Reklama

Elin Anna Labba: Kiedy Saamowie odchodzili, żegnali się nawet z kamieniami

- W wyniku podpisania "Konwencji o wypasie reniferów" członkowie mojego ludu zostali zmuszeni, jako obywatele Szwecji, którymi byli tylko „na papierze”, do opuszczenia Norwegii. Uważano, nie tylko w Norwegii, ale także i w Szwecji, że ludzie wiodący tak tradycyjny tryb życia i tak w końcu znikną, bo nie pasują do nowoczesnego, zachodniego świata - mówi Elin Anna Labba, dziennikarka i autorka książki "Panowie nad tu przesiedlili. O przymusowych przesiedleniach w Szwecji".

"W ciągu roku dość znaczną liczbę Lapończyków* zajmujących się w tym okręgu wypasem reniferów przesiedlono z miejsca swojego zamieszkania w inne okolice (...). Mimo stale piętrzących się trudności, a także ponoszonych kosztów i pokaźnych strat odnotowywanych w wyniku tej migracji Lapończycy z radością zgadzają się na przesiedlenia wynikające z postanowień konwencji z 1919 roku (...)".

Johan Olof Holm, Inspektor do spraw Lapończyków w rocznym sprawozdaniu z działań swojego urzędu (1920).

Katarzyna Pruszkowska: Twoja opowieść zaczyna się od podpisania "Konwencji o wypasie reniferów". W 1919 roku władze Szwecji i Norwegii de facto zainicjowały przymusową relokację Saamów w głąb Szwecji, odcinając ich od dotychczasowych miejsc wypasu. Możesz powiedzieć coś więcej o kulisach tych wydarzeń?

Reklama

Elin Anna Labba: - Zacznę od tego, że tereny, o których będziemy rozmawiać, a więc północne krańce Norwegii oraz część Szwecji i Finlandii, były zamieszkiwane przez Saamów "odkąd istnieją opowieści", to rdzenna ludność tych terenów. Nam może wydawać się, że granice między tymi krajami zostały ustalone dawno temu, jednak z perspektywy Saamów istnieją od niedawna. Norwegia uzyskała całkowitą niepodległość od Szwecji w 1905 roku i od tego momentu politycy nacjonalistyczni dążyli do tego, by zagarnąć tereny dotychczas zajmowane przez Saamów i przekazać je norweskim rolnikom. W wyniku podpisania Konwencji członkowie mojego ludu zostali zmuszeni, jako obywatele Szwecji, którymi byli tylko "na papierze", do opuszczenia Norwegii. Uważano, nie tylko w Norwegii, ale także i w Szwecji, że ludzie wiodący tak tradycyjny tryb życia i tak w końcu znikną, bo nie pasują do nowoczesnego, zachodniego świata.

Przedstawiciele władz uważali, że skoro Saamowie są nomadami, mogą wędrować gdziekolwiek; niekoniecznie po ziemiach, które zajmowali do tej pory. Jednak w książce piszesz, że podczas wędrówek po Szwecji renifery uciekały i próbowały wracać na północ. Także zwierzęta czuły, że opuściły swój dom.

- To prawda, że Saamowie byli nomadami, ale nie tyle wędrowali bezładnie od miejsca do miejsca, ile  podążali za reniferami. A to duża różnica. Jeśli hodowca czuje, że stado chce iść na południe, to pomaga zwierzętom tam dotrzeć. Takie życie wymaga pewnej elastyczności, czy może uległości wobec woli reniferów. Życie Saamów od zawsze było ściśle splecione z życiem tych zwierząt, samą naturą. Kiedy odchodzili, żegnali się także z kamieniami czy drzewami.

Jak zareagowali na nakaz tzw. dyslokacji, jak władze nazwały przymusowe przesiedlenia?

- Ze świadectw wiem, że czuli cierpienie, o którym trudno było im rozmawiać nawet z najbliższymi, nawet dziećmi. A te czuły, że rodzice żyli ze swoim bólem do końca życia. O tych wydarzeniach nie mówiło się wiele, bo Saamowie nie umieli nawet znaleźć odpowiednich słów, by je opisać. Musieli po prostu nauczyć się żyć z tą stratą. A stracili wiele - swoje ziemie, kontakt z rodziną, a także swoją kulturę. Oderwani od bliskich, na nowych terenach, z czasem zapomnieli o tradycyjnych opowieściach, muzyce, a w końcu i języku.

Czym kierował się rząd Szwecji wybierając nowe tereny dla Saamów?

- Teoretycznie miały to być miejsca niezamieszkane, w których nie było innych hodowców reniferów. Jednak w praktyce okazywało się, że byli, więc niemal natychmiast pojawiały się konflikty między nowo przybyłymi a tymi, którzy żyli tam wcześniej. Kolejnym skutkiem przesiedleń były więc konflikty wewnętrzne wśród Saamów, które często trwają do dziś dnia, np. ludzie pozywają się do sądów o to, że jedni drugim zajęli ziemię.

Czyli Saamowie mieli po prostu odejść jak najdalej; nikt nie pochylił się nad tym, czy na nowych terenach będzie miejsce na nowe namioty czy wypas reniferów.

- Nie, to nie było ważne, podobnie jak kultura czy wierzenia Saamów. Wtedy Szwedzi nie wiedzieli zbyt wiele o naszej kulturze, nie mieli więc świadomości, że mają do czynienia z czymś naprawdę niezwykłym. Nie było żadnej polityki mniejszościowej, która pochyliłaby się nad znaczeniem języka, tradycji.

Jak rząd starał się przekonać Saamów do przenosin? Z książki wiem, że wiele rodzin początkowo się opierało, opóźniało rozpoczęcie wędrówki.

- Saamowie mieli otrzymać niewielkie wsparcie finansowe, od 300 do 500 koron, oraz przewodników, którzy poprowadzą ich do nowych "domów’. Zwykle byli to Saamowie znający tamte tereny. Jednak proceder nie był dobrze zorganizowany, więc czasem rząd rzeczywiście kogoś wysyłał, a czasem nie, dlatego wielu wędrowało na własną rękę. Impulsem do rozpoczęcia podróży mogła być coraz trudniejsza sytuacja na terenach graniczących z Norwegią, bo po zamknięciu granicy stało się tam bardzo tłoczno i zaczynało brakować pożywienia dla wszystkich reniferów. Kiedy władze zobaczyły, że Saamowie się ociągają, zaczęły straszyć ich karami finansowymi. Jednak tym, czego bano się najbardziej, była możliwość utraty reniferów. Władze zaczęły grozić wybijaniem stad, a śmierć reniferów oznaczała dla Saamów utratę dosłownie wszystkiego, co gwarantowało im przerwanie. Ludzie byli tego świadomi, więc w końcu ruszali.

Jednak wielu i tak traciło zwierzęta. Jednej z opisywanych przez ciebie rodzin podczas wędrówki uciekła aż połowa stada. Zwierzęta chciały wracać.

- Nasza starszyzna mówi, że renifery są jak ptaki - zawsze wędrują z południa na północ i wracają do znanych miejsc. Zmierzają do tych samych kamieni, tych samych traw. Dlatego renifery uciekały i usiłowały wrócić. Zwłaszcza ciężarne czuły zew, żeby rodzić w znanych miejscach, w których czuły się bezpiecznie. Te powroty zostały nawet udokumentowane, bo władze Norwegii się skarżyły, że renifery, jak co roku, przepływały ze Szwecji na norweskie wyspy.

"Oczywiście kiedy jakiemuś Lapończykowi nakaże się przenosiny z jego rodzinnych okolic do daleko położonej miejscowości, zawsze znajdzie czysto ludzkie powody, dla których ta przeprowadzka nie może dojść do skutku zgodnie z zarządzeniem, jeśli jednak ustąpi mu się ze względu na te powody, to nigdy nie uda nam się zaprowadzić porządku w tej ani w żadnej sprawie".

List od inspektora do spraw Lapończyków Holma, (1927)

Jak wyglądało życie codzienne podczas takiej podróży w nieznane? Wiem, że podczas corocznych wędrówek Saamowie zostawiali część niepotrzebnych im np. o tej porze roku rzeczy po drodze, a zabierali je, kiedy wracali. Teraz jednak musieli zabrać wszystko.

- Tak, w tę podróż musieli zabrać wszystko, co posiadali. Wędrowanie wyglądało tak, że kiedy zbliżał się wieczór, rodzina musiała rozłożyć namiot, a następnie przyszykować drewno,  rozpalić ogień, wyrąbać przerębel, żeby zaczerpnąć wody. Kobiety wspominały więc w opowieściach, że ich małe dzieci płakały, a one, zamiast je zabawiać czy tulić, musiały robić to, co do nich należało. A rano złożyć namiot, zapakować go na sanie razem z innymi rzeczami codziennego użytku i znowu ruszać w drogę. Tak wyglądał każdy dzień, tydzień za tygodniem, aż nie dotarli tam, gdzie mieli się osiedlić. Nie było mowy, żeby zostawić coś w drodze, bo to była podróż w jedną stronę.

Podróż podróżą, a życie życiem - wiele kobiet po drodze rodziło dzieci, jak jedna z twoich bohaterek, która w drodze przedwcześnie urodziła bliźniacze córki. Piszesz: "Ristiinna wie, że mąż wie. Andom Ovlla wie, że ona wie. Nie mogą zostawić u siebie dwóch gietkkamanat, dwa niemowlaki nie przeżyją w goathi. Są jak wątłe cielęta zaraz po przyjściu na świat, wyczerpane ciało Ristiinny nie wykarmi ich obu. Zima dopiero się zaczyna".  A potem jedną z nich zostawiła u zaprzyjaźnionej fińskiej rodziny i przez kilka lat nie mogła po nią wrócić. 

- Rodzice musieli to zrobić, żeby chronić obydwie córki, Marge i Elle. Jednak ten przykład pokazuje, jak trudne były to wyprawy - przecież zostawienie dziecka nie byłoby łatwe dla żadnej matki. A takich historii słyszałam więcej. W rodzinie mamy książkę, którą nazywamy "Biblią Saamów"; to kronika ze spisem naszych przodków. Przeglądając go widziałam, jak okrutne były to czasy, jak wiele dzieci umierało. I jak wiele kobiet, mimo tych strat, próbowało nadal, aż powiły dzieci, którym udało się przeżyć. 

W książce wspominasz o chłopcu, który przyszedł na świat w zaspie śniegu, o innym, którego z kanału rodnego wydobyto pogrzebaczem i szmatą nasączoną alkoholem etylowym. Umierały dzieci i umierały też i kobiety. Opisujesz losy rodziny, w której z powodu nieprawidłowego ułożenia dziecka w macicy podczas porodu zmarła także i matka. Jej mąż, usiłując ją ratować, przejechał ponad 50 km w śnieżycy, by znaleźć lekarza. Niestety, na próżno. Natura także nie zawsze sprzyjała Saamom, w księże piszesz o "zimowych dzieciach". Opowiesz o nich więcej?

- Najłatwiej będzie to zrozumieć, jeśli opowiem, jak mieszkali Saamowie. Otóż żyli w dużych, przenośnych namiotach zwanych "goahti", podobnych do tych, których używają inne ludy zamieszkujące Syberię czy Arktykę. Latem zrobione były z lżejszego, a zimą z grubszego i cięższego materiału. W środku namiotu znajdowało się palenisko. Jeśli siedziało się blisko ognia, było ciepło, choć marzły plecy - wiem, bo czasem latem nocowałam w takim namiocie z moją rodziną. Jednak kiedy ogień wygasał, w namiocie panowała taka sama temperatura, jak na zewnątrz. Przed chłodem chroniły także ubrania ze skóry i futra renifera, najlepsze do życia w tak trudnych warunkach. Jednak małym dzieciom, szczególnie tym, które rodzą się zimą, trudniej zapewnić ciepło, choćby z tego powodu, że trzeba zmieniać im pieluszki, a do tego - rozebrać. Narażone na zimno łatwiej się wychładzały i chorowały. Zresztą samo karmienie piersią było w takich warunkach wyzwaniem dla matki, która również musiała się odsłonić.

Sama mam małe dziecko, więc wyobrażam sobie, jakie to musiało być trudne. Podobnie jak dochodzenie do siebie po porodzie - połóg wiąże się z osłabieniem, kilkutygodniowym krwawieniem. A wtedy kobiety zamiast odpoczynku miały codzienne wędrówki i pracę bez taryfy ulgowej.

- To rzeczywiście było trudne, choć kobiety raczej się nie zwierzały i nie skarżyły. Natomiast okazało się, że o tych emocjach wiedzieli ich mężowie i dzieci, mamy ich opowieści.  Zdziwiło mnie to, bo mężczyźni tradycyjnie więcej przebywali poza namiotem, wśród stad. A jednak udało im się dostrzec, że ich żony przechodzą trudne chwile. Przesiedlenia sprawiły bowiem, że kobiety straciły swoje wsparcie w postaci matek, ciotek, sióstr. Zostały same, często z malutkimi dziećmi, bez nikogo, kto mógłby im pomóc, odciążyć je, zaopiekować się w połogu czy podczas choroby. Życie nomadów nigdy nie było łatwe, ale w grupie było raźniej, lżej, bezpieczniej.

A kiedy trafiały na nowe miejsce, okazywało się, że nadal nie mogą żyć tak, jakby chciały - np. Saamom zabroniono stawiania domów, w których byłby piec czy okna. Dlaczego?

- Więcej piszę o tym w mojej najnowszej książce, która niedługo ukaże się w Szwecji. Nieco upraszczając można powiedzieć, że władze Szwecji uważały, że w ten sposób chronią Saamów i ich tradycyjny styl życia. Sądzono, że rdzennym ludom będzie lepiej w warunkach, w jakich żyli do tej pory. To rzeczywiście było dość specyficzne podejście, zupełnie inne niż w Norwegii czy Finlandii. Z tego powodu jeszcze w latach 50. i 60. Saamowie żyli w bardzo kiepskich warunkach lokalowych. Myślę, że takie stereotypowe myślenie na temat rdzennych mieszkańców było problemem także w innych częściach świata. Zresztą nawet dziś zdarza się, że Szwedzi są rozczarowani, kiedy widzą, że hodowca reniferów używa telefonu komórkowego.

Jednak w pewnym momencie dzieci Saamów zaczęły chodzić do szwedzkich szkół. Jeden z twoich bohaterów żalił się mamie, że dzieci śmieją się z niego, bo nie zna ich języka.

- Mówimy o momencie, kiedy zaczęła się już asymilacja, zbudowano szkoły i dzieci zobligowano do nauki w nich. To wtedy zaczął się proces powolnego zapominania języka Saamów i szkolnictwo odegrało w tym dużą rolę. Bo nauczyciele mówili tylko po szwedzku, więc żeby się uczyć, trzeba było poznać ten język i się nim posługiwać. Podobnie Saamom narzucono chrześcijaństwo, choć mieli swoje własne wierzenia. Wiele rzeczy, które dotknęły nasz lud w XIX wieku było okrutnych dla naszej kultury. Był czas, kiedy Saamami zainteresował się Państwowy Instytut Higieny Rasy (został założony w 1922 roku; zajmował się badaniami eugenicznymi - przyp. red.), prowadzono jakieś badania, fotografowano Saamów nago. Po latach do sprawy wrócili artyści, przeglądali archiwa i organizowali wydarzenia, które miały sprawić, że o sprawie dowie się więcej osób.

W tym samym czasie i w innych krajach Europy rosło zainteresowanie kwestiami rasy.

- Tak, jednak po latach o tym, że w Szwecji w ogóle istniał taki Instytut, wolano nie mówić. W końcu Szwecja ma opinię kraju raczej neutralnego, a już na pewno nie rasistowskiego. Jednak ja uważam, że to ważne, by mówić głośno o tym, jak Szwecja traktowała swoje własne mniejszości etniczne, bo to część naszej wspólnej historii. Szczęśliwie Instytut dość szybko zamknięto, bo nie było funduszy na prowadzenie dalszych badań. 

"(...) Można sobie jednak wyobrazić, że kiedy nadejdzie czas przenosin, wspomniani Lapończycy z tego czy owego powodu będą się je starali jeszcze bardziej odwlec w czasie, dlatego niezwykle ważne jest, żeby dało się przeprowadzić dyslokację nawet wbrew ich woli. Innymi słowy, trzeba móc podjąć stosowane kroki nawet ewentualnym kosztem opornych (...)".

Inspektor do spraw Lapończyków w południowym dystrykcie Norrbotten

Powiedziałaś, że Saamowie nie mieli słów na opisanie krzywdy, która ich spotkała. Jak myślisz, dlaczego?

- Sądzę, że to może mieć związek z tym, że w tamtych czasach Saamowie byli na samym dole hierarchii społecznej; uważano ich za gorszych. Być może to wstyd zamknął im usta.

A jak było w twoim domu - przesiedlenia były tematem tabu czy może o nich rozmawiano?

- Od zawsze wiedziałam, że pochodzimy z innego miejsca, że zostaliśmy przesiedleni. Świadczyło o tym moje nazwisko, Labba, o które zawsze mnie pytano, bo było charakterystyczne właśnie dla Saamów z północy. Nie wiedziałam jednak dokładnie, skąd przyszliśmy i to był właśnie impuls, by zainteresować się bardziej historią przesiedleń. Marzyłam o tym, by napisać dla moich bliskich kronikę naszej rodziny, opisać ją dla kolejnych pokoleń. Najpierw zaczęłam wypytywać bliskich, ale oni nie wiedzieli zbyt wiele, nie mieli też zdjęć. Dlatego zaczęłam pytać dalej - sąsiadów, znajomych. Szybko rozniosło się, nad czym pracuję, ludzie zaczęli snuć swoje opowieści. Mówili chętnie, czasem nawet czuli się zawstydzeni, że nie mogą opowiedzieć mi więcej. Dzięki nim mogłam lepiej zrozumieć historię swojej rodziny, bo okazuje się, że one wszystkie są do siebie bardzo podobne. Poza tym dysponowałam także innymi materiałami, na przykład nagraniami rozmów z Saamami, którzy zmarli, nim ja zaczęłam pisać. 

Wiem, że twoja tożsamość jest dla ciebie bardzo ważna. Gdzie poznawałaś saamskie tradycje, język?

- Języka zaczęłam uczyć się, kiedy miałam 25 lat. Mój tata mówi w języku Saamów, ale mama nie, więc w domu rozmawialiśmy po szwedzku. Myślę, że gdyby nie to, nie udałoby mi się dotrzeć do moich bohaterów i porozmawiać o ich doświadczeniach.  Natomiast dla moich rodziców nasze pochodzenie zawsze było bardzo ważne, sami przez wiele lat pracowali w mediach skierowanych do Saamów. Dlatego zdecydowali, by posłać mnie nie do państwowej szkoły szwedzkiej, ale placówki, w której uczyły się wyłącznie dzieci Saamów. W latach 80. to były malutkie placówki, a ja byłam w klasie jedyną dziewczyną. Choć w szkole nie uczyliśmy się języka, tylko tradycji, muzyki, rękodzieła, kultury, to to wszystko zbliżyło mnie do moich korzeni; sprawiło, że później język nie był dla mnie czymś obcym. Jako nastolatka przeżyłam okres buntu, nie chciałam na przykład nosić tradycyjnego stroju, który wkładamy na ważne okazje. Jednak sądzę, że to normalny etap w życiu młodego człowieka. Dziś jestem bardzo wdzięczna rodzicom, że wybrali dla mnie taką drogę.

A jak ty  przekazujesz dziedzictwo swoim dzieciom?

- Mój mąż jest hodowcą reniferów, w domu rozmawiamy w języku Saamów, dużo czasu spędzamy na zewnątrz, blisko natury. Pod tym kątem moje dzieci mają bardziej tradycyjne dzieciństwo, niż miałam ja, ponieważ to przekazywanie naszej kultury odbywa się w naszym domu po prostu "przy okazji" codziennego życia. A mój tata jest bardzo szczęśliwy, że może porozmawiać z wnukami w swoim języku.

Czyli historia zatoczyła w twojej rodzinie koło - twoi przodkowie hodowali renifery, teraz robi to twój mąż. Dużo wędrujecie?

- Dawniej, kiedy dzieci były mniejsze, mieliśmy dom letni i dom zimowy, więcej się przemieszczaliśmy. Jednak kiedy zaczęły szkołę, musieliśmy osiąść w jednym miejscu, więc nasze renifery też żyją w jednym miejscu. Choć do dziś latem zdarza się nam wyjechać, spać w namiocie przy palenisku, blisko naszych zwierząt. Tak samo, jak robili to moi przodkowie. Cenię sobie nasze proste życie, szczególnie teraz, kiedy zmiana klimatu wymusza na ludziach wprowadzanie zmian do ich trybu życia. Ja jestem przywiązana do swojej ziemi, mało podróżuję, dużo czasu spędzam w naturze. Mogę tak żyć już zawsze. Nie chcę niczego w swoim życiu zmieniać.

* Lapończycy - wielu rdzennych mieszkańców zamieszkujących tereny dzisiejszej Norwegii, Szwecji i Finlandii uważa to określenie za narzucone im siłą i obraźliwe

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Szwecja | Norwegia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama