Reklama

Marta Strzelecka: Polskie ziemianki nie spędzały dni na haftowaniu

- W książce cytuję przykłady ironicznych tekstów, z których wyłania się portret znudzonej ziemianki, która spędza dni na haftowaniu i trwonieniu pieniędzy na suknie. Jednak w okresie międzywojennym te kobiety działały z myślą, że wielka historia pozbawiła ziemian znaczenia i pozycji, które mieli dawniej. Dlatego prócz zajmowania się domem i dziećmi, często działały społecznie. Organizowały lekcje języka polskiego, angażowały się w budowanie i prowadzenie ochronek dla sierot, szkół dla wiejskich dzieci - mówi Marta Strzelecka, dziennikarka i redaktorka, autorka książki "Ziemianki. Co panie z dworów łączyło z chłopkami".

Katarzyna Pruszkowska: Szkoły, o których mamy rozmawiać, były zakładane przez ziemianki, dlatego chciałabym najpierw pomówić o nich. Kto w okresie międzywojennym zaliczał się do tej grupy?

Marta Strzelecka: - Ziemianki były żonami właścicieli ziemskich, którzy często, choć nie tylko, wywodzili się ze szlachty i mieli herby. W trakcie powstań narodowych wiele majątków znacznie zubożało, jednak żeby móc nazwać się ziemianinem jakąś ziemie trzeba było mieć, w zaborze rosyjskim co najmniej 50 hektarów. W międzywojniu ziemianie rzadziej mieszkali w pałacach, częściej w eleganckich dworkach. Jednak ważna była nie tylko ziemia, ale również światopogląd. Ziemianie byli praktykującymi katolikami, przywiązanymi do wartości konserwatywnych i narodowych. Na pewno byli wielkimi patriotami, członkami lub sympatykami Narodowej Demokracji, niosącymi na standardach hasło "Bóg, Honor, Ojczyzna". Ziemianki lubiły zresztą haftować na proporcach słowa "Z Bogiem i Narodem".

Reklama

Dla ziemian szalenie istotny był również styl życia, który przejęli od przodków. Organizowali polowania, podwieczorki, wieczory taneczne, pielęgnowali rytuały. Kultywowano duże rodzinne spotkania z okazji wszelakich świąt, w tym narodowych.

Ziemianki nie pracowały zawodowo, jeśli się uczyły, to zwykle w domu. A jaka była ich rola w majątku?

- Idealna żona ziemianina często stała w cieniu męża i wiele kobiet z tej klasy taką rolę, przypisaną przez tradycję, pełniło z zadowoleniem z codziennego życia. Nie znaczy to jednak, że nie miały nic do powiedzenia w gospodarstwie. Przeciwnie, to one pilnowały służby, czuwały nad kwestiami finansowymi związanymi z prowadzeniem domu, a pod nieobecność męża - całego majątku. W książce cytuję przykłady ironicznych tekstów, z których wyłania się portret znudzonej ziemianki, która spędza dni na haftowaniu i trwonieniu pieniędzy na suknie. Jednak w okresie międzywojennym te kobiety działały z myślą, że wielka historia pozbawiła ziemian znaczenia i pozycji, które mieli dawniej. Dlatego prócz zajmowania się domem i dziećmi, często działały społecznie. Organizowały lekcje języka polskiego, angażowały się w budowanie i prowadzenie ochronek dla sierot, szkół dla wiejskich dzieci. Wiele z tych kobiet nie chciało też siedzieć bezczynnie w czasie, kiedy Rzeczpospolita po 123 latach wróciła na mapę Europy.

Z książki wiem, że chętnie się zrzeszały, np. w Stowarzyszeniu Zjednoczonych Ziemianek, założonym już w 1906 roku.

- Tak, zresztą takich organizacji było znacznie więcej, a do zapisów zachęcała ówczesna prasa skierowana do ziemianek, m.in. "Ziemianka", "Ziemianka Polska", "Wieś i Dwór". Co ciekawe, do wstępowania w szeregi tych stowarzyszeń zachęcano także bogatsze włościanki, czyli po prostu chłopki. Członkinie organizowały spotkania, w tym kilkudniowe, np. w Warszawie, podczas których słuchały wykładów. Były wykłady zabawne, podczas których mężczyźni opowiadali, jakież to ziemianki powinny być.

Jakie?

- Poukładane, zaradne, oszczędne - i większość taka właśnie była. A ponadto nie powinny spać do południa (śmiech). Jednak były i pogadanki całkiem interesujące, na temat nowinek dotyczących prowadzenia domu czy majątku, dzielono się sprawdzonymi przepisami kulinarnymi. A przede wszystkim zachęcano do dobroczynności, i to na dużą skalę.

Za cel stawiały sobie również "cywilizowanie młodszych sióstr". O kim i o czym tu mowa?

- Dużo kryje się za tymi słowami, które rzeczywiście przyświecały ziemiankom. "Młodsze siostry" to oczywiście chłopki, którym należało pomóc. Idea była szlachetna, bo zakładała, że ci, którzy mają więcej - możliwości, pieniędzy, wiedzy - powinni dzielić się z tymi, którzy mają mniej. O zakładaniu ochronek czy szkół już mówiłam, ale bardzo ważne było także przekazywanie wiedzy dorosłym kobietom, zwłaszcza młodym dziewczynom i matkom. W tamtym czasie poziom higieny na wsi pozostawiał wiele do życzenia, a śmiertelność okołoporodowa i noworodków była ogromna. Dlatego przekazywanie informacji związanej z dbaniem o siebie np. podczas miesiączki czy połogu, pielęgnacją noworodka było dla chłopek cenne.

Dostrzegam w haśle "cywilizowanie młodszych sióstr" dobre intencje, natomiast faktem jest, że w dwudziestoleciu chłopów i ziemian dzieliła przepaść, a mieszkańcy wsi nie mieli powodów, by odczuwać wielką sympatię do klasy, która przez stulecia ich wyzyskiwała, często bezlitośnie. Trudno oceniać te czasy z dzisiejszej perspektywy, jednak rzeczywiście trzeba przyznać, że słowo "cywilizowanie" może mieć dziś charakter obraźliwy, protekcjonalny i wyższościowy.

Znamienne jest to, że do "cywilizowania" oddelegowane zostały kobiety. Czytając książkę pomyślałam sobie, że to rozumiem, ponieważ kobiety, nawet należące do tak różnych grup społecznych, miały szanse na znalezienie porozumienia wynikającego ze wspólnych doświadczeń.

- Powodów było więcej, ale ma pani rację, że i ziemianki, i chłopki łączyło to, że w zasadzie nie miały zbyt wielkiego wpływu na swoje życie. O tym, w jakiej przyszły na świat rodzinie, zadecydował los. O tym, czy odbiorą edukację oraz kogo poślubią - rodzice. O tym, gdzie będą mieszkać, jakie będą mieć obowiązki i czy kiedykolwiek wyjadą poza miejsce zamieszkania - mąż.  Jeżeli udało się trafić na dobrego i, to już jak wygrana na loterii, pokochać go, można było mieć nadzieję na przyzwoite życie. A jeśli trafił się leń, pijak, brutal czy hulaka - kobieta nie miała łatwo. Ten niemal całkowity brak możliwości decydowania o najważniejszych życiowych sprawach na pewno był wspólnym doświadczeniem kobiet różnych stanów, co mogło ułatwiać z jednej strony odczuwanie empatii w stosunku do tych "młodszych sióstr", z drugiej - patrzenie na ziemianki jako na kobiety z krwi i kości, a nie wyniosłe paniusie z czystych dworków. Oczywiście po 1918 roku kobiety zaczęły walczyć o swoje prawa, ale jak wiemy z historii, jeśli chodzi o więcej praw niż wyborcze, był to proces raczej powolny.

Jedną z historii z książki, która bardzo mnie wzruszyła, była właśnie opowieść o matce, która podczas z rozmowy o przyszłości córki powiedziała, że bez miłości jej za mąż nie da. Wiemy już, jakie były motywy zakładania szkół ziemianek. Kiedy zaczęły powstawać pierwsze?

- Jeszcze w XIX wieku, jak na przykład szkoła Jadwigi Zamoyskiej, która została założona w 1882 roku. To była szkoła wzorcowa, na której programie wzorowały się inne. Były też szkoły Cecylii Plater-Zyberk, znanej działaczki społecznej, pedagożki. Ona stworzyła szkołę gospodarczą w Chyliczkach, gdzie na pewnym etapie jej istnienia uczyły się ubogie chłopki, zamożniejsze włościanki i ziemianki. Placówka, o której piszę w książce najwięcej, czyli Szkoła Ziemianek w Nałęczowie, została otwarta w 1910 roku. Stowarzyszenie Zjednoczonych Ziemianek miało przed I wojną światową ambicje, by zorganizować całą sieć takich szkół.

Były także szkoły kształcące nauczycielki, m.in. w Snopkowie pod Lwowem. Kim były kobiety, które uczyły chłopki?

- Bardzo często były to ziemianki pochodzące ze zubożałych rodzin, które potraciły majątki. Rodzice się przenosili gdzie indziej, a dwudziestokilkuletnie panny zostawały same, bo po wojnie, podczas której zginęło wielu mężczyzn, o męża nie było tak łatwo. Zwłaszcza, kiedy było się bez grosza. Te kobiety nigdy wcześniej nie chodziły do szkół, nie miały zawodu. Niektórym kobietom udało się kształcić dalej, np. na Uniwersytecie Jagiellońskim w charakterach wolnych słuchaczek. Jednak dla większości najlepszym, a często jedynym wyjściem było zdobycie dyplomu nauczycielki i zatrudnienie się na pensji czy właśnie w szkole ziemianek. Choć formalnie nauczycielki miały pochodzenie ziemiańskie, przez to, w jakiej sytuacji się znalazły, często było im bliżej do uczennic z zamożniejszych włościańskich rodzin niż do dyrektorek tych szkół, czyli kobiet z bogatych dworów.

Wiemy, kim były założycielki, kim nauczycielki. A jakie warunki trzeba było spełnić, żeby zostać uczennicą?

- Warunki były bardzo dokładnie opisane, często w publikowanych w prasie ogłoszeniach. Żeby dostać się na przykład do szkoły w Nałęczowie, kandydatki musiały mieć ukończone 17 lat oraz umieć czytać i pisać, co w tamtych czasach nie było powszechną umiejętnością. Wiele dziewcząt umiało czytać książeczki do nabożeństwa, a właściwie recytować z pamięci treści modlitw czy pieśni, które miały przed oczami. Żeby umieć pisać, trzeba było mieć rodziców, którzy uważali tę umiejętność za przydatną, a tacy na ogół nie należeli do najbiedniejszych chłopów. Kadra szkół, co także wiemy z ogłoszeń, przywiązywała dużą rolę do sprawności fizycznej, bo część zajęć odbywała się w polu i obejściu.

Czy potrzebna była zgoda rodziców?

- Do Nałęczowa dziewczęta przyjeżdżały na rozmowy kwalifikacyjne z rodzicami, więc myślę, że przy tej okazji podpisywano odpowiednie dokumenty, bo córki były w końcu niepełnoletnie.

Ile kosztowała nauka?

- Około 40 rubli za rok. Dla porównania dodam, że wówczas palto dla ziemianki kosztowało od 30 do 50 rubli, wcale niemało dla kobiety zamożnej, zaś dla chłopki była to suma znaczna. Rodzina, która posyłała córkę na naukę, po pierwsze musiała mieć pieniądze, po drugie widzieć w nauce pewien rodzaj inwestycji, który zwróci się, kiedy dziewczyna przyjedzie po 10 miesiącach kursu do domu i wprowadzi do funkcjonowania gospodarstwa nowości, których nauczyła się w szkole. W niektórych szkołach przyznawano stypendia dla najuboższych dziewcząt. Możemy się domyślać, że działało to w ten sposób, że założycielka szkoły miała upatrzone w okolicy dziewczęta, o których wiedziała, że są zdolne, bystre i wyniosą coś ze szkoły. A na dodatek będą wdzięczne z pomocy, więc będą potem dobrze mówiły o możliwości uczenia się, zorganizowanej przez panie z dworów.

Dodajmy, że do czesnego dochodziły i inne wydatki - na wyprawkę czy podróż.

- Oczywiście, sam fakt, że dziewczyny dostawały wskazówki dotyczące strojów czy butów, które miały ze sobą zabrać, świadczy o tym, że je miały. Wygodne sukienki, fartuszki z kieszeniami, buty do pracy i wizytowe. O ile nawet biedniejsze chłopki miały oczywiście ubrania, choć na ogół nosiły jedno tak długo, aż zamieniło się w łachmany, o tyle w przypadku butów bywało różnie. Najczęściej chodziły boso, co widać na wielu zdjęciach z tamtego czasu.

Gdzie uczennice mieszkały podczas nauki?

- W internacie. W Nałęczowie szkoła, internat i pokoje nauczycielek mieściły się w jednym budynku, co na pewno było dla wszystkich wygodne. Trzy lata temu miałam okazję go zwiedzić. Po tym, jak zlikwidowano szkołę, placówka znalazła się w posiadaniu kościoła, dlatego budynek ocalał, choć przez lata nie był remontowany. Na korytarzach i w pokojach nadal można było zobaczyć wiele elementów przypominających o tym, że dawniej działała tam szkoła. Na parterze mieściły się sale wykładowe, ale nie klasy, raczej pomieszczenia do praktycznej nauki zawodu, takie jak kuchnia czy pralnia. Na górze znajdowały się wieloosobowe pokoje, łazienki z prysznicami. Na zachowanych zdjęciach widać, że dziewczęta po swojemu starały się urządzić pokoje, zdobić ściany makatkami czy jakimiś fotografiami.

Zajęcia związane z gospodarką, takie jak uprawa roślin czy hodowla zwierząt odbywały się przy szkole - w gospodarstwie, ogródku, sadzie. Szkoła miała też okazały kurnik. Zachował się we wspomnieniach jednej z uczennic, której pamiętniki przekazała mi jej rodzina, jako budynek przypominający fortecę, być może przez czerwone cegły.

Powiedziała pani o zajęciach praktycznych, bo to były szkoły zawodowe, które uczyły dziewczęta pracy w domu i obejściu. Co było w programie?

- Nauka gotowania i pieczenia, przygotowywania przetworów, co było szczególnie cenione. Oprócz tego pranie, posługiwanie się elektrycznym żelazkiem, które było wtedy nowinką technologiczną. Zajmowanie się zwierzętami gospodarskimi, uprawa ogrodu i sadu. A także prace ręczne, takie jak dzierganie, szycie, haftowanie. Te szkoły, zwane także gospodarczymi lub pracy domowej, miały za zadanie przygotować uczennice do efektywnego i nowoczesnego prowadzenia domu i gospodarstwa.

Co przydawało się również tym, które do domu nie wracały. W książce opisuje pani historię dziewczyny, która podczas pobytu w szkole poznała męża i wraz z nim wyjechała do Ameryki. A tam zaczęła zarabiać właśnie dzięki wiedzy dotyczącej robót ręcznych, którą zdobyła w szkole. Ile trwała nauka w szkołach ziemianek i kto odpowiadał za jej program?

- Nauka trwała 10 miesięcy. Zaczynała się jesienią, a kończyła późną wiosną, tak, żeby dziewczęta wróciły do domu na lato, kiedy w polu jest najwięcej pracy. W książce jako anegdotę umieściłam fragment eseju Kazimiery Bujwidowej, która pisała, że nad programami szkół gospodarczych debatowali dziennikarz z konserwatywnego pisma, nauczyciel kursów rolniczych prowadzonych dla chłopców, ksiądz, sprzedawca ze sklepu bławatnego (sklep z tkaninami - przyp. red.) i ginekolog. "Ci dwaj ostatni, a zwłaszcza lekarz, bywają w takich komisjach jako najbardziej fachowe siły poczytywani. Bo przecież są w ustawicznej z kobietami styczności" - podsumowała z przekąsem Bujwidowa. Zacytowałam ten wpis po to, by pokazać, że choć szkoły prowadziły kobiety, to założycielami i fundatorami odpowiedzialnymi za program w rzeczywistości byli mężczyźni. A ksiądz czy lekarz dodawali sprawie powagi, bo cieszyli się w społeczeństwie ogromnym szacunkiem.

Natomiast muszę przyznać, że program szkół był ułożony bardzo skrupulatnie i odpowiadał na potrzeby uczennic. A to było niezwykle istotne, bo, jak już wspomniałam, taka szkoła traktowana była nie jako fanaberia młodej kobiety, ale jako inwestycja, dzięki której zdobędzie nowe umiejętności czy fach, które przyniosą konkretne zyski. Z pamiętników uczennic, ale i opowieści ich córek czy wnuczek, wiem, że szkoły spełniły swoją rolę. Absolwentki były przedsiębiorcze, w trakcie nauki nabierały też pewności siebie. Jedne wracały na gospodarkę i wprowadzały ulepszenia, drugie zaczynały uczyć haftu czy szycia, jeszcze inne same zostawały nauczycielkami w szkołach gospodarczych. Piszę na przykład o kobiecie, która po skończeniu szkoły, już po II wojnie, założyła firmę zajmująca się szyciem pościeli. 

Myślę, że ta pewność siebie mogła też wynikać z faktu, że dziewczęta mogły na jakiś czas opuścić swoje środowisko, wyjechać ze wsi i zobaczyć, jak żyją inni ludzie. W innym przypadku byłoby to na pewno trudniejsze, o ile nie niemożliwe.

- Skłaniałabym się raczej ku tej drugiej opcji, bo dziewczęta miały 17 lat lub niewiele więcej, a więc były idealnymi kandydatkami na żony. A po ślubie, wiadomo - dom i dzieci, a nie marzenia o podróżach.

Ja myślę o tych 10 miesiącach nauki jako o oddechu od codzienności, życiu poza codziennymi sytuacjami. Dziewczęta mogły wymieniać się doświadczeniami, spojrzeć na swoje życie z boku, na spokojnie i być może po raz pierwszy zastanowić się, czego chcą. Oczywiście, to nie było tak, że nagle mogły zrealizować każde swoje pragnienie, na pewno spełniało się raczej mało z tych marzeń. Ale sądzę, że sama możliwość zadania sobie pytań o to, jak można pokierować własną przyszłością na pewno była cenna. Poza tym, Nałęczów, o którym jako o miejscu wielomiesięcznego pobytu uczennic piszę najwięcej, był wtedy bardzo modną miejscowością, do której regularnie przyjeżdżali ówcześni celebryci świata literackiego, jak Prus czy Żeromski. To było modne miejsce, z kawiarniami z muzyką na żywo, dające też szansę korzystania z bezpłatnych rozrywek, jak choćby spacer po pięknym parku. Jeśli dziewczęta miały szczęście i odwiedziła je rodzina, mogły pójść do restauracji, kawiarni czy na lody. A raz w roku szkoła, wraz z męską szkołą rolniczą, organizowała potańcówkę, która też była nie lada atrakcją dla młodych osób.

Szkoły wykształciły wiele absolwentek, część z nich dzięki tej edukacji na pewno choć odrobinę lepiej poradziła sobie w życiu. Jednak w końcu instytucje te zaczęto zamykać. Kiedy i dlaczego?

- Szkoła w Nałęczowie działała do 1936 roku, inne zamykano w kolejnych latach. Po II wojnie światowej w pierwotnym kształcie nie działała już żadna. Nie chodziło tylko o wojnę i problemy finansowe, ale przede wszystkim o to, że wtedy przestało istnieć ziemiaństwo, a ludzie, którzy dawniej należeli do tej grupy, mieli własne tragedie do opłakania. Ale dawne szkoły ziemianek nie zniknęły tak całkiem, bo ich ślady można znaleźć w nazwach współcześnie funkcjonujących szkół, takich jak na przykład Prywatne Liceum im. Cecylii Plater-Zyberkówny, nazywane "Platerkami", które mieści się w Warszawie, przy ulicy Pięknej. Dokładnie tam, gdzie istniała pierwsza ze szkół, założonych przez dzisiejszą patronkę placówki.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: szkoła | dwudziestolecie | II wojna światowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama