Reklama

Artur Żmijewski: Diabeł tkwi w szczegółach

Aktor zrasta się z rolą, więc Artur Żmijewski chodzi w aurze dobrotliwego księdza Mateusza. Żartuje z sytuacji, gdy ktoś spotkany prosi o... rozgrzeszenie. Ale wie też, że zło bywa ponętne. Poczuł to, grając brutala w filmie "Najlepszy". Prywatnie? Mówi, że sutannę zostawia w garderobie, do ludzi wychodzi w cywilu. I jak każdy zapracowany facet czasem zaklnie albo ryknie. Dzięki żonie jednak robi to raczej w samochodzie albo w lesie, nie wśród bliskich. No to odpuszczamy.


Pana wizerunek sprawia, że ludzie chętniej się panu zwierzają?

Artur Żmijewski: Czasem nawet pytają, czy mogę ich wyspowiadać. Odpowiadam: "Tak, ale to nie będzie ważne, bo nie jestem konsekrowany". Takie żarty, choć Krzysiek Pieczyński, kiedy graliśmy w "Na dobre i na złe", opowiadał, że raz w sklepie zaczepiła go pani, która chciała trafić do szpitala w Leśnej Górze. On na to: "Proszę pani, ten szpital to serialowa fikcja". Usłyszał pretensje: "Bo pan nie chce załatwić mi tam miejsca!". Miałem podobną historię, gdy żona rodziła pierwszego syna. Byłem z nią na porodówce, do sali wszedł lekarz, popatrzył na mnie i wyszedł. Po paru minutach wrócił zawstydzony: "Przepraszam, myślałem, że lekarz już jest". Wizerunek, jaki przylgnął do mnie po roli ojca Mateusza, chyba sprawia, że przez niektórych jestem obdarzany większym zaufaniem.

Reklama

Nie próbuje pan tego wykorzystać? Może mógłby pan dostać choćby lepiej oprocentowany kredyt w banku?

- Nie próbuję. Proszę pamiętać, że są ludzie, którzy nie lubią kleru. Przez nich mogę być odbierany gorzej. Nigdy nie wiem, na kogo trafię. Na wszelki wypadek sutannę zostawiam na haku w garderobie i nie zabieram jej do domu.

Dobry wstęp do opowieści o pana mrocznej stronie. Może zamienimy się rolami i teraz ja wypytam pana o popełnione grzechy.

- Będę nudny i panią rozczaruję. Nie zdarzyło mi się wrócić do domu po premierze dwa dni później. Nie błądziłem, choć były okazje.

Jako serialowy ksiądz, postać krystaliczna, może pan sobie pozwolić, żeby wrócić do domu chwiejnym krokiem?

- Nie zdecydowałbym się wyjść na ulicę ubrany jak łajza albo będąc pijany. Zaraz by mnie sfotografowali, pisali o tym. Po co? Zresztą nie potrzebuję pić w pubie. Wolę spotkać się z przyjaciółmi w domu, wyjechać z rodziną na wieś, posiedzieć przy ognisku. Puby, kluby i dyskoteki mogą dla mnie nie istnieć. Może dlatego, że dużo czasu spędzam wśród ludzi i często chcę się od nich odizolować.

W "Ojcu Mateuszu" przerobił pan spektrum różnych zachowań. Do jakich wniosków pan doszedł? Jesteśmy źli czy dobrzy?

- Każdy ma w sobie dwie natury i o tym, która przeważy, zdecyduje wychowanie i środowisko. Moim zdaniem trudniej spotkać ekstremalne dobro niż chorobliwe zło. Może dlatego, że drugie jest niestety bardziej atrakcyjne medialnie? Jeśli pomoże pani choremu sąsiadowi czy przeprowadzi przez ulicę dziecko, nie napiszą o pani z tego powodu w gazetach. Sprawą nożownika z galerii handlowej media będą żyć co najmniej kilka dni.

Wniosek z tego, że wolimy czytać o nożowniku niż dobrym samarytaninie. A którego wolałby pan zagrać?

- Zło ma więcej twarzy, można je pokazać na mnóstwo sposobów, daje więc aktorowi większe pole do popisu. Gdy kogoś takiego gram, odkrywam, że potrafię być brutalny - to całkiem ciekawe doświadczenie pozwolić sobie na coś, na co nie zdobylibyśmy się w codziennym życiu. Z drugiej strony mogę precyzyjniej zrozumieć, dlaczego ludzie robią okropne rzeczy. Aby wiarygodnie zagrać, nie wystarczy poprzyglądać się bandytom i walić na oślep. Trzeba wcześniej poznać ich motywacje.

W "Najlepszym" w reżyserii Łukasza Palkowskiego gra pan ojca, który bije rodzinę. Zastanawiam się, czy nie zadrżała panu ręka, gdy musiał pan na planie zamachnąć się na Magdę Cielecką, filmową żonę?

- Pokonałem barierę, która nie pozwalała mi wyciągnąć ręki w kierunku Magdy. Takie sceny za każdym razem są trudne. Markujemy uderzenie, ale przecież trzeba się jednak zamachnąć. Zawsze jest obawa, że ktoś przez przypadek dostanie. Mnie się to także zdarzyło. Zamierzchłe czasy. Oberwałem od koleżanki aktorki, która przed sceną mówiła: "Nigdy nikogo nie uderzyłam, boję się". Walnęła mnie tak, że w trakcie ujęcia czułem, jak puchnie mi powieka. Jeśli człowiek nie ma w sobie agresji, musi ją na planie znaleźć.

Nakręca się pan przed taką sceną, przypomina sobie złe rzeczy, ludzi, którzy zaszli panu za skórę?

- Żeby zagrać ślepego, nie trzeba wyłupić sobie oka. Staram się unikać grzebania w osobistych doświadczeniach, szukania prywatnych motywacji. Wolę zrozumieć postać. W "Najlepszym" syn mojego bohatera mówi: "A co tobie się w życiu udało?". To jest klucz. Facet, którego gram, to człowiek sfrustrowany, ciężko pracuje, a życie mu się nie odwdzięcza. Nie znajduje u nikogo wsparcia. U takich ludzi postawy się radykalizują. Tak rozumiałem tę postać. Przeraża mnie w charakterach jeszcze coś innego. Brak właściwości.

Taki jest pana bohater z "Ataku paniki".

- Wraca z wakacji z żoną. Tym samym samolotem leci jego szef z partnerką, która chce usiąść na miejscu żony mojego bohatera. Zamieniają się i się zaczyna. Andrzej, którego gram, wciąż analizuje, jak nikomu nie podpaść, jak nie musieć podejmować decyzji, schować się za kimś. Myśli, że chroni siebie, ale taka postawa wbija go w ziemię, daje sobą sterować. Nie budzi szacunku.

Skoro każdy ma dwie natury, to pan też. Zrobił pan kiedyś coś, czego by się wstydził?

- O rany, mam przyznawać się do słabości?

Chyba puszczają panu czasem nerwy, może pan klnie, krzyczy?

- Kląć nauczyłem się, grając Wolfa w "Psach" Pasikowskiego. Przyzwyczajenie zostało, ale dzięki żonie zrozumiałem, że przekleństw należy używać z umiarem i nie w każdym towarzystwie. Gdyby zapytała ją pani, pewnie potwierdziłaby, że nieraz słyszała mój wściekły krzyk. Zwłaszcza podczas pierwszych dni urlopu, kiedy opada stres, jestem zniecierpliwiony, więc niektóre nasze rozmowy kończą się kłótnią. Musi minąć trochę czasu, zanim wyhamuję. Nie nadużywam jednak tej formy ekspresji. Nie wrzeszczę na ludzi. Jeżeli mam wykrzyczeć frustrację, wolę zrobić to w lesie, w garażu albo w samochodzie. Zdarza się, że za kółkiem wyglądam jak idiota, bo właśnie odreagowuję stres - nadmiernie gestykuluję, gadam do siebie. Na szczęście jestem aktorem, ludzie myślą: "powtarza rolę".

Jako młody chłopak też był pan taki święty? Nie wierzę, że nie ma pan żadnych grzechów na sumieniu.

- Od kiedy skończyłem osiem lat, mama wychowywała mnie sama, więc na pewno nie chciałem przysparzać jej zmartwień. Byłem nieśmiały. Raczej się nie buntowałem, nie szlajałem, choć gdy się dobrze zastanowię, jest sprawa, której się wstydzę. W tamtych czasach z chłopakami nadmuchiwało się żaby za pomocą słomki. Okropne, prawda? Oczywiście był też moment, kiedy w ukryciu paliłem papierosy. Zdarzyły się eksperymenty z alkoholem, dosyć późno, bliżej osiemnastki. Wyniosłem z domu wartości, starałem się ich przestrzegać.

Jakie one były?

- Uniwersalne. Bez względu na to, czy jesteśmy chrześcijanami, ateistami czy muzułmanami, nikt z nas nie chce być okradziony, pobity, nie chce, żeby o nim źle mówiono. Mama powtarzała: "Nie kłam, bądź uczciwy", "Dziel się". Mówiła też, żebym potrafił się dogadać z drugim człowiekiem, widział więcej niż czubek własnego nosa.

Nie popadł pan w grzeszny samozachwyt, gdy jako dwudziestolatek zagrał pan u Konwickiego, a zaraz potem u Zanussiego? Wyszedł pan ze szkoły teatralnej jako aktor z nazwiskiem, dobrze o panu pisali.

- Świetny moment, żeby się zachłysnąć, ale nie mogłem sobie na to pozwolić, wcześnie zacząłem dorosłe życie: zawodowe i prywatne. Dwa lata po studiach ożeniłem się z Pauliną, rok później urodziła się nasza córka. Nie cieszyłem się przyjemnym, lekkim bytem singla do trzydziestki czy czterdziestki, jak teraz robi wielu młodych ludzi. Wiedziałem, że muszę wziąć na siebie odpowiedzialność za rodzinę. Zarobić, bo żona na początku była z córką w domu. Całe moje życie składało się z kolejnych wyzwań i etapów. Wynajęte skromne mieszkanie, odkładanie na dom. Nie zdążyłem zwariować ani nagrzeszyć, bo miałem tak dużo obowiązków, że nie było czasu na szaleństwa. Nie żałuję, jestem dzięki temu zdrowszy. Psychicznie i fizycznie.

Był pan dobrym ojcem?

- Żałuję, że nie lepszym. Nie widziałem wszystkiego, kiedy dzieciaki dorastały. Przegapiłem, jak stawały na nogi, mówiły pierwsze słowa. Paulina była przy nich, ja nie. Choć dzień ich urodzin zawsze były święty, podporządkowywałem temu grafik, opuściłem wiele przedstawień szkolnych, nie było mnie, gdy córka i synowie coś przeżywali. W pracy była sinusoida, raz miałem dużo zajęć, potem wcale. Zdarzało się, że mogłem przywozić i zawozić dzieci do szkoły, robić zakupy. Ale potem wchodziłem na plan, wstawałem o piątej i wracałem do domu o 22. Zamieniałem z żoną dwa słowa i szedłem spać. Bycie aktorem łączyło się z wyrzeczeniami, a koszt ponosiła rodzina.

Żona nigdy nie zarzuciła, że więcej jest pana dla innych niż dla domu?

- Nie, w dobrze funkcjonującej rodzinie to naturalne, że każdy ma swoją orbitę, po której krąży. Moja była dość odległa. Kiedy wracałem z planu po dłuższej nieobecności, zastawałem inny świat niż ten, który zostawiałem. Chciałem układać go po swojemu, zmieniać zasady, ale w końcu zrozumiałem, że to nie ma sensu. Jestem tu gościem, muszę się dostosować. Miałem problem, żeby zrozumieć, że dzieci dorośleją, z każdym rokiem są coraz bardziej samodzielne. Trudno było mi przyjąć, że przestaję mieć wpływ na ich wychowanie i wybory. Nie mogę powiedzieć: "Taka jest moja decyzja, tak robimy", tylko muszę pertraktować. Z drugiej strony lubię patrzeć, jak stają się odpowiedzialne. Wiktor ma 16 lat, Karol prawie 18, Ewa ma 25, studiuje za granicą. Nie jest łatwo wypuścić dziecko w świat. Dla syna czasem ważniejszy jest mecz niż wyjście do kina z ojcem. Bywa, że czuję żal. Gdy jednak widzę, jak dzieciaki dobrze sobie radzą, jestem dumny.

Wielu nieobecnych ojców ma poczucie winy. I próbuje tę winę "odkupić" za pomocą drogich prezentów. Nie kusiło pana takie rozwiązanie?

- Nawet jeśli kusiło, miałem świadomość, że to złe. Nie zepsułem dzieci pieniędzmi, luksusem. Każde z trojga jest oszczędne. Jeśli potrzebują czegoś kosztownego, zbierają. Wiedzą, że nie wszystko dostaną. Cieszę się, że na zakupach chłopcy mówią: "Ta bluza kosztuje za dużo". To znaczy, że nie ma w nich przymusu, żeby mieć rzeczy najdroższe i najlepsze. Nie spełniałem zachcianek, tylko marzenia, jeśli było nas stać. Piłka, pianino, basen, teatr? "Niech się uczą, czego chcą, a potem wybiorą, co będzie dla nich najważniejsze", myślałem. Byłem gotów opłacić lekcje tenisa, dobrą szkołę, ale nigdy nie biegłem po nowego smartfona. Motywowałem, żeby dzieci pokonywały trudności, nie rezygnowały, bo pojawiają się schody. Jeśli spróbują różnych rzeczy, będą wiedziały, co im daje satysfakcję. Ja do zawodu dostałem się przez przypadek. Gdybym nie wciągnął się w amatorski ruch teatralny, zostałbym prawnikiem albo elektronikiem - taki był trend, tak wybierali koledzy.

Da się zabezpieczyć dziecko przed ludzką niegodziwością? Uchronić przed złem?

- Można próbować. Mówię dzieciom, żeby z problemami przychodziły do mnie i do żony. Z zaufaniem opowiadały o najtrudniejszych sprawach, zwłaszcza tych, które wydają im się niemożliwe do rozwiązania. Nie zostawały same z lękami. Tak naprawdę niewiele trzeba, żeby dać drugiej osobie poczucie bezpieczeństwa. Czasem wystarczą dwa dobre słowa: kocham cię, zależy mi na tobie, fajnie to wymyśliłeś. Dla nas to chwila, dla dziecka - coś cennego. Może nie ochrona przed całym złem świata, ale na pewno impregnacja.

Próbuje pan być dobry dla rodziny. A co ze zdrowym egoizmem? Potrafi pan być dobry dla siebie?

- Staram się i wtedy się wyłączam. Robię sobie dni szlafrokowe. Nie ma pośpiechu, nie trzeba wstawać, wychodzić, wyglądać. Jeśli czuję się niewyspany, to mimo że rodzina jest już na nogach, daję sobie prawo, by spać do oporu. Po miesiącach w pędzie najfajniej jest, gdy nic nie muszę. Ale są granice. Pilnuję, żeby umawiać się z ludźmi. Nie udzielam wywiadów przez telefon, mailem, bo to zwyrodnienie! W rozmowie chodzi o coś więcej niż o odpowiedź przesłaną w sms-ie. Jeśli spotykam się z przyjaciółmi, chcę słyszeć ton ich głosu, widzieć mimikę twarzy, gdy opowiadam o czymś emocjonującym. Nie można podtrzymywać relacji przez internet czy Facebooka. Czasem obserwuję scenkę: dwoje ludzi je obiad w restauracji, każde patrzy w swój smartfon. To przerażające, że przestajemy rozmawiać.

Pan potrafi wyłączyć komórkę?

- Tak. Znajomi, agentka wiedzą, że kiedy jestem na wakacjach, telefon często leży rozładowany. Nie musiałem się tego uczyć, od zawsze mam potrzebę, żeby pobyć tylko ze sobą albo z rodziną. Pamiętam, gdy wiele lat temu jeździliśmy w Bieszczady, zasięg można było złapać kilka kilometrów od naszego domu, koło retort, w których wypalano węgiel. Na początku tam jeździliśmy, ale po dwóch, trzech dniach w ogóle przestaliśmy szukać sieci. Za dużo zachodu. Zapominałem, że istnieje świat, który atakuje mnie rzeczami niewartymi uwagi. Gdy nie mam komputera, nie naładuję komórki, łapię dystans. Wtedy dopiero widzę, co by mnie naprawdę kręciło, gdyby nie pęd, w którym żyję.

Co by to było?

- Na przykład spacer. Supersprawa wyjść do lasu skoro świt. Zwłaszcza gdy świeci słońce. A potem usiąść w domu z herbatą albo kieliszkiem wina i książką. Zabrać rodzinę na fajny film. Zaprosić przyjaciół, poznać jakichś dobrych ludzi.

Spotkał pan w życiu więcej tych dobrych czy złych?

Miałem szczęście. Spotykałem prawie wyłącznie takich, którzy otwierali przede mną drzwi. Profesor Andrzej Łapicki, jako opiekun mojego roku, przekonał władze uczelni, żebym mógł wziąć udział w zdjęciach próbnych do "Lawy" Konwickiego. Dzięki niemu zagrałem również u Zanussiego w filmie "Stan posiadania". Wojtek Wójcik nauczył mnie podstaw rzemiosła filmowego, pokazywał, jak się pracuje przed kamerą, czym są ograniczenia kadru, zabierał do montażowni. A kiedy byłem za bardzo romantyczny jako aktor, spotkałem Władka Pasikowskiego, który w Psach zrobił ze mnie cynicznego handlarza bronią. I to było fascynujące.

Są przyzwoici ludzie, ale jest też zło, które ogląda pan na własne oczy. Jako ambasador dobrej woli UNICEF jeździ pan do Afryki i na Bliski Wschód. I wciąż pan wierzy, że ludzie są w porządku?

- To trudne doświadczenia, po których długo do siebie dochodzę. Do dziś mam przed oczami obraz pewnej rodziny. Odwiedziłem ją w obozie położonym 90 kilometrów od granicy z Syrią. Uciekli przed wojną. Opowiadają o tragedii, słucham ze współczuciem, a potem wsiadam do samochodu i macham im przez szybę. Wyjeżdżam, a oni zostają. Z nadzieją w beznadziei. Do Afryki dociera internet, więc mieszkańcy widzą, że gdzieś indziej można żyć lepiej i są kraje, w których nie umiera się na malarię. W niektórych rejonach brakuje wszystkiego - jedzenia, leków, opatrunków, dzieci umierają dobę po urodzeniu, bo w szpitalach nie ma sprzętu medycznego ani inkubatorów. W Etiopii kobiety chore na AIDS są wyrzucane z wiosek. Słyszałem wiele takich historii. Nie jest łatwo wracać do domu z myślą, że nie da się wszystkim pomóc.

Nie za dobry pan jest? Czuje pan czasem, że ludzie nadużywają jego empatii?

- Pyta pani o granice? Jedyną jest wytrzymałość. A ja jestem wytrzymały, poza tym mam poczucie odpowiedzialności. Dostałem dużo nie tylko zawodowo. Mam fajną rodzinę, zdrowe dzieci, dom, do którego lubię wracać. Ludzie mnie rozpoznają, ufają mi. Dlaczego nie miałbym przekuć tego na coś wartościowego? Może wyda się to pani śmieszne, ale po 50 latach obserwacji świata wierzę, że dobro, które czynimy, wraca, kiedy sami jesteśmy w potrzebie. Ja przynajmniej lubię w to wierzyć.

Rozmawiała Natalia Kuc

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy