Reklama

Nie zamykać drzwi

Gdy słucham dyskusji w sprawie przyjęcia do nas grupy uchodźców z obozów na południu Europy, nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. Jeszcze nigdy nie było mi tak wstyd za niektórych moich rodaków.

Lubimy myśleć i mówić o sobie jako o narodzie wyjątkowo doświadczonym przez los, a mimo to szlachetnym, w pewien sposób wyróżnionym przez Boga.

I oto teraz ów Bóg staje przed naszymi drzwiami (w Ewangelii, którą podobno większość z nas - niezależnie od tego, czy chodzi do kościoła, czy nie - uznaje za fundament wartości, stoi przecież wyraźnie: "Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie"), a niektórzy z nas mówią: sorry, ale spadaj. My na razie jesteśmy biedni, jak się dorobimy, to wtedy was przyjmiemy. Na pewno przyniesiecie nam tu swoją dziwną kulturę, zaczniecie molestować nasze kobiety i wysadzać nasze redakcje. Niech uchodźców przyjmują sobie Niemcy, oni mają lepsze warunki itp., itd., etc.

Reklama

Zawsze pytam ludzi głoszących takie farmazony, czy zaczadzeni sporem PO z PiS-em orientują się, na jakim świecie żyją. Czy wiedzą, że wystarczy dziś zgromadzić łączny majątek (nie tylko w gotówce) o wartości około 12 tys. zł, by zaliczyć się do bogatszej połowy ludzkości? Czy w ogóle zdają sobie sprawę, że istnieje jeszcze jakaś ludzkość poza nimi samymi?

Założę się, że gdyby poprosić o przyjęcie gościa którąś z naprawdę biednych polskich rodzin, nie byłoby chwili wahania, żadnego problemu. Kłopot z przyjęciem ubogiego mają ci, co już troszkę mają, ale są sfrustrowani, bo przecież mogliby mieć więcej. Ci, których kontakt z prawdziwym ubóstwem, również na lokalnym podwórku, jest ograniczony.

Gdy pojedzie się do dowolnego obozu uchodźców (zanim po roku czy dwóch latach nastąpią w nim dewastujące psychikę procesy), co widać? Najnormalniejszych na świecie ludzi. Dzieciaki, które konstruują megapomysłowe zabawki z patyków, dętek, kabli, sznurków. Kobiety, które w przydzielonym im namiocie próbują zorganizować namiastkę domu. Mężczyzn, których zżera to, że nie mogą normalnie iść do pracy, a wieczorem wrócić, przynosząc skromną dniówkę i coś do jedzenia żonie i maluchom. Chcesz zamknąć przed nimi drzwi, bo sam jeszcze masz za mało? Pytam: a kiedy, twoim zdaniem, będziesz miał dość, by przyjąć potrzebującego?

Trzydzieści czy czterdzieści lat temu USA, Niemcy, a nawet Australia przyjmowały emigrujących za chlebem Polaków, często naszych krewnych. Jak oni by się wtedy czuli, słysząc: "Won, my sami nie jesteśmy jeszcze najedzeni"? Boisz się, że imigranci sprowadzą nam tu swoje rodziny i zrobią drugi Paryż? Co za absurd! Przecież my tu nie mówimy o totalnej zmianie polityki imigracyjnej, a o interwencyjnym przyjmowaniu konkretnych grup potrzebujących ludzi! Czy 3 tysiące osób w 37-milionowym kraju to dużo? Czy nawet gdyby było ich 20 tysięcy, to naprawdę coś zmieni?

Poza tym, że wreszcie będziemy mieli okazję doświadczyć kulturowej różnorodności, może ci ludzie zechcą otworzyć u nas swoje restauracje, świątynie, pokazać nam swoje obyczaje, ich dzieci nauczą czegoś nasze. Że przywiozą do nas swoją wizję świata? Od tego mamy prawo, by jasno określało: my też mamy swoje zwyczaje, będziemy oczekiwać od was przestrzegania naszego prawa - jeśli mieszkamy w tym samym domu, to wszyscy mu podlegamy.

My w Polsce bardzo lubimy rozmawiać o problemach, które mamy, i to dobrze, bo one są realne, bolą ludzi i wymagają rozwiązania. Zbyt rzadko jednak myślimy o problemach, których nie mamy, których los nam łaskawie oszczędził. Wielu polskim rodzinom jest naprawdę ciężko. Tyle że u nas jest woda w kranie, pogotowie ratunkowe, a nie ma czołgów na ulicach. Umiemy za to podziękować? Umiemy się tym, choć to mało, podzielić? Że Niemcy mają lepiej? Jasne, że mają. Ale - żeby nie stracić poczucia realizmu - porównajmy się też czasem z Kongijczykami albo Syryjczykami, z którymi też dzielimy tę planetę.

Nie zawsze jest tak, że głodny przychodzi prosić cię o pomoc, kiedy zjadłeś już deser, czasem przychodzi, gdy nie tknąłeś jeszcze zupy. Dla Polaków nadszedł czas testu: od lat buzie mamy pełne opowieści o naszych chrześcijańskich wartościach, umiłowaniu wolności i byciu mesjaszem narodów. Teraz (jeszcze zanim za 10 czy 20 lat fala uchodźców z Południa i tak zaleje nasze ulice) możemy pokazać, czy to tylko poprawiające nam samopoczucie bicie piany, czy rzeczywiście jesteśmy gotowi posunąć się o pięć centymetrów na ławce życia, tak by mógł się na niej zmieścić ktoś jeszcze.

Co możesz zrobić? Dwie rzeczy. Po pierwsze, pomóc tym, którzy już dziś pracują w Afryce, w Syrii, w Azji, próbując tak poprawić los ludzi tam na miejscu, by nie musieli podejmować dramatycznej decyzji o emigracji do Europy. Po drugie, gdy ci ludzie staną z rodzinami u naszych drzwi, nie zatrzaskiwać im ich przed nosem, mówiąc, by przyszli za ćwierć wieku, tylko ich zaprosić. 

-----

Szymon Hołownia - dziennikarz i publicysta, szef portalu Stacja7.pl. Pisał m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku", "Tygodniku Powszechnym", obecnie współpracuje z "Rzeczpospolitą". Był laureatem nagród Grand Press i Wiktora. Jest autorem książek - m.in. "Ludzie na walizkach", "Last minute. 24 h chrześcijaństwa na świecie", "Wszystko w porządku. Układamy sobie życie", napisanej z Marcinem Prokopem, z którym prowadzi program "Mamy Cię!" oraz ostatnio wydanej "Jak robić dobrze". Założyciel fundacji Kasisi i Dobra Fabryka.

PANI 7/2015


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy