Reklama

Po godzinach

"A teraz dajcie buziaka temu, kto stoi obok was!" - tłum zgromadzony przed sceną na festiwalu rockowym w serbskim Nowym Sadzie zaczyna się całować. "Ona jest niesamowita!", krzyczy do kamerzysty fanka z pierwszego rzędu i pokazuje na podskakującą na scenie postać.

Aktorka Juliette Lewis, miłośnikom rocka znana też jako liderka grup Juliette Lewis and The Licks oraz The New Romantiques, ubrana w czarny frak i białą koszulę z falbanami krzyczy do mikrofonu, potrząsając farbowanymi na granatowo włosami.

Po pracy rock

Po występie Lewis schodzi ze sceny: "Jestem wykończona, słyszycie, że gardło mi nie wyrabia - chrypi do kamery. - Ale bez obaw, nie przestanę śpiewać! Rock and roll jest piękny!". Gwiazda filmów "Urodzeni mordercy", "Kalifornia" czy "Co gryzie Gilberta Grape'a" kilka lat temu wyznała, że śpiewa czasem incognito w rockowych klubach. "Just for fun" (tylko dla zabawy)", jak wówczas twierdziła.

Reklama

Ale hobby zaczęło zajmować w jej życiu coraz więcej miejsca. Wydała pierwszą płytę, potem drugą. Wreszcie ruszyła w trasy koncertowe. "Jeżdżę wszędzie tam, gdzie ludzie chcą słuchać prawdziwego rocka - wyznała kiedyś. - Występowałam w bibliotece w angielskim miasteczku Morecambe, na barce w Amsterdamie, w szkolnej stołówce w Teksasie, na Przystanku Woodstock w Polsce".

Jej agent był zaskoczony, gdy odrzuciła kilka ról, "bo kolidowały z umówionymi wcześniej występami". Ostatnio aktorka prawie przestała pokazywać się też na hollywoodzkich imprezach. Pytana o to, wyznała: "To straszne nudy, wolę pracować nad materiałem na nową płytę".

Lewis gra ostrego rocka. Występuje w ekscentrycznych strojach (np. bikini plus epolety, do tego indiański pióropusz). A jej koncerty to "wyładowania energetyczne", jak piszą recenzenci muzyczni, zazwyczaj surowi dla śpiewających gwiazd.

Wszystko zaczęło się od tego, że w przerwach między zdjęciami na planie filmowym aktorka urozmaicała sobie czas grą na gitarze. Potem zaczęła śpiewać dla ekipy i kolegów. Imprezy z jej udziałem rozkręcały się na tyle dobrze, że nabrała odwagi i zdecydowała się na pierwszy występ w klubie u przyjaciół. Dziś mówi się, że ma swój styl i nie interesują jej komercyjne mody.

Jej dewiza brzmi: "Be loud and proud!" (bądź głośna i dumna). "Każdy, kto widział mój występ, zrozumie, o co chodzi - mówi ze śmiechem. - Nie rzucam aktorstwa, ale rock and roll jest dużo ciekawszy od Hollywood!".

Johnny Depp uważa podobnie. Przyznaje, że aktorem został "trochę z przypadku". Tak naprawdę chciał być muzykiem. Jeszcze zanim stał się sławnym aktorem, grał w zespołach "The Kids" oraz "Rock City Angels". To było hobby. Na życie zarabiał wtedy w telemarketingu. "Ledwie wystarczało na jedzenie i czynsz", wyznał po latach.

"The Kids" szybko się rozpadli. Granie z "Rock City Angels" zapowiadało się lepiej, ale też bez fajerwerków. "Spróbuj aktorstwa, chłopie. Masz charyzmę i urodę, co ci szkodzi?", powiedział po jednym z koncertów Nicolas Cage, znajomy pierwszej żony Deppa. I dał mu namiar na casting. Wiadomo, co było dalej. Nigdy jednak nie porzucił gitary. Do dzisiaj, gdy tylko może - gra. Gościnnie wystąpił nawet na płycie duetu "Oasis", na koncercie "The Pogues" i w teledysku Toma Petty'ego. Widok Deppa grającego na gitarze w filmach nie dziwi nikogo.

Za to zupełnym zaskoczeniem okazała się informacja, że Simone, nieznana nikomu dziewczyna, która przez kilka miesięcy koncertowała z francuskim piosenkarzem Yodelice'em (śpiewała z nim w duecie, grała na fortepianie, gitarze basowej i perkusji), to Marion Cotillard. "Włożyła naprawdę sporo wysiłku w kamuflaż - komentowali tę wiadomość dziennikarze. - Występowała w paryskiej Olimpii przed kilkutysięczną publicznością. I nikt jej nie poznał!".

Aktorka rzeczywiście zmieniła swój image nie do poznania: dżinsy, podkoszulek, włosy spięte w kucyk, kapelusz. "Występowałam wyłącznie dla przyjemności - wyznała. - Nie chciałam, by biegali za mną paparazzi". Cotillard zapowiedziała, że w przyszłości wystąpi jeszcze z jakimś artystą: "I zrobię to tak, że znów nikt mnie nie pozna!".

Banjo dla wtajemniczonych

Kilku robotników przygotowuje scenę do koncertu folkowego. Stukanie młotków, warkot pił, pokrzykiwania scenografów. Siwy mężczyzna za stertą desek zaczyna brzdąkać na banjo. Chwilę później gra już z taką werwą, że robotnicy przestają stukać. Gdy skoczna melodia się kończy, ludzie biją brawo. Aktor Steve Martin odkłada banjo do futerału i trochę zawstydzony, choć wyraźnie zadowolony, kłania się zebranym.

W amerykańskim światku muzyki bluegrass, wywodzącej się ze stylu country, Martin jest znany jako mistrz techniki clawhammer (gra polegająca na uderzaniu i szarpaniu strun pod innym kątem niż klasycznie). Profesjonalni muzycy cenią też jego kompozycje. "Kiedy zaczynałem pracować jako komik, banjo służyło mi do wypełniania czasu na scenie między żonglowaniem, opowiadaniem dowcipów i kuglarskimi sztuczkami", wyznał niedawno Martin w jednym z wywiadów.

65-letni aktor, znany z ról komediowych, długo ukrywał muzyczną pasję. Wiedzieli o niej jedynie bywalcy niszowych festiwali, na których występował. Dopiero w ubiegłym roku wydał pierwszą płytę. Wtedy zaczęto zapraszać go na koncerty. "Najbardziej się denerwuję, gdy wśród publiczności są inni muzycy - powiedział dziennikarzom. - Zazdroszczę Allenowi. On, nawet gdy występuje z pierwszoligowymi jazzmanami, jest wyluzowany".

Woody Allen - po godzinach członek "New Orelans Jazz Band", od wielu lat w każdy poniedziałek gra na klarnecie w nowojorskim hotelu "Carlyle". Gry na instrumencie nauczył się w dzieciństwie. Od 40 lat występuje z różnymi zespołami, jeździ nawet na festiwale jazzowe, gdzie często powtarza, że "klarnet to najlepsza rzecz, jaką odkrył w życiu". Mało kto pamięta, że imię "Woody" przyjął na cześć genialnego klarnecisty Woody'ego Hermana.

Krawiectwo od pokoleń

"Upnijcie jej wyżej włosy! Ta sukienka jakoś dziwnie leży, trzeba dopasować. Szybko, zostało nam tylko pięć minut!", piosenkarka Gwen Stefani kręci się zdenerwowana między modelkami na zapleczu jednego z pokazów Nowojorskiego Tygodnia Mody. Wśród publiczności tuzy świata mody z Anną Wintour, redaktor naczelną amerykańskiego "Vogue'a", na czele. To oni zadecydują, czy jesienno-zimowa kolekcja projektowanych przez Stefani ubrań L.A.M.B zostanie uznana za "wartą uwagi".

Muzyka, światła, start! Dziewczyny na szpilkach wychodzą na wybieg. Po chwili słychać oklaski. Gwen oddycha z ulgą. Po pokazie wychodzi z modelkami - ukłony, dziennikarze: "Zawsze marzyłam, by być projektantką - mówi, gdy błyskają flesze. - Nie przestanę śpiewać, ale nic mnie tak nie odpręża, jak czas spędzony w pracowni krawieckiej".

Pierwsza kolekcja ubrań projektu piosenkarki powstała pięć lat temu. Stefani, niegdyś liderka grupy "No Doubt", zestawia ciuchy vintage z lateksem i skórą, czasem prowokuje kreacjami w stylu "perwersyjna uczennica" czy "niegrzeczna lalka Barbie". Miesza etno z klasyczną elegancją. "Już jako nastolatka szyłam sobie odlotowe kreacje - wspomina Stefani. - Moja mama była krawcową, ciotki zbierały wykroje. Umiałam przyszyć guzik, gdy miałam pięć lat".

Po kolejnej trasie koncertowej Stefani przygotowała akcesoria własnego projektu: torebki i bieliznę inspirowane modą japońską. Linia stała się hitem wśród nastolatek. A hobby zaczęło przynosić piosenkarce dochody. Gdy została matką, na rynek trafiła limitowana kolekcja ubrań dla dzieci jej autorstwa. Wiele aktorek i modelek firmuje dziś "własne" kolekcje ubrań, perfum czy akcesoriów (Emma Watson, Jennifer Lopez, Paris Hilton, Beyoncé, Kylie Minogue).

Dla większości nie ma jednak znaczenia, jak te rzeczy wyglądają - chodzi o interes. Gwen Stefani jest jedną z nielicznych, która naprawdę spędza czas w swojej pracowni. Przy wykrojach i belach materiału, z nożyczkami i centymetrem krawieckim w ręku.

Sławne menu

Skórzane krzesła i sofy pachną nowością, barman ustawia na półkach kieliszki i szklanki. Jutro wielki dzień. Aktorka Eva Longoria Parker, znana m.in. z serialu "Gotowe na wszystko", spełnia marzenie, o którym wiele razy mówiła w wywiadach - otwiera własną restaurację. "Aktorstwo jest stresujące - tłumaczy dziennikarzom. - A gotowanie mnie uspokaja. Przy kuchni czuję się w stu procentach sobą. I chyba nigdzie nie jestem tak twórcza!".

Longoria nie zamierza stać przy garnkach w "Beso" (Pocałunek - tak nazywa się jej lokal), ale chce wymyślać potrawy i komponować menu (dania kuchni meksykańskiej). Nie wyklucza, że czasem ugotuje coś osobiście: "Moje specjały to guacamole i zupa z tortillą".

Longoria wychowała się w tradycyjnej latynoskiej rodzinie wraz z trzema starszymi siostrami. W domu gotowała niemal od dzieciństwa. "Nikt mnie nie zmuszał - mówi. - Zajęcia w kuchni uważałam za świetną zabawę. Często spędzałam tam całe popołudnia. Czasami wtajemniczałam koleżanki. Na degustacje naszych dań zapraszałam siostry, ciotki, sąsiadki z dziećmi. Wszyscy pytali: Kto to zrobił? Świetnie smakuje! A ja czułam się gwiazdą! Już wtedy kolekcjonowałam przepisy, co nie było typowym hobby wśród moich rówieśniczek. Wciąż bywam kłopotliwym gościem w restauracjach. Gdy coś mi smakuje, idę do kuchni i proszę kucharza, by pokazał mi, jak to się robi". Lokale otwiera dziś wielu sławnych ludzi (np. Robert De Niro, Michael Jordan, Robert Redford, David Beckham, Francis Ford Coppola), ale większość gwiazd jedynie bywa w swoich przybytkach - mają tam stolik, są atrakcją, która uzasadnia wysokie ceny, rozdają autografy.

Longoria zagląda do Beso niemal co wieczór i mnóstwo czasu spędza na zapleczu. Próbuje potraw, czasem rozmawia z gośćmi. Najbardziej lubi chwile, gdy gotuje nowe danie, które chce zamieścić w karcie. Potrafi przez kilka godzin tworzyć kolejne wersje potrawy, na karteczkach zapisuje uwagi. Dopiero "idealną" wersję przekazuje kucharzom. Nic dziwnego, że Beso ma dobre notowania nie tylko wśród klientów, ale też w magazynach kulinarnych.

Gwiazdozbiory

"Nie uważam, by było coś dziwnego w zbieraniu guzików - wyznał John Malkovich w brytyjskim talk show Jonathana Rossa. - Kolekcjonuję oryginalne i dziwaczne. Bawi mnie np. ten z Myszką Miki na tle amerykańskiej flagi. Mam też kilka okazów militarnych. Nie liczyłem ich, ale będzie tego z 200 sztuk".

Amerykański aktor Richard E. Grant ("Gosford Park", "Wiek niewinności") przyznał z kolei, że w wolnych chwilach buduje domki dla lalek: "Uwielbiam sklejać miniaturowe mebelki, malować maleńkie okiennice. Sam szyję nawet zasłonki! Nie chcę się przechwalać, ale robię prawdziwe małe cuda. Kilka sprzedałem nawet w galerii rękodzieła. Handlarz zachęcał mnie, żeby wystawić je na targach zabawek, ale się nie zgodziłem. Do dziś nikomu o tym nie mówiłem".

Dość oryginalne hobby ma też Rod Stewart, który przyznał, że każdą wolną chwilę spędza na zabawie jedną ze swoich licznych kolejek elektrycznych. Zdjęcie piosenkarza z jego zbiorem znalazło się na okładce czasopisma dla miłośników kolejek. Niektóre z jego modeli znawcy wycenili na kilka, a nawet kilkanaście tysięcy funtów.

Ostatnio dość powszechnym hobby gwiazd stało się zbieranie prawdziwych samochodów. Amerykański satyryk Jerry Seinfeld ma 46 modeli porsche - to jak dotąd największa prywatna kolekcja tych samochodów na świecie. David Beckham woli bentleye i ferrari (razem 40 sztuk). Telewizyjny gwiazdor i komik Jay Leno od kilkudziesięciu lat zbiera stare samochody, motory, a nawet samoloty. Jego zbiór to około 200 maszyn. Leno nie tylko je kolekcjonuje, ale również potrafi naprawiać. Pisuje o motoryzacji m.in. do "The Sunday Times".

Jednak wszystkich przebija Charlie Watts, perkusista The Rolling Stones, który zgromadził ponad 50 zabytkowych limuzyn, choć nigdy nie zrobił prawa jazdy! Ronnie Wood, inny muzyk Stonesów, ma z kolei słabość do znaczków. Odkąd przestał nałogowo pić, został jednym z najlepszych klientów sklepów filatelistycznych. Odwiedza je w każdym miejscu, do którego podróżuje, i zostawia w nich spore kwoty. Ostatnio zatrudnił specjalnego "asystenta filatelistycznego", z którym jeździ na kolekcjonerskie łowy po świecie. Wood skończył przed laty studia plastyczne i zaczął też malować. Miał już nawet kilka wystaw.

Do dawnych zainteresowań powrócił też Brian May, gitarzysta Queen, który w młodości studiował astronomię. Trzydzieści sześć lat po porzuceniu uczelni obronił doktorat z tej dziedziny. Z kolei piosenkarz Phil Collins zajął się na emeryturze zgłębianiem historii bitwy o Alamo (jedna z bitew o niepodległość Teksasu, która rozegrała się w 1836 roku). Piosenkarz ma imponującą kolekcję pamiątek związanych z tym wydarzeniem i planuje nawet wydanie książki na ten temat. Prawdopodobnie chodzi o to, by nie tylko jego muzyka, ale i hobby przeszły do historii.

Zauzanna O'Brien

Twój STYL 10/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy