie. Sporo bliskich teraz pewnie zarechocze, ale czasem wyciągam wnioski. Moje największe szczęście to ludzie, których spotykam. Te spotkania mnie do wielu rzeczy doprowadziły.

W jakim momencie swojego życia jesteś?

- Przed wakacjami, których jednak mieć nie będę. Bo moje życie to sinusoida, wcześniej nic nie było, a teraz dzieje się wszystko naraz.

To prawda, że na wakacjach chwalisz się, że umiesz zatańczyć moonwalk?

- A czemu na wakacjach? Zawsze się chwalę! Michael Jackson był moim idolem z dzieciństwa. Dla Soni jest nim teraz. Kiedyś myślała, że odkryła nowego artystę i spytała: "Znasz Michaela?". Zobaczyłem podziw w jej oczach, kiedy jej odtańczyłem moonwalk. Natomiast śpiewać mi zabrania (śmiech). Mamy taką grę na PlayStation - Michael Jackson The Experience. To żelazny punkt wszystkich kinderbali. Każdy ze sobą tańczy i walczymy o to, kto zdobędzie więcej punktów. Sonia przegrała tylko z jedną osobą i to jestem ja! (śmiech). Dodam, że tylko o jeden punkt, a tam są ich tysiące. Do tej pory widzę, że ta przegrana to zadra na jej honorze. I będzie rewanż.

Co jeszcze robisz w wolnym czasie?

- Jestem strasznym leniem. Robię w życiu dużo, ale tylko po to, żeby mi nikt lenistwa nie zarzucił. Na wszelki wypadek rzucam się w wir pracy. Bywa, że to prowadzi do pracoholizmu. Bo nagle nie robię nic jeden dzień i mam wyrzuty sumienia. A przecież to fajne czasem odpuścić. Kiedy mam wolne, staram się wyjechać. To czynnik konieczny dla zdrowego życia psychicznego i do szczęścia. Czasem w tym pędzie zapominamy, jak bardzo potrzebny.

Masz wielu przyjaciół?

- Tych prawdziwych tylko kilkoro: trzech facetów i jedną kobietę.

Fałszywi to częsty problem w show-biznesie?

- Wymieniać nazwiska? To jest zjawisko. Albo problem - zależy, jak do tego podchodzisz. Zależy czy się nabierasz - wtedy to boli. Wiem, że mam w swoim towarzystwie parę takich osób, to są bliskie osoby, może nie przyjaciele, ale jednak bliskie. Gdzieś o czymś mówię, a potem o tym czytam w prasie. Powstało takie zjawisko społeczne "bliski znajomy aktora". Pozdrawiam moich "bliskich znajomych" i jak pisał Tuwim - "pocałujcie mnie wszyscy w d..."!

Justyna Kasprzak

SHOW 11/2014

Show
Dowiedz się więcej na temat: Borys Szyc
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy