Reklama

W razie zaniżenia życiowych częstotliwości

Jakiś czas nie pisałam, bo nie umiałam. Chyba miałam coś na kształt niedoboru myśli ciekawszych niż: "Muszę kupić włoszczyznę" lub: "Jestem zmęczona, idę spać". Jesień, jakiś spadek magnezu we krwi, niewyspanie, dziwna ustawa o nasiennictwie, kontuzja nogi uniemożliwiająca wybieganie stresu i inne nieszczęścia skumulowały we mnie swoistą katatoniczność mózgu.


O czym miałam napisać? Że jest słabo? Że z dupy? Że bez sensu? Czekałam sobie aż coś mnie wytrzepie z trawy, piasku i liści jak koc, na którym się leży w parku. Wgnieciony tyłkami w ziemię, nawet nie wie ile mrówek i żuków po nim łazi i co na nim robione było. Jakby coś zupełnie zmiażdżyło mi te partie mózgu, które wiedziały co było ważne. Wiadomo, że rodzina, dzieciaki są ewidentnym powodem do życia i działania, ale co ze mną taką wyabstrahowaną od innych? I czy w ogóle ludzie egzystują osobno? Czy mają wtedy sens jakiś? Poza naturalnymi zachowaniami instynktu i fizjologii, czy jest dla mnie jakaś pasjonująca misja?

Reklama

Tymczasem od kilku lat moja mama Anna Katarzyna Przybysz z domu Bryła pracuje z grupą mieszkańców Monaru, właściwie Markotu. Nie jest to bynajmniej żadna klasyczna psychologiczna grupa wsparcia. Wsparcie i rozwój są, ale trochę wzorem zakonnicy w przebraniu. Ona z pomocą naszego taty robi z nich chór i zaręczam, że jest w tym bardziej konkretna niż Whoopi Goldberg.

Chłopaki, często bez domów, z jeszcze z trzęsącymi się rękami po świeżym odstawieniu tego, co było ich codzienną używką i po przejściach, jakie pewnie ciężko byłoby nam sobie wymyślić, stają razem w rzędach i śpiewają: "Amazing Grace, how sweet the sound, that saved a wretch like me". Tylko moja mama wie, ile trzeba wytrwałości i miłości do nich, żeby zdecydowali się wydobyć dźwięk. Jak długo śmieją się, żeby ukryć strach i wzruszenie. Ile emocji kosztuje człowieka, żeby zaśpiewać przed kolegami, z którymi dopiero co nabijał się z poprzedników.

Ja do tej pory tuż przed koncertem trochę się rozglądam którędy uciec, zerwać się jak ze szkoły. Kombinuję, że może coś posymuluję, termometr w herbatę wsadzę, zemdleję sobie może. Kocham śpiewać, robię to od dzieciństwa, ale zawsze na myśl o tym, że dziś występ zaczynam się zastanawiać cichutko co ja tu robię i że niby co mam do zaoferowania panu i pani z biletami.

Parę dni temu, jako tak zwana słomiana wdowa, spędzałam niedzielę sama z moją młodszą córką. Narzeczony w trasie, starsze dziecko u taty i tak przesypiając każdą możliwą chwilę, jedząc ryż z bakłażanami, oglądając głupio rozczulające mnie seriale pogrążałam się w idiotycznym smutku. Cholera wie czego on dotyczył. Pewnie braku porywającej pasji, która mogłaby mną jakoś zajmująco miotać akurat w tym tygodniu, a tego nie robiła. Z tą właśnie mendą wypisaną na twarzy pojechałam wieczorem do kościoła, w którym jako gość miałam wystąpić z rzeczonym chórem mojej mamy na dorocznych obchodach święta zwanego Cecyliadą.

Święta Cecylia, patronka muzyki sakralnej ma w opiece kompozytorów, śpiewaków i organistów. Nie do końca wiadomo kiedy żyła. Są teorie, że była niewidomą organistką. Pomimo przymusowego małżeństwa z poganinem nigdy ponoć nie złamała ślubów czystości złożonych Bogu. Zginęła śmiercią męczeńską. Mieczem ścięta została przez prześladowców Chrześcijan. Nie jestem religijna, ale tym samym wcale nie wątpię w to, że Jezus się w stajence urodził i żył tam gdzieś w sposób niezwykły. Pewnie tak właśnie było. Myślę, że Sidharta Guatama pod drzewem Bodhi swoje wysiedział, ale dinozaury też na pewno egzystowały, bo jak patrzę na np. nosorożce czy pancerniki, to wydaje mi się że ta era się nawet dobrze nie zakończyła.

Dzielna, biedna niewidoma muzykalna Cecylia też wydaje mi się realna, więc wczułam się w celebrację. Poza tym z racji silnej katolickiej tradycji w naszym kraju nawet najzagorzalszy ateista nie uniknie wizyt w koście, bo a to kuzynka się hajta, a to bratu dziecko chrzczą, albo babcia opuściła ciało fizyczne.

W każdym razie okazało się, że nie wystąpimy o 18:00 i nie rozjedziemy się z powrotem do swoich bezpiecznych lokacji, bo przed nami cała solidna msza i dwa występy profesjonalnych, znających dobrze nuty i swoje partie wokalne zdyscyplinowanych, raczej wierzących, bierzmowanych i ogarniętych chórów.

Mszę znosiłam zawsze raczej jak za karę. Z dzieciństwa pamiętam liczenie pomyłek organisty, mrużenie znudzonych oczu przy wpatrywaniu się w witraże i siniaki na kolanach nie wiadomo po co. Mam też słabe doświadczenia z przedszkola z zakonnicami, slajdami prezentującymi piekło dla uzyskania chociaż chwilowej grzeczności u podopiecznych metodą zastraszania karą boską. Nie byłam więc pocieszona, że zamiast paru minut śpiewania zapowiada się wieczór z formułkami. Menda moja pogłębiała się coraz mocniej.

Mam absolutny brak doświadczenia we wsłuchiwaniu się w głos Boga jako takiego. On do mnie nie mówi werbalnie. Umiem natomiast dostrzec piękno, doskonałości natury, miłość i odczuwać totalną pełnię szczęścia. To ostatnie trwa króciutko, ale wiem namacalnie, że istnieje i tego się trzymam, nie czuję braku nazwanego absolutem.

Przyszło mi jednak wysłuchać kazania. Ciekawie się zapowiadało, bo miało traktować o muzyce i sztuce, ale padły tam np. słowa, że "nie wolno nam fałszować". Mam nadzieję, że po prostu nie zrozumiałam ironicznej przewrotności tego zdania i że ksiądz dosłownie nie mówił tego, co niestety mówił - jakkolwiek dziwne jest to zdanie. Niestety w obliczu naszego nieuchronnie zbliżającego się występu, który absolutnie nie zapowiadał się na harmonicznie ani intonacyjnie zgodny z obowiązującym w muzyce od około XVIII wieku systemem równomiernie temperowanym, słowa te były wręcz zatrważające.

Nie usłyszeliśmy, że muzyka wznosi nasze serca i umysły na wyższe częstotliwości, żeby uwalniać nas od strachu i uskrzydlać. Nie padło, że "śpiewać każdy może". Większość populacji krajów cywilizowanych twierdzi, że nie ma słuchu, że fałszuje, a jest tak w moim odczuciu głównie dlatego, że muzyka nie była ich codziennym językiem dzieciństwa. Tymczasem zamiast zachęcać nas do odkrywania magii i dobroczynności śpiewania i grania, ksiądz zaznacza nam jak elitarne jest grono tych, którzy mogą sobie muzykować kończąc dodatkowo kazanie ostrzeżeniem przed szatańską muzyką z półek sklepowych.

Potem wystąpił naprawdę pięknie Chór Uniwersytecki Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Masyw ich głosów wypełnił obiekt ze spokojną, rzetelną dokładnością. My tymczasem z chłopakami i grupką chętnych do śpiewania znajomych totalnie innych niż muzycznych zawodów, przebieraliśmy się w błękitne, unifikujące nas szaty. Nie było odwrotu, na rozdawanych programach były nawet tytuły utworów, które zaraz mieliśmy wykonać. We mnie napięcie i swoiste podniecenie przed występem stało się chyba większe niż przed supportowaniem Prince’a na Open'erze i przysięgam - w życiu mi się tak świetnie nie śpiewało.

Czułam się jak William Wallace Waleczne Serce. Śpiewałam tak, żeby swoją prawdziwością niczym nieskrępowanego odważnego dźwięku sprostować idee śpiewania jako takiego. Jakbym swoimi frazami latającymi pod kopułą kościoła próbowała obdarować każdego, żeby sobie je wziął i mógł poczuć to co w tej chwili czułam, kiedy tylko chce. Mama bezwzględnie wyciągała na solówki tych, którzy najmocniej chowali się za kolegami. Koncerty z nią to swoiste "nie znasz dnia ani godziny". Nikt nie wie czy i ile solówek dziś wykona.

Mnie trafiło się zaśpiewanie piosenki Sama Cooka "A change is gonna come", którą Wam dziś dedykuję. Wierni, zakonnice, a nawet członkowie chórów stojący na antresoli śpiewali z nami.

Moja mama ma kosmiczne zdolności wodzirejskie i właściwie mogłaby być pastorem. Bardzo świeckim radosnym silnym i nieprzewidywalnym pastorem. Ona wie gdzie jest misja i jest bombą samonaprowadzającą się na cel. Teraz wiem, że w razie zaniżenia moich życiowych częstotliwości muszę przypominać sobie ten koncert.

Paulina Przybysz


Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Pinnawela | dzieci | muzyka | koncert | kościół | ksiądz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy