Reklama

Buntownik w operze

Jego pierwszy film kinowy trafił do głównego konkursu na festiwalu w Wenecji. Gdy zajął się operą, w ciągu kilku lat został jednym z najbardziej cenionych reżyserów operowych świata. Los Angeles, Waszyngton, Londyn, Petersburg, Wiedeń, Warszawa - to dziś mapa jego miejsc pracy. O pierwszej randce w teatralnej loży punkowej przeszłości i rewolucji, której chce dziś dokonać w Operze Narodowej, mówi Mariusz Treliński. Bez autocenzury!

Twój STYL: Wyobrażał pan sobie kiedyś siebie w "alternatywnej wersji"? Treliński prawnik, urzędnik, nieudacznik?

- Niestety, nic innego nie potrafię robić. Już kiedy w wieku lat piętnastu zaczęliśmy z grupą przyjaciół kręcić filmy, wszystko inne zeszło na dalszy plan. Pamiętam, że gdy przygotowywaliśmy naszą pierwszą etiudę, od razu wziąłem kartki i zacząłem opisywać sceny. Koledzy uznali to za czarną robotę, bo woleli być na ekranie, a ja już wtedy miałem odruch komponowania filmu. Gra mnie onieśmielała, więc zostałem reżyserem.

Reklama

"Robiłem filmy, zanim zacząłem myśleć". Przyznaje się pan dziś do tych słów?

- Tak. Miałem to szczęście, że zacząłem reżyserować filmy, zanim ktokolwiek wbił mi w głowę, co to właściwie znaczy Nikt mnie nie oceniał i to dało mi wielką wolność. Kręciłem wodę, bo ładnie płynęła, drzewo, bo się intrygująco kołysało... I takie totalnie bezinteresowne podejście do twórczości jest mi do dziś bliskie. Najciekawsze rzeczy powstają, gdy robi się wszystko według wewnętrznej busoli. Człowiek, który ma podejście niezakłócone oceną, profesorami, uczelnią, bierze aparat i tworzy rzeczy autentyczne. Ale ktoś, kto najpierw studiuje cztery lata, a potem chce nacisnąć migawkę, często zaczyna się zastanawiać - kompozycja przestrzenna czy płaszczyznowa? Kadr taki czy inny? Trudno jest odnaleźć w sobie utraconą niewinność, wolność kreacji. Bez tych obciążeń, świadomości misji, potrzeby intelektualizowania.

Ale podobno już jako nastolatek miał pan właśnie bardzo silną potrzebę intelektualizowania.

- To się wzięło z kompleksów w dużej mierze. Zawsze chciałem wiedzieć więcej, bo wydawało mi się, że wiem za mało. Na przykład kiedy zdawałem do Fil-mówki w Łodzi, po raz pierwszy w historii tej szkoły do egzaminów na reżyserię można było przystąpić po maturze, a nie po dyplomie. Podczas egzaminów zorientowałem się, że chłopak siedzący obok mnie skończył już fizykę i filozofię! Gdy znalazłem swoje nazwisko na liście przyjętych, byłem tak zestresowany tym, że "teraz muszę być mądry", że poszedłem do mojego oczytanego przyjaciela i poprosiłem o listę stu książek, które każdy powinien przeczytać. Sporządził mi tę listę i, pamiętam do dziś, pojechałem do Bukowiny Tatrzańskiej z postanowieniem, że wszystko to przeczytam. Książki ledwie się mieściły w plecaku. Godzinami siedziałem na parapecie okna z widokiem na góry i czytałem od świtu do nocy.

Całą setkę pan przeczytał?

- Większość. Gombrowicz, Musil, Mann, Gide, Dostojewski. Potem, co zabawne, na studiach często uchodziłem za oczytanego. I to nie tylko na moim roku. Nawyk czytania ze strachu przed niewiedzą mi pozostał. Gdy biorę się do projektu, przekopuję się przez wszystkie możliwe biblioteki i studiuję, co się da.

Rodzice akceptowali pana pasję filmową? Nie pochodzi pan z rodziny z artystycznymi korzeniami.

- Mój ojciec był elektronikiem, mama zajmowała się ogrodnictwem. Ale oboje wspierali mnie całkowicie, od kiedy tylko uznali, że interesuję się filmem na poważnie. Choć wystawiałem ich na ciężkie próby Przerabiałem dom na studio filmowe albo kąpałem się zimą w fontannie, bo scenariusz tego wymagał.

Ma pan jakieś znaczące wspomnienie z dzieciństwa?

- Tak, akwarium. Mówię z całą powagą. Było dla mnie pierwszym mikroświatem i teatrem. Dobierałem gatunki ryb, kolory tła, komponowałem przestrzeń. Skonstruowałem nawet podwodną jaskinię, której żaróweczka była podłączona do baterii umieszczonej przy moim łóżku. W nocy zapalałem lampkę. Olbrzymie cienie ryb pływały wokół mnie po ścianach i suficie. Mogłem się w to wpatrywać godzinami. Tę scenę próbowałem umieścić we wszystkich swoich filmach, ale jakoś nigdy się nie udało.

Jako nastolatek był pan punkiem. To też w panu jakoś zostało?

- Każdy ma swój okres burzy i naporu. Pamiętam, że jeździłem do Jarocina, starałem się robić coś z włosami, nakręciłem nawet dokument o grupie punkrockowej Dezerter. Przez to o mało nie wyleciałem ze szkoły filmowej. Pamiętam, jak jeden z profesorów powiedział: "Proszę pana, to są zwierzęta!". Underground, ci wszyscy artyści, którzy ryją jak krety pod światem establishmentu, to zawsze fascynowało mnie bardziej niż sztuka uznana. To tam, jak w tyglu, rodzą się nowe prądy, które zmieniają świat. A ja mam w sobie obsesję zmiany, ciągłego poszukiwania i ciągłego lęku, żeby nie zmienić się w akademika.

Przeciw czemu pan się dziś buntuje?

- Ostatnio przeciwko gorsetowi, który więzi operę. W Polsce spektakl operowy wciąż kojarzy się ludziom z nudnym, mieszczańskim widowiskiem. Nic dziwnego, skoro przez kilkadziesiąt lat na okrągło grano tu trzydzieści parę tytułów, podczas gdy dzieł operowych jest trzy i pół tysiąca! Dlatego w Operze Narodowej postawiliśmy na rozszerzenie repertuaru o Janaćka, Strawińskiego, Brittena, o sztukę XX wieku. Wprowadziliśmy cykl "Terytoria". Zapraszamy odważnych artystów: Sashę Waltz, Davida Aldena, Davida Pountneya, Keitha Warnera. Chcę pokazać, że opera w ostatnich latach stała się fascynującym zjawiskiem.

Reżyser to ktoś, do kogo należy ostatnie słowo. Lubi pan dominować?

- Do dziś pokutuje wyobrażenie, że reżyser to hegemon, który decyduje o najmniejszym szczególe. Z jednej strony tak jest, każde dzieło musi odzwierciedlać osobowość twórcy. Jeżeli tego nie ma, powstaje coś nieprawdziwego. Ale z drugiej strony bez udziału wielu osób powstają dzieła martwe.

Dlatego lubię pracować z ludźmi, którzy mają opinię "trudnych". Nudzą mnie ci, którzy we wszystkim mi potakują. To dotyczy i życia, i pracy. Gdy kompletuję zespół i mam do wyboru kogoś, kto będzie się ze mną zgadzać albo kto jest wobec mnie w kontrapunkcie, zawsze wybiorę tę drugą osobę. Ciekawe rzeczy rodzą się ze zderzenia indywidualności, ze ścierania się poglądów. A ostatnie słowo i tak należy do reżysera (śmiech).

To jednak jest pan typem despoty.

- Na tym chyba polega ten zawód. Wolność wyboru i pełna odpowiedzialność. Ale klasyczny despota działa sam, a dla mnie samotność jest strasznie nudna. Dlatego od lat pracuję w sprawdzonym zespole: Boris Kudlićka (scenografia), Tomek Wygoda (choreografia), Magda Musiał (kostiumy), Piotr Gruszczyński (dramaturg). Sam nie potrafiłbym nic zrobić, choć mój głos jest decydujący.

Pamięta pan swoje pierwsze wyjście do opery - umierał pan z nudów?

- Od kiedy pamiętam, uwielbiałem muzykę operową. Mozarta, Wagnera z jego niezwykłą, filmową wyobraźnią. Ale pierwsza wizyta w operze nie była artystycznie udana. Wybrałem się tam z narzeczoną. Trafiły nam się bilety w najwyższej loży. Co więcej, okazało się, że jesteśmy tam zupełnie sami. Gdybym kręcił melodramat, lepiej bym tego nie wymyślił. Nic dziwnego, że nawet tytułu nie pamiętam.

A po latach zostaje pan reżyserem operowym. Pracuje pan na słynnych światowych scenach. To o tyle dziwne, że pan się dobrze zapowiadał w filmie. Pożegnanie jesieni, pana debiut kinowy, został zakwalifikowany do głównego konkursu na festiwalu w Wenecji. Pamięta pan ten moment?

- Doskonale. Skończyłem właśnie 25 lat i miałem rywalizować z Jane Campion, która wtedy przywiozła do Wenecji "Anioła przy moim stole", z Martinem Scorsese, ze Spikiem Lee i Wernerem Herzogiem. Ludźmi, do których się wcześniej modliłem. Nogi się pode mną uginały.

O czym pan myślał na czerwonym dywanie?

- Że to kompletnie nie mój świat. Pamiętam, jak po projekcji filmu wyprowadzono mnie na jakiś taras - to był obowiązkowy punkt programu. Odwróciłem się i nagle dostrzegłem schody wysokości trzech pięter, na których stało około tysiąca fotoreporterów z fleszami. Rozstrzeliwali nas nimi przez pięć minut.

O "Egoistach", kolejnym pana filmie, też było głośno. Zdarzyło się panu, tak jak pana bohaterom, robić zwykłe chałtury wyłącznie "dla chleba"?

- Oczywiście, przez wiele lat je robiłem. Reklamy, teledyski, nawet programy telewizyjne. Zawsze starałem się przemycić coś interesującego, choć cena kompromisu była ogromna. Za to swoje filmy traktowałem jak wyznanie wiary. Może dlatego kręciłem je mniej więcej co pięć lat, a z tego nie dało się przeżyć. To była ciągła walka. Wiązanie końca z końcem. Dopiero opera dała mi wolność. Sukces "Madame Butterfly" w Waszyngtonie sprawił, że nagle zacząłem dostawać propozycje z różnych stron świata. Od tamtej premiery minęło już ponad dziesięć lat, zajmuję się głównie operą. Dziś mój kalendarz jest zajęty na wiele lat do przodu. Jeden szczęśliwy przypadek, który - zdaję sobie sprawę - mógł nigdy nie nastąpić, całkowicie odmienił moje życie.

O "Orfeuszu i Eurydyce", jednej z pana realizacji w Operze Narodowej w tym sezonie, powiedział pan "to moja najbardziej osobista wypowiedź".

- Tak... Spektakl opisuje ból związany z utratą bliskiej osoby. Nie ma jej przy nas fizycznie, czasem nie ma jej już w ogóle, ale my wciąż ją czujemy - w łóżku, w łazience, przy stole. Rozmawiamy z nią, czekamy na jej reakcje. Zejście Orfeusza do podziemi po Eurydykę jest dla mnie właśnie historią o takim niekończącym się pożegnaniu, rozpamiętywaniu.

Kobieta i mężczyzna to w pana doświadczeniu raczej destrukcyjny układ?

- Nie mam wątpliwości, że sens życia jest w spotkaniu. Ale wiara to jedno, a rzeczywistość - drugie. Życie z kimś takim jak ja, zdaję sobie z tego sprawę, jest trudne. Zawsze gdy realizuję nowy projekt, a właściwie od lat robię to na okrągło, odcinam się od świata. Zapominam o datach, spotkaniach, telefonach. Praca tak mnie pochłania, że wszystko inne przestaje dla mnie istnieć. To trudna sytuacja dla bliskich.

Stabilizacja nie jest dla pana wartością?

- Raczej ciągłe poszukiwanie, konfrontacja, wieczny proces budowania i burzenia. Szukam namiętności, która kreuje, ale też potrafi uderzyć. Bo destrukcja bywa pozytywna. Dobra sztuka nie powstaje w komforcie, spokoju i akceptacji, tylko w buncie, rozdarciu i depresjach. Wydaje mi się, że z dobrym związkiem jest podobnie. Ale przyznaję się - jestem mądrzejszy w sztuce niż w życiu. Bardziej panuję nad procesem twórczym niż nad sprawami osobistymi.

Jest kobieta, która tę koncepcję zaakceptowała w praktyce?

- No... jest, jest. Sam się dziwię, ale tak.

Płakał pan z powodu kobiety jak Orfeusz?

- Tak. A potem zrealizowałem podobną scenę w spektaklu. Żerowanie na własnym życiu to nieodłączna cecha pracy twórcy. Nie wstydzę się tego. To w niczym nie narusza autentyczności moich przeżyć.

Jak pan radzi sobie w zetknięciu z nieartystyczną rzeczywistością - był pan kiedyś w urzędzie skarbowym? Umie pan wymienić koło?

- Mam z tym straszny kłopot. Od dwóch lat nie udaje mi się zameldować. Wyprawa do urzędu mnie przerasta. A z tym kołem? Raczej staram się gdzieś dojechać na dziurawej oponie. Chyba że "znikąd ratunku". W ostateczności pewnie bym jakoś wymienił.

Dla wielu mężczyzn Mount Everestem odwagi jest odcięcie pępowiny dziecku. Pan się odważył?

- Nie, tu jednak za bardzo się bałem. Byłem przy porodzie syna, ale miałem wrażenie, że mógłbym coś zepsuć. Piotrek urodził się jako wcześniak, przez całą noc leżał w inkubatorze, patrzyłem na niego i bałem się ruszyć. Leżał na brzuchu i patrzył na mnie tak przytomnie, szeroko otwartymi oczami. Nie mogłem uwierzyć, że tak małe dzieci nie widzą.

Z czego jest pan dumny jako ojciec?

- Z wrażliwości, subtelności i poczucia humoru mojego syna.

Jaki jest pana udział w tym, że taki jest?

- Na pewno za mały. Mam tu raczej poczucie winy: moje małżeństwo się rozpadło, Piotr był u mnie tylko w weekendy, potem zacząłem jeździć po świecie i było mnie coraz mniej. Dziś ma już 16 lat i liczę się z tym, że wejdzie w okres buntu, by zmierzyć się ze światem ojca. Ale na razie dobrze się dogadujemy: przychodzi z kolegami na moje opery, oglądamy ciekawe filmy.

To chyba rzadkie chwile? Spędza pan po kilka miesięcy w Waszyngtonie, Petersburgu, Walencji.

- Tak. Żyję tam pracą. Ostatnio zmieniło się tylko to, że walczę o apartamenty zamiast hoteli. Bo kiedy sam sobie zrobię spaghetti, to jednak czuję, że miałem jakiś kawałek prywatności w ciągu dnia.

Marzy pan o czymś ostatnio? O czymś innym niż kolejny spektakl?

- Że czytam coś na niepotrzebny mi temat. Na ostatnie wakacje musiałem wziąć walizkę książek, bo obmyślałem trzy różne projekty. Tak jest od kilku lat. Nawet gdy chodzę, to biegiem. Ktoś mi na to ostatnio zwrócił uwagę. Pracuję przed śniadaniem, po i właściwie w każdej chwili.

Uprawia pan wysublimowany rodzaj sztuki, jest w panu również prymitywna strona? Lubi pan się ścigać na autostradzie? Upić na umór?

- Życie ma sens, gdy człowiek potrafi się odnajdywać w wykluczających się światach. Na przykład w tym roku podczas festiwalu w Wenecji mieszkałem w hotelu, gdzie doba kosztowała pięćset euro. A potem spakowałem się do plecaka i zwiedziłem pół Włoch, śpiąc, gdzie popadnie. W obu sytuacjach czułem się "u siebie". Nie lubię ludzi, którzy nie potrafią sobie zaprzeczyć. Uważam, że tak zaczyna się niewolnictwo wobec jakiejś maski. A dla artysty oznacza to skostnienie.

Ma pan jakiś cel przed sobą, inny niż kolejny spektakl?

- Jeśli pyta pani serio, to odpowiem serio. Wydaje mi się, że strumień życia płynie bez sensu i nie zmierza donikąd. Pewną wartość ma zapisanie siebie w czasie. I to staram się robić - reagować i opisywać dany moment. Taki chyba jest klucz do mojego życia. Żyję tym, co robię w danej chwili. Najważniejszy jest dla mnie niepojęty napęd, który każe mi, czasem kosztem własnego życia i związków, całą moją energię wkładać w dzieła sztuki, z których tak naprawdę nic nie wynika.

Istnieje jakiś "obszar zaniedbany" w życiu Mariusza Trelińskiego?

- Na pewno. Życie poza pracą, tak zwane normalne życie, które... nie wiem, co oznacza.

Rozmawiała Anna Jasińska

Twój STYL, nr 4/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy