Reklama

Jej styl: Marta Gessler

Restauratorka. Kwiaciarka. Samotna matka. W duszy aktorka. Do gotowania zmusiło ją życie, dziś to jej pasja. W tym roku mija 18 lat, odkąd stworzyła Qchnię Artystyczną, autorską restaurację w Warszawie. Czy przyszedł moment, gdy może zwolnić i cieszyć się z sukcesu? Wręcz przeciwnie! Bo Marcie Gessler wciąż za mało, więc w październiku zaczyna studia.

Qchnia Artystyczna. Restauracja Marty, kultowe miejsce Warszawy. Tu aranżacja wnętrza zmienia się dwa razy w tygodniu. Elementy stałe: biała drewniana podłoga, szare surowe ściany. Czasem z sufitu zwisają prześcieradła, a ściany wyklejone są kartkami z wymalowanymi przez Martę wzorami. Niekiedy wazony zastępują szklanki, a szklanki wazony. Na stołach leżą płatki kwiatów, kamienie. świece w przezroczystych, pełnych cukiernicach. Żyrandole, jak dziś, spowijają jasne, sięgające stołów tkaniny. Siedzimy na tarasie zawieszonym na wiślanej skarpie. W dole widok na warszawskie parki. Przy stolikach artyści, politycy, biznesmeni, matki z dziećmi, zakochane pary, warszawiacy. Marta wystawia twarz do słońca. - Co zjemy? - zastanawia się. - Sernik? Szarlotkę? Ciasto śliwkowe? Woła kelnerkę. Zamawia wszystkie ciasta z karty. Zapewnia: - Spokojnie. Tylko sobie podzióbiemy. Nie mogę się objadać, chcę być chuda jak Kate Moss! - śmieje się. I po chwili zanurza łyżeczkę w truskawkowym musie. Opowiada.

Reklama

O smaku dzieciństwa

Wychowuje się w małej miejscowości pod Warszawą. Nie chodzi po drzewach, rzadziej, niżby chciała, skacze na skakance. Jest pulchna. Na podwórko zabiera potarganą lalkę i ilustrowane książeczki. Siada na krawężniku, czyta, aż mama zawoła ją na obiad. - Miałam swój świat. Tworzyły go trzy meble w moim pokoju, które wciąż przestawiałam, zasuszone liście, kasztany. Czasem broiłam. Stałam na czatach, kiedy koledzy wykradali z warzywniaka kiszone ogórki. To była pierwsza kulinarna przygoda dzieciństwa. W mojej rodzinie wszyscy dobrze gotowali. Lubiłam przyglądać się rodzicom w kuchni, fajnie razem wyglądali. Mama była pedagogiem w szkole, tata kierowcą. Ale ja nie byłam typem kuchcika, więc nie pomagałam w gotowaniu. Chciałam być aktorką.

O byciu aktorką

W liceum jest w klasie humanistycznej. Nosi czarne buty, czarne spodnie i słucha Abby. To wszystko, jeśli chodzi o młodzieńczy bunt. Przeciwko systemowi buntuje się wewnętrznie. Chodzi do ogniska Machulskich przy Teatrze Ochoty, dojazd z jej miasteczka zajmuje półtorej godziny. Przesiaduje na schodach teatru, żeby oglądać próby, stoi na zewnątrz z kartką "kupię bilet". Pisze wiersze, jeden z nich opublikowało "Na Przełaj". Wiersz Iwaszkiewicza na maturze recytuje z taką pasją, że komisja bije brawo. - Wiedziałam: będę aktorką. Do szkoły teatralnej jednak się nie dostałam. Jak ja to przeżywałam! Pod szkołą na Miodowej zaryczana siedziałam kilka godzin: "Boże, nie chcą mnie, nie będę aktorką!". Pokuliłam się w sobie. I zatrudniłam w Teatrze Polskim, pomagałam przy dekoracjach. Nie byłam aktorką, ale byłam blisko. Mijałam na korytarzach Kazimierza Dejmka i ciary przechodziły mi po plecach. Z Anną Seniuk spotykałyśmy się w bufecie, zawsze z poczuciem winy, bo z reguły od wczoraj byłyśmy na diecie. Wtedy miałam tylko dwie miłości: teatr i Piotra Gesslera, chłopaka z liceum, syna cukierników, potem męża, restauratora. Teatr mnie uwrażliwił, Piotr zahartował. Teatr to biel, związek z Piotrem szarość, dwa ważne kolory mojego życia, znaki rozpoznawcze Marty Gessler.

O szukaniu siebie

O swoim małżeństwie z Piotrem nie chce mówić. Wiadomo tyle: ma 23 lata, kiedy za niego wychodzi, trzy lata później rodzi Mikołaja. Po ślubie mąż z bratem otwierają restaurację w Ogrodzie Saskim. Marta rzuca teatr, jeszcze wtedy nie umie gotować, więc pomaga w kuchni, w zarządzaniu restauracją. Wycina przepisy z gazet i przechowuje w szufladzie. Rozwodzą się z Piotrem dwa lata później. Mąż odchodzi do Magdy, która wkrótce też zostanie restauratorką. Nazwisko Gessler stanie się po latach marką, jak Blikle. - Nie lubię mówić o rozstaniu, bo nie lubię potem o tym czytać - wyznaje. - Szybko musiałam znaleźć pomysł na siebie. Brałam do ręki gazetę i szukałam pracy. To był trudny czas, ale miałam dla kogo walczyć. Zostałam z Mikołajem, dwuipółlatkiem, alergikiem. Gotowałam mu według przepisów diety makrobiotycznej, opartej na kaszach, pszenicy. Odkryłam targ zdrowej żywności. Zawoziłam tam to, co zrobiłam dla syna, kotlety jaglane, ciasta. Musiałam zarabiać, więc okazało się, że jestem niezłą kucharką. Proporcje, składniki zapisywałam na kartkach, rozwieszałam je w kuchni.

Powstała z nich nieduża książeczka z przepisami dla alergików. Moja pierwsza książka kucharska. Z synem miałam sztamę. Pamiętam, jak przyzwyczaiłam go do porannego wstawania. Codziennie o szóstej trzydzieści robiłam dużo piany w wannie, wrzucałam zabawki. "Wstawaj, synku, mamy pianę", mówiłam. Za chwilę: "Wychodź, synku, mamy śniadanie". Ożywiał się. Nasze śniadanie było uroczyste, ze świecami. Zatrudniłam nianię, dziewczynę punka w czarnych ciuchach. Zabierała syna na spacery, czytała mu, usypiała, a potem zapalała świeczki i prasowała, czekając, aż wrócę z pracy. Dawała mi poczucie, że dom nie jest taki pusty, że ktoś coś dla mnie robi. Za pieniądze, ale z serca.

O pierwszej restauracji

W dużym pokoju Marta klęczy przy plastikowej dziecięcej wannie. Miesza składniki na pasztet sojowy. Jest koniec lat 80. Poznaje inwestora, on przejmuje lokal na Nowym Mieście, ona robi w nim knajpę wegetariańską, zostaje szefową. - Wymyślałam sałatki i ich teatralne nazwy: Sen nocy letniej, Jezioro łabędzie. Nie musiałam kupować reklamy w gazecie. O pierwszej wegetariańskiej restauracji w Warszawie dziennikarze pisali chętnie. A ja przekonałam się, że daję radę. Miałam 30 lat i plan: otworzę autorską knajpę. Był problem: nie miałam grosza. Postawiłam wszystko na jedną kartę, pożyczyłam duże pieniądze. Bałam się. A co, jeśli się nie uda?

O drodze do sukcesu

Powstaje Qchnia Artystyczna. Marta wyciąga rzeczy z domu - lodówkę, garnki. Zdobyczy szuka także na śmietniku ASP, na targu na warszawskim Kole. Przywozi stamtąd stoły, krzesła, każde inne. Z podkładów kolejowych i materacy z dziecięcych łóżeczek robi pierwszą kanapę. Pieniędzy wciąż jest za mało. Tworzy, kreuje: sztućce chowa pod obrusem, to taka zabawa z gośćmi. Skórkami z ogórka dekoruje desery lodowe. Nowe miejsce Marty tuż przy Centrum Sztuki Współczesnej wkrótce staje się snobistyczne, choć ona serwuje dania na pękniętych na pół talerzach.

- Był performance, interakcja. I tak symbolicznie wróciłam do teatru. Pierwsze przyjęcia? Dla Magdaleny Abakanowicz, która często bywała w Zamku Ujazdowskim, zrobiliśmy z chleba obrusy, naczynia. Dla marki Clinique każdy plasterek salami, sera był hermetycznie zawinięty w folię. Wszystko jakoś się działo bez większego planu, tak po prostu. Znajomy architekt poprosił, żebym udekorowała stół do sesji dla francuskiego magazynu. Gdy Qchnię odwiedziła królowa Belgii, pamiętam, że przyjęłam ją daniami podawanymi na zastawie dla lalek. Beatrix była wzruszona. Kilka lat później francuski magazyn "Marie Claire" napisał o mnie: "Witajcie w świecie królowej wyrafinowanej prostoty". Mam ten numer do dziś, do takich magazynów to ja się kiedyś modliłam. A w Polsce? Pisali: "Qchnia wygląda, jakby stale był w niej remont".

O kwiatach, zakalcach i biegu

Jej dom: kwadratowa bryła z dużymi oknami i połacią lawendy przed wejściem. Beton w środku, biała podłoga, ściany szare. W wazonach kwiaty polne zerwane z ogródka. - Nie mam roślin w doniczkach ani rabatek z różami, po prostu wychodzę rano na trawę na bosaka i rwę to, co rośnie. Wstaję o wpół do ósmej. Jestem nadaktywna, często żartuję, że obowiązuje mnie zasada zen: lepiej się popsuć, niż zardzewieć. Nie piję rano kawy. Budzi mnie pies Floyd, rasy jack russell terrier. Syn, 23-latek, mówi, że jesteśmy do siebie podobni. Że mam coś z ruchliwego russell terriera. W mojej kuchni jest zwyczajnie. Zawsze muszę mieć pod ręką pomidory, oliwę, octy, jajka, pieczywo, sałaty, włoszczyznę. Gotując dla kogoś, pokazuję uczucia i to, że się nim opiekuję. Mam swoją potrawę na smutki. To naleśniki z jabłkiem oblane karmelem. Kiedy gotuję tradycyjne potrawy: rosół, chłodnik, robię makaron, myślę o domu rodzinnym. Widzę tatę i mamę, kiedy przytulali się, krzyczeli na siebie i cmokali na zmianę. Wspominam babcię Adelę i jej jajecznicę. Dlaczego moja nigdy nie wychodzi taka dobra? Myślę, że sekret tkwił w małej babcinej patelence.

Gotowanie to coś więcej niż dobrze odmierzone proporcje, to emocje, drobny detal, czasem pstryknięcie palcami. Teraz to ja tworzę historię, zapachy, dom, który zostanie w świadomości mojego syna. W niedzielę gotuję duże obiady, często wpadają znajomi, sąsiedzi. Ostatnio podałam gołąbki z cielęciny, ziemniaki z koperkiem, brokuły i sałatkę z parmezanem. Do tego chłodnik z jajkiem i ciasto z białej czekolady. Nie wyszło, ale zjedliśmy. Mam ten komfort, że nawet jak coś przypalę albo zrobię zakalec, wszyscy mówią, że pyszne. W telewizji oglądam na zmianę TVN24 z Kuchnią.tv. A wieczorem filmy z cyklu "okruchy życia", wstyd się przyznać, ale mnie wzruszają. Uwielbiam też Felliniego. Czytam książki kulinarne, podróżnicze i wciąż Anię z Zielonego Wzgórza dla jej prostych życiowych sentencji: "sprawiedliwość zawsze zwycięży". Chcę wierzyć, że tak jest...

Zofia Zija, Natalia Kuc, Jacek Pióro

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy