Reklama

Szukam Marii spokojnej

Jedna z najlepszych i najpiękniejszych polskich aktorek - Maria Pakulnis - jeszcze niedawno planowała wszystko z zegarkiem w ręku i pracowała bez chwili wytchnienia. Teraz szuka spokoju, wyciszenia. Cieszy się każdym dniem, lubi harmonię i... koty.

Wyznała pani kiedyś, że ojciec trafił do obozu na Syberii. To doświadczenie odcisnęło na nim piętno. Nie mieliście łatwo, ale smutne dzieciństwo dało pani siłę życiową.

Maria Pakulnis: Tak było, jednak wracać do tego już nie muszę. Koniec z rozrachunkami. Działają na człowieka niszcząco. Trzeba oczywiście o pewne rzeczy zapytać, dowiedzieć się, co i dlaczego w rodzinie było takie, a nie inne.

- Najważniejszą umiejętnością jest odcięcie się od wszystkiego co złe. Chcę pamiętać te nieliczne dobre chwile. Jestem na etapie, kiedy człowiek chce cieszyć się każdym dniem. I robię to!

Reklama

Skąd tę radość czerpać? Pani nią wprost emanuje!

– Zrozumiałam, że złe emocje wywołują choroby. Tworzą błędne koło, z którego szalenie trudno się wyrwać. Po co tak? Ja staram się wybaczać. Innym, a przede wszystkim sobie. Nie muszę być doskonała. Wieczne oczekiwanie akceptacji do niczego nie prowadzi.

- Droga do szczęścia może być całkiem prosta. Wystarczy nie oczekiwać zbyt wiele, nie mieć chorych ambicji. Cieszyć się każdym dniem, chociażby takim, jak dzisiejszy, kiedy postanowiłam zrobić porządek wokół siebie. I proszę spojrzeć – sprzątam dom, wyrzucam stare bibeloty, segreguję...

Tegoroczne wakacje spędziła pani na szalonych podróżach, czy może pracując bez chwili wytchnienia?

– Byłam w sekretnym zakątku w Grecji. Nie powiem gdzie, żeby nikt tam nie jeździł (śmiech). To miejsce bajkowe, w którym nie ma hoteli, ani zorganizowanego wypoczynku. Do woli mogłam cieszyć się słońcem, cudownie ciepłym morzem, piaskiem i pełną swobodą.

W „Wiadomościach z drugiej ręki” gra pani Krystynę, byłą żonę wpływowego człowieka – Adama Kromera (Marek Barbasiewicz). Kim ona jest?

– Staram się z wielkim poczuciem humoru podchodzić do tej postaci. Grać ją tak, by wszystko było precyzyjnie obmyślone i dopięte na ostatni guzik – od jej strojów i biżuterii, po sposób zachowania. Ona jest silna, prowadzi stację telewizyjną, a jednocześnie nieuchwytna.

- W przeszłości miała poważne problemy. Ze scenariusza wynika, że alkoholowe. Pogubiła się. Często władza robi z nami coś złego – sprawia, że zatracamy ludzkie cechy. Tak też się stało z nią. Krysia lubi wykorzystywać władzę. Fascynuje ją fakt, że ktoś może być od niej zależny. Ot, niezła z niej larwa (śmiech).

Praca z Markiem Barbasiewiczem to...

– Czysta przyjemność! Lubimy się bardzo. Jest między nami coś, co sprawia, że możemy naprawdę nieźle zagrać. Ot, choćby to, jak ze sobą walczymy, jak się gryziemy, szukając echa dawnej zażyłości. Byliśmy małżeństwem silnych osobowości. Nie wytrzymaliśmy. A przecież cały czas coś nas do siebie ciągnie.

Woli Pani grać kobiety demoniczne – takie jak choćby Nadieżda z „Ekstradycji”, czy spokojne, anielskie, święte – jak Prudencja z „Sióstr”?

– Zawsze fajniej się ogląda role narysowane grubą kreską. Wtedy się je zapamiętuje. Gdy pokazuje się kogoś w ekstremalnych momentach, rozedrganego, ulegającego emocjom. Często to właśnie wtedy wychodzi z nas istota ludzka z całą naszą dziwną, czarną naturą. Bo przecież nikt nie jest wyłącznie dobry.

- Często samych siebie zaskakujemy. Ktoś silny nagle tchórzy. Ktoś słaby ma przypływ niezwykłej siły, bohaterstwa. I przez to właśnie mój zawód jest fascynujący – bo można być każdym po trosze, szukać.

To polonistka podszepnęła pani, że warto zaryzykować. Pani sama chyba by się nie odważyła...

– Prawda! Gdyby nie Krysia Drab, nigdy nie byłabym aktorką.

Jak panią zmobilizowała?

– Byłam w ogromnym żeńskim liceum pielęgniarskim. Takim trochę klasztorze. I tak się złożyło, że mieliśmy tam wspaniałą nauczycielkę języka polskiego, która prowadziła teatr poezji. Wyłuskiwała z tłumu dziewcząt te najzdolniejsze.

- W tych szarych, komunistycznych czasach, kiedy trzeba się było ze sposobu nauczania rozliczać, ona zawsze starała się odbębnić jakąś akademię ku czci po to, by potem móc robić z nami coś innego. Uczyła nas wrażliwości na poezję, jej rozumienia.

Dzisiaj o autorytety chyba dużo trudniej?

– Nieprawda. Zawsze powtarzam młodym ludziom: nie bagatelizujcie tego, że ktoś starszy do was coś mówi. Bo może właśnie w tych paru słowach odnajdziecie furtkę do waszej drogi. Moje pokolenie miało mistrzów. To piekielnie ważne, żeby nie odrzucać tego, co było. Gdy zamykamy się na dawne wartości, ubożejemy.

Czytaj dalej.

Pani syn Janek przyszedł na świat w czasach, gdy żyliśmy wolniej. Teraz ogarnęło nas szaleństwo. Da się ustrzec tych, których kochamy przed obłąkanym pędem?

– Zawsze rozmawialiśmy o tym z Jankiem. Nie omijaliśmy trudnych tematów. Znajdowaliśmy czas na filozoficzne dyskusje, ale także nie broniliśmy mu szaleństw. To także był chaos. Myślę jednak, że każdy musi przez coś takiego przejść, tyle że w pewnym momencie trzeba się zatrzymać i powiedzieć sobie: Halo, chwileczkę. Nie tędy droga! Jest jeszcze coś innego!

Gnając przed siebie, raczej nie dostrzeżemy tego innego, lepszego wymiaru.

– A ja właśnie uparłam się dostrzegać. Szukam spokoju, wyciszenia. Lubię harmonię i... koty. Te miauczące, puchate, urocze stworzenia, do których trzeba wstać, mogą być drogą do spokoju. To nie jest banalne czy głupie, że bawię się z moim kotem syberyjskim Fiodorem.

Zawsze żyła pani z zegarkiem w ręku. Teraz jest inaczej?

– To niezupełnie tak. Plan się przydaje. Mam jednak marzenie: chcę być Marią spokojną, która pewnych rzeczy już nie musi.

Największa, najfajniejsza przygoda filmowa?

– Oczywiście debiut – „Dolina Issy”. Taką chwilę zapamiętuje się na całe życie. Zetknęłam się z moim krajanem – wielkim Tadeuszem Konwickim. Nigdy nie zapomnę, jak mi gdzieś na planie powiedział na ucho, że czuję kamerę i że to dobrze. Pewnych rzeczy nigdy nie mówił wprost – taki był. A jednak wypuszczając te małe zdania, sprawiał, że działały magicznie. Były niczym najcenniejsze wskazówki.

- Debiutować u kogoś tak mądrego było czymś niesamowitym. Cała jego litewska, lekko mroczna natura fascynowała mnie. Zresztą, także jego wielka duchowość. I skrytość. Ten pierwszy raz zawsze jest najważniejszy i to się zapamiętuje – aż zmysłowo. Ja zapamiętałam.

Co dalej w sprawach zawodowych? Biegnie pani gdzieś?

– Na deski teatru. Zapraszam do Teatru Komedia na moje ukochane, cudowne przedstawienie – „Dziewczyny z kalendarza”. Polecam je, bo to gwarancja pozytywnych doznań.

Lubi pani Warszawę – tę właśnie, w której jest Teatr Komedia?

– Tak. I to coraz bardziej. Nad Wisłą zaczyna się coś dziać. Fajnie przejść się Traktem Królewskim, Nowym Światem. Bardzo lubię – bo to moja codzienna droga do teatru – Aleje Ujazdowskie. Na Krakowskim Przedmieściu powstaje mnóstwo fantastycznych kawiarenek. Z chaosu i szarości zaczyna się wyłaniać wspaniała, europejska stolica.

Cudownie, młodo pani wygląda. Są na to jakieś sposoby?

– Ależ skąd. Przecież kamera nie oszukuje. Widać już upływający wiek. I bardzo dobrze!

Nie wykręci się pani od odpowiedzi – wygląda pani świetnie! Co za tym stoi? Jaki sekret?

– Staram się racjonalnie odżywiać, ale oczywiście pozwalam sobie czasem na małe szaleństwa. Kocham wakacje i wtedy właśnie zaczynam więcej jeść. Rozsmakowuję się. Uwielbiam te chwile na Mazurach, gdy ryby prosto z jeziora bajkowo smakują. Jednak nie tyję. Może mam dobre geny? A może to zasługa tego, że intensywnie pracuję, gram na scenie, co do pewnego stopnia zastępuje gimnastykę?

Podobno ulubioną pani potrawą jest śledzik w każdej postaci. Marzyła pani też kiedyś o tym, by napisać książkę kucharską...

– Trzeba mieć czas, a z tym czasem kiepsko u mnie bywało. Mnóstwo miałam zajęć zawodowych i życiowych. Ale mam nadzieję, że kiedyś jeszcze znajdzie się sposobność. Kto wie, może uda mi się zrealizować moje wielkie marzenie i... otworzyć takie swoje miejsce, w którym można by smacznie zjeść?

Jakie potrawy dominują na stole Marii Pakulnis?

– Zawsze idę sezonami, bo tak należy. Gdy zaczyna się jesień, uwielbiam przetwarzać warzywa. Kocham cukinię, bakłażany, dynię. Bardzo lubię, gdy w lodówce mam zupę krem z warzyw. Powiem szczerze, że kiedy zaczynają się pierwsze chłody, uwielbiam zjeść porcję takiej gorącej zupy na śniadanie. Polecam wszystkim! Zresztą już nasze babcie mówiły, że na siłę i zdrowie dobra jest zupa.

- Kocham też strudle ze szpinakiem polane zimnym sosem na bazie dobrego jogurtu z czosnkiem i zieleniną. Tarty warzywne, kisze francuskie. Lubimy do tego napić się gorącego barszczu. Moją pasją jest papryka pieczona w vinegrecie, pocięta w paseczki. I pasty oliwkowe. Jak mam czas, przygotowuję wszystkie te smakołyki sama.

To będzie smaczna zima?

– Jestem tego pewna!

Rozmawiał Maciej Misiorny

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Maria Pakulnis
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy