Reklama

Zanim zadziała znieczulenie

Rozpoczął się piękny dzień. Po kilku dniach nieustającego deszczu, już o szóstej rano pomarańczowy zwiastun słoneczny rysował się na ścianach. Dziś pielęgniarki dały nam pospać i po obchodzie o drugiej w nocy, podłączyły nas pod urządzenia badawcze dopiero teraz.

O ósmej wielki wózek spożywczy przywiózł mi śniadanie. Jajko w skorupce, dwie kromki chleba i masło. Muszę rozpocząć pertraktację z barem na użyczenie solniczki na parę sekund, bo nie umiem zjeść jajka bez soli. Po porodzie planuję już powrót do weganizmu, będę mielić migdały i awokado o poranku...

Tymczasem po tygodniu spędzonym na patologii ciąży zaczynam kombinować. Zrywam się z obiadów i organizujemy sobie ze współlokatorkami coś z miasta. Coś z warzywem, witaminą, minerałem, ryżem.

Właściwie zaczynam się tu zadamawiać. Żal mi, że moje dziewczyny mnie dziś opuszczają, jedna właśnie rodzi i zostanie na po porodówce, druga będzie dziś uwolniona. Zobaczy miasto w słońcu i zje dobrą kolację z mężem w domu.

Reklama

Właściwie nie odczuwam tu większego bólu. Dziś nawet zacznę być leczona lekiem, który jest przeciwbólowy, a jego efekt uboczny ma mi pomóc w pokonaniu anomalii ciążowej, czyli nieznanego pochodzenia nadmiaru wody w brzuchu. Zapowiada się więc tydzień na lekkim znieczuleniu. Choć z pokłutym tyłkiem. Mam nadzieję, że w momencie wstrzyku od razu będzie znieczulał. Piszę szybko jeszcze dziś, zanim moja znieczulona głowa straci trzeźwość myślenia.

Czas się zatrzymał. Miałam rozbudowane kreatywne, dochodowe plany na najbliższy czas. Wiedząc z doświadczenia, że w ciąży można robić prawie wszystko do samego  rozwiązania. Coś jednak złapało mnie i kazało się totalnie zatrzymać, odwołać wszystkie zobowiązania.

Tu panuje dość powiedziałabym klasztorny "slow life lifestyle". Poznałam kilka przepięknych skomplikowanych historii moich współlokatorek, wzięłam kilka książek, ale ploty zdecydowanie wygrywają z literaturą. Nie wiem, kiedy mnie wypuszczą.

Doktor mówi: "Warunkiem aresztu są przyrastające wody". Zdana na odpływy i przypływy oddycham. Wystawiam moje pośladki do igieł, brzuch do badań i zapełniam czas. Moja córka codziennie mnie odwiedza, daje buziaka na dobranoc, rodzina przemyca pyszności, chłopak ogarnia dzielnie dom.

Wydaje mi się, że ten traf sprawia, że odnajdzie wiele zrozumienia dla moich z pozoru nadpobudliwych zachowań w domowej egzystencji przez ten czas i przestaję się o niego martwić. "Już rozumiem kochana, dlaczego zmywasz w nocy i rozwieszasz pranie - nie jesteś zwariowaną pedantką, tylko rano jest tyle do zrobienia, że to mogłoby przytłoczyć". Taki kurs przetrwania dla mężczyzny przed narodzinami dziecka to mocna sprawa.

A u mnie okazuje się, że życie toczy się dalej bez względu na to, czy spędzam czas w korku, busie, na próbie, w domu czy totalnie oddzielona od swojej działalności leżę w pokoju nr 1. Najważniejsze sprawy odbywają się właśnie tu.

Trochę nie nadążam za modą szpitalną, nie mam żadnej koszuli z guzikami, ani szlafroka, ale jestem tu akceptowana w dresach. Piękne jest to, że każda z nas tu leżąca nie leży ze smutną chorobą, a anomalią ciąży, która i tak ma zakończyć się najpiękniejszym w życiu bliskim spotkaniem trzeciego stopnia.

Wczoraj dopadały mnie w nocy skurcze i lekka panika, bo torba porodowa z tetrami i śpiochami jeszcze niegotowa, a z drugiej strony pomyślałam, że nawet jak urodzę dziś i wylądujemy na golasa we dwie pod szpitalnym prześcieradłem, to będzie najpiękniej i nic mnie to nie obchodzi.

Z dnia na dzień poznaję szczegóły fizyczne zależności przy zmierzaniu do tego cudu, jakim są narodziny. Gdyby nie śpiewanie, chętnie zajęłabym się położnictwem. Kocham te wszystkie panie, które się nami opiekują i tym oksytocynowym, rozmytym akcentem kończę.

Paulina Przybysz


Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Pinnawela | felieton | ciąża | poród | szpital
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy