Reklama

Aneta Todorczuk: Perfekcyjna to ja już byłam

Znamy ją z seriali, ale bywa też zabawną, niebezpieczną "Matką Polką Terrorystką", zbuntowaną "Matką żoną i kochanką" albo śpiewa liryczne utwory Jonasza Kofty. Aneta Todorczuk, aktorka, wokalistka, wykładowca, producentka własnych muzodram nie boi się trudnych decyzji. Przeszła rewolucję życiową i uważa, że czterdziestka to super wiek...

Katarzyna Droga, Styl.pl: - Śmiech to potężna siła! W swoich muzodramach często używa pani śmiechu i ironii. W życiu też?
Aneta Todorczuk: - Tak! Tak mnie natura stworzyła, że uśmiech zawsze pobrzmiewa w mojej duszy i głowie. Fajnie jest się śmiać, najlepiej z siebie, a jak ma się zaufanych przyjaciół, to także wzajemnie. Przerabiam to z dziećmi, chętnie się śmiejemy z siebie i ze sobą. Kiedy idę do kina, też wolę zobaczyć coś, co mnie rozbawi. Wokół nas zdarza się tak dużo smutnych rzeczy i wciąż widzimy je w mediach. Im jestem starsza, tym bardziej nie chce mi się tam zaglądać, chociaż nie chciałabym zamiatać problemów pod dywan, nie o to chodzi. A śmiać się trzeba - głośno, cicho, do siebie i do innych. Dystans wobec siebie to też ważna i zdrowa rzecz, chroni nas od chorób zarówno psychicznych, jak i fizycznych. Pozwala łatwiej znieść wyzwania rzeczywistości, a tych nikomu nie brakuje.

Reklama

"Matka żona i kochanka" z pani muzodramy to prawdziwy symbol zmagań z wyzwaniami codzienności. Wielofunkcyjna: niańka, kucharka i seks torpeda, która serwuje rosół z kury domowej. Taka jest kobieta współczesna?

- Na szczęście to się zmienia! Oddalamy się od tradycyjnego wizerunku kury domowej i wiele z nas ma świadomość, że trzeba też pomyśleć o sobie. Należę do pokolenia przełomu, kobiet zawieszonych między dawnym a nowoczesnym postrzeganiem swojej roli. Jeszcze jesteśmy trochę wierne wizerunkowi tradycyjnej pani domu, bo takie były nasze matki, ale już jesteśmy zainteresowane zdrowym feminizmem i nowoczesnym podejściem do życia. Chcemy pracować i być równo traktowane, mieć płace takie same jak mężczyźni. Nie widzimy powodu, dla którego facet miałby się mniej zajmować dzieckiem niż jego żona. Ale te wszystkie refleksje przyszły z czasem. Kobiety młodsze o dekadę są o wiele bardziej świadome, od początku stawiają na siebie, chcą poznać świat, rozwijać się zanim zostaną matkami. My uczyłyśmy się zdrowego egoizmu dopiero jako trzydziestolatki - mam na myśli kobiety mojego pokolenia, bo ja mam czterdzieści jeden lat.

Mówi pani o tym lekko i z uśmiechem? Czterdziestka to jednak pewien próg dla kobiety.

- Pewnie dlatego, że czuję się młodo i nie mam problemu z przyznawaniem się do swojego wieku. To było nawet śmiesznie, bo zaczęłam mówić, że mam czterdziestkę z wyprzedzeniem - tak dwa, trzy lata wcześniej. Przyjaciółki pukały się w czoło: "Co ty gadasz, przecież dopiero trzydzieści siedem...". Ale ja chyba jakoś tak chciałam się z tym wiekiem oswoić i wydawało mi się, że jestem już na ten próg gotowa. Oczywiście przed samymi urodzinami dopadły mnie ponure myśli: "Czterdziestka! Magiczna - tragiczna!". Kto nie słyszał o kryzysie albo huczących czterdziestkach? Tymczasem przyszła, minęła, a ja uważam, że to jest super wiek. Bo teraz dobrze wiem czego chcę i dobrze się ze sobą czuję. Dzieci podrosły, są już dość samodzielne, mogę być teraz bardziej aktywna zawodowo.

"Matkę, żonę, kochankę" tworzyła pani właśnie koło czterdziestki. W nawiązaniu do własnych doświadczeń?

- Tak, ta muzodrama powstała z potrzeby serca. Wszystkie problemy, o których mówię w spektaklu, bezpośrednio mnie dotyczyły. Też próbowałam godzić macierzyństwo z pracą, miałam jedno małe dziecko, potem dość szybko drugie, bo między Zosią a Stasiem jest cztery i pół roku różnicy. Powtarzam rodzicom powiedzonko: "Kiedy jest już dobrze z dzieckiem? Wtedy, kiedy samo wsiada do samochodu i samo zapina pasy!".

- Wiem, czym jest kryzys w pracy, bo przy starszym dziecku świadomie z niej zrezygnowałam, a potem poczułam co to znaczy chcieć wrócić po dwóch latach przerwy. W moim zawodzie to nie jest takie łatwe, więc przy drugim wróciłam prawie od razu po porodzie. Przerobiłam pieluchy, spacery, dbanie o dziecko, byłam jak bogini Kali, która ma 12 rąk a w każdej matczyne rekwizyty. Byłam typem poświęcającym się, bo "kto jak nie ja, przecież nikt tego nie zrobi tak dobrze i tak dalej"...  Sama robiłam w domu remonty! Doskonale znam przepaść między wizją a rzeczywistością kobiety dzielnej i perfekcyjnej.

- Miałam taki okres w życiu, że chciałam być bardzo dzielna, a potem doszłam do tego, o czym mówię na koniec w tym spektaklu: "A czy ja muszę łączyć te wszystkie role? No nie muszę! Mogę sobie teraz poleżeć". Etap wielofunkcyjnej perfekcjonistki mam za sobą, co więcej, dokonałam ważnych zmian i mogę powiedzieć, że przeszłam zdrową życiową rewolucję.

Czyli rozwód i podjęcie decyzji o samodzielnym życiu. Czy to wymagało dużej odwagi?  

- To nie jest kwestia odwagi. I wcale nie było tak, że nagle krzyknęłam: "Hurra, teraz będę samodzielna, inna, zrobię sobie życiową rewolucję!". Owszem, byli ludzie, którzy mi mówili: "No, nie brakuje ci odwagi!". A ja wcale nie byłam taka odważna, tylko po prostu w pewnym momencie poczułam, że nie dam rady dalej tak żyć i muszę chronić siebie. Pewne rzeczy narastały, nawet nieważne, co dokładnie, źle się w tym czułam. Trochę to trwało aż przyszedł moment, że już nie mogłam tej sytuacji udźwignąć. Pomyślałam sobie: albo będę siedzieć, jojczyć i narzekać a dzieci będą to widzieć, albo coś zmienię. To był punkt krytyczny. Rzeczywiście sam moment decyzji, że dokonam tej rewolucyjnej zmiany i się rozwiodę, był dość spontaniczny. Później przyszła refleksja: "Ale zostanę sama. Jak dam radę?". Trudniej się patrzy na życiowe wyzwania w pojedynkę.

- Nie pomyślałam jednak, że jakoś to będzie. Pomyślałam, że zrobiłam w życiu wiele rzeczy, które zostały docenione i nie ma szans, żeby to poszło na marne, że mam w CV kilka fajnych punktów a mój telefon cały czas dzwoni. Po tym wszystkim zaczęłam zdrowo myśleć o sobie i teraz, kiedy ktoś mówi, że jestem samotną matką albo samotną kobietą, to odpowiadam: "Nie, ja jestem samodzielną kobietą!". I tego się trzymam. Mam własne mieszkanie i w związku z tym własny kredyt. (śmiech) Mam swoją pracę i mogę realizować własne projekty artystyczne.

Jaką Aneta Todorczuk jest mamą i jak wspomina rodzinny Białystok - czytaj na kolejnej stronie >>>

Co ciekawego dzieje się teraz u pani zawodowo?

- We wrześniu w Teatrze Miejskim w Lesznie miał premierę spektakl "Miłość i polityka", Pierra Souvila, w którym gram ważną rolę. Scena w Lesznie nie daje może takiego rozgłosu jak serial, ale to mój rozwój, inwestycja w siebie, nawet jeśli cały kraj tego nie zobaczy, to ja wiem, czego się przy nim nauczyłam. Jeśli chodzi o projekty muzyczne, za chwilę będę finalizowała płytę z utworami Sinead O'Connor, które pochodzą ze spektaklu "Kobieta, która wpadała na drzwi". Cały czas pracuję ze studentami, wykładam aktorstwo na Uniwersytecie im. Fryderyka Chopina i zamierzam napisać pracę doktorską, więc sama też się uczę i siedzę w książkach o emisji głosu. Mam w głowie dwa nowe pomysły, za które zabiorę się jeszcze jesienią. Z tym, że na projekty trzeba zdobyć pieniądze, a dopiero potem mówić o nich głośno, więc jeszcze mówię cicho, ale na się pewno się wydarzą i będzie bardzo zabawnie a zarazem sentymentalne - jak to w moich spektaklach. Połączenie tego co jest dla mnie ważne, więc lirycznie, wspomnieniowo i śmiesznie też.

Widać ten sentyment na koncertach! Śpiewała pani swego czasu ze Zbigniewem Wodeckim "Lubię wracać tam gdzie byłem już". Lubi pani wracać do Białegostoku?

- Myślami bardzo. Fizycznie jest mi trudniej, bo tu w Warszawie ciągle coś się dzieje - to sprawy zawodowe, to rodzinne, dzieci przecież chodzą do szkoły, także raczej moi rodzice przyjeżdżają do nas. Ale oczywiście Białystok mnie zbudował. Czasem się śmieję i cytuję to powiedzonko: "Ty z Białegostoku możesz wyjechać, Białystok nie wyjedzie z ciebie nigdy...". Nawet pierwszy samodzielny projekt, który nagrywałam, czyli koncert Kofta nagrywałam w Operze Podlaskiej w Białymstoku. Białystok do mnie wraca, to moje dzieciństwo i tu mieszkają moi rodzice.

A jaką pani jest mamą - nadopiekuńczą czy raczej koleżeńską?

- Przygodę z byciem mamą nadopiekuńczą już zakończyłam, natomiast z byciem mamą koleżeńską trzeba bardzo uważać, bo jednak córka powinna pozostać córką, a matka nie wchodzić w rolę koleżanki. Dorośli nie powinni wciągać dzieci w swoje problemy, co nie znaczy, że nie mieć dobrej relacji, wspólnego języka. Z Zosią, piętnastolatką, mam doskonały kontakt i ważne, że rozmawiamy. O różnych rzeczach, o wolności, kobiecości, prawach kobiet, o LGBT, o naszej współczesności. Mam poczucie, że jest ok. Zosia lubi czytać jak ja, Stasia jeszcze trzeba do książek namawiać. Razem oglądamy wiele filmów, śmiejemy się.

- Z Zosią sięgnęłyśmy już do klasyki filmowej: Woody’ego Allena, Tarantino i moja córka mówi w tej chwili o studiowaniu na filmoznawstwie albo reżyserii... Zresztą dobre filmy inspirują do dyskusji o kwestiach życiowych, ale też bez ciśnienia, bo zmuszanie dzieci do poważnych rozmów zwykle daje skutek odwrotny. Wolę dać córce więcej wolności, a wiem, że sama trafi do mnie z pewnymi tematami. Moim sukcesem jest to, że usłyszałam od niej, nastolatki: "Mamo jestem z ciebie dumna, sama do wszystkiego doszłaś i chcę być taka jak ty!". To olbrzymi komplement i bardzo mnie wzruszył. Ona będzie już kobietą, która będzie dobrze wiedziała, czego chce. Czas pokaże czy zajmie się filmem. Ja miałam być skrzypaczką, a tuż przed maturą podjęłam decyzję, że jednak nie i wybrałam aktorstwo.

I jak pani ocenia tę decyzję z perspektywy czasu?

- Nie żałuję, ale czasem myślę, że przydałby się jakieś "konkretne" wykształcenie. Śmieję się, że jestem po dwóch zawodówkach, bo obie moje szkoły - i muzyczna, i aktorska (Liceum Muzyczne w Białymstoku, klasa skrzypiec i warszawska PWST - przyp. red.) są zdecydowanie praktyczne. Nasze artystyczne prace naukowe nie wyglądają jak te na studiach ścisłych i my, magistrowie sztuki, zdajemy sobie z tego sprawę. To branża bardzo specyficzna. Owszem wymaga talentu, tego się w szkole człowiek nie nauczy, ale potem talent jest już tylko procentem czynników składających się na sukces, mniejszym niż pracowitość, szczęście, notoryczne ćwiczenie warsztatu, determinacja.

- Bywa, że w pewnym momencie zaistnieje potrzeba nabywania innych umiejętności. Nie skończyłam studiów menadżerskich, a wyprodukowałam już kilka spektakli, weszłam w nową przestrzeń zawodową. Cenię to sobie, to ważne rzeczy, a pewnie nigdy bym ich nie zrobiła, gdybym w pewnym momencie kariery nie zostawiła ciepłej i bezpiecznej posadki w Teatrze Narodowym, z którego odeszłam po siedmiu latach pracy. To też nie była łatwa decyzja, ale odważyłam się. I dzisiaj sama sobie dziękuję, że to zrobiłam.

Gratuluję, nie każdy może tak powiedzieć! Jest pani optymistką?

- Raczej realistką. Owszem, żeby realizować marzenia trzeba mieć trochę siły w skrzydłach i wiatr pod te skrzydła podsycać, a do tego niezbędny jest optymizm. Niemniej w codziennym życiu są realia, rachunki i obowiązki, do których nie wystarcza wiara i nadzieja. Pamiętam o tym, radzę sobie, więc chyba jestem osobą, która dość mocno stoi na ziemi.

Rozmawiała: Katarzyna Droga

Zobacz również:

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy