Reklama

Teren prywatny

Dobrze jest się przytulić, ale niedobrze... skleić. Wielu z nas uważa, że być razem oznacza nigdy się nie rozstawać. A partnerom potrzebna jest wolna przestrzeń. Tyle, by nigdy nie mieli poczucia, że znają siebie nawzajem na wylot i posiadają to drugie na własność. Ale nie tyle, by przestali stawiać związek na pierwszym miejscu.

Anka (Magdalena Kumorek) z serialu "Przepis na życie" bardzo dbała o swojego męża Andrzeja (Piotr Adamczyk). Żyła jego życiem, poświęcała mu każdą wolną chwilę, na śniadanie robiła wymyślne torebeczki z naleśników, nadziewane konfiturą pomarańczową. I co? I Andrzej odszedł do innej. Jego nowa partnerka imponowała mu niezależnością. Nie chciała poświęcać Andrzejowi każdej wolnej chwili. Może dlatego wybrał właśnie ją?

Esther Perel, nowojorska psychoterapeutka, stawia w swojej książce "Inteligencja erotyczna" odważną tezę: w naszych związkach jesteśmy nawzajem zbyt blisko siebie. A to sprawia, że zanika fascynacja drugą osobą i koniec końców – także miłość. Zostaje przekonanie, że znamy partnera, potrafimy przewidzieć, co powie i w której chwili, co zrobi, co pomyśli.

Reklama

Spotkały się dwie połówki?

– Pragniemy z jednej strony stałości, a przygody i nowości – z drugiej. Oczekujemy, że partner da nam te dwie rzeczy naraz. Kotwicę, czyli pewność, i falę, czyli wolność i ekscytację. Chcemy widzieć koło siebie kogoś, kto zapewni nam miłe poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie będzie szalony i spontaniczny, porwie nas do siódmego nieba. Pogodzenie tych sprzecznych wymagań wymaga akrobatycznej nieraz zręczności, ale zapewniam: da się to zrobić – mówi Esther Perel w rozmowie z „Twoim STYLEM”.

Jak to zrobić? Trzeba wprowadzić do związku dystans kontrolowany. Trzymać odległość. Rada wydaje się prosta, ale zastosowanie się do niej w życiu już takie nie jest. Przeszkadza nam w tym sama natura. Gdy nasz związek się rozwija, hormonalny koktajl po prostu uderza nam do głowy. Oksytocyna, dopamina, serotonina sprawiają, że chcemy się wciąż dotykać, nie wychodzić z łóżka, rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. I wszystko robić razem. Nic więc dziwnego, że odkładamy na potem wszystkie swoje indywidualne pasje. Ona i on – jak dwie połówki jabłka. Sklejają się w jedno. W romantycznych początkach związku to zdaje egzamin. Ważne jednak, by nie palić za sobą mostów (nie rezygnować z własnego świata, zainteresowań, zwyczajów itp.). Jeśli to zrobimy, po pewnym czasie może się okazać, że sfera „ja” nie istnieje. Jest już tylko „my”. Pójdziemy, pojedziemy, byliśmy, widzieliśmy. Ciągle razem. „My wszystko sobie mówimy. Nie mamy przed sobą tajemnic. Jesteśmy przyjaciółmi” – zadeklarują zgodnie „oni”.

Cena pożądania

To wcale nie brzmi źle: przyjaźnić się i mówić sobie nawzajem wszystko. Na czym więc polega pułapka? Jak zauważa Arnold Lazarus, psycholog i autor "Mitów na temat małżeństwa", istnieje podstawowa różnica między przyjaźnią a miłością. Ta pierwsza sięga od A do XYZ. Przyjaciółce można się zwierzyć z sekretów, nawet tych troszeczkę nieprzyzwoitych, opowiedzieć o lękach, wyżalić na partnera, a na koniec urządzić babski wieczór piękności z układaniem włosów i robieniem maseczek. Miłość natomiast powinna w „alfabecie naszego życia” kończyć się w okolicach literki W.

A co, jeśli tak nie jest? Lazarus podaje jeden przykład: jego przyjaciel postanowił stworzyć związek „od A do XYZ”. Mówił swojej żonie wszystko. Na przykład – i to właśnie jest informacja typu „XYZ” – że chętnie przespałby się z jej siostrą. Ona odwdzięczała mu się tym samym. Chyba nic dziwnego, że kilka lat później się rozwiedli. Nie tędy droga do udanego związku – zgodnie zdają się mówić Esther Perel i Arnold Lazarus. Ale w takim razie – którędy?

Arnold Lazarus doradza: zostaw dla siebie część swojej przestrzeni osobistej (znajomi, hobby, sposoby spędzania wolnego czasu, samotne wyjazdy na weekendy), a masz duże szanse na to, że twoja relacja będzie szczęśliwa. Wcześniej jednak trzeba pogodzić się z faktem, że… ponosimy pewne ryzyko. Dajemy sobie nawzajem wolną rękę. I nie jesteśmy pewni, jak się to wszystko skończy.

Przecież na prywatnym terytorium naszego mężczyzny mogą pojawiać się inni ludzie. W tym również – inne kobiety, niestety (bo np. uprawiają to samo hobby). Zazdrość o czas i uwagę partnera, o emocje, które przeżywa z kimś innym, ale także obawa, że może nas zostawić i odejść, bo pozna kogoś innego, to cena, którą obie strony płacą za niezależność w związku. Esther Perel uważa, że mimo wszystko warto ponieść nawet takie koszty.

– Pożądanie karmi się tajemnicą, niespodzianką. Gdy odkrywamy partnera na nowo, na nowo go pragniemy. On nas zaskakuje, a to daje zupełnie inny punkt widzenia. To właśnie wtedy rodzi się pociąg seksualny – uważa Esther Perel. Tereny prywatne w związku to więc nie tylko odskocznia od codzienności we dwoje, która bywa zwyczajnie nużąca. To także gwarancja, że seks będzie was nadal cieszył.

Wolność – tak, zasady – tak

Jak więc zabrać się do tworzenia terenu prywatnego w związku? Ćwiczeniem, które terapeuci często polecają parom „sklejonym”, jest sporządzenie osobnych list dziesięciu najważniejszych w życiu wartości. Na przykład „rodzina”, „wolność”, „ciekawe życie”, „praca i kariera”, „rozwój, nauka, samodoskonalenie”, „bezpieczeństwo”, „udane życie seksualne”. To tylko hasła.

Dlatego dobrze jest je wspólnie doprecyzować: dla niego „bliskość” być może oznacza częsty seks, a dla niej – rozmowy do białego rana czy przytulanie się dwanaście razy dziennie. Dzięki temu ćwiczeniu mamy szansę zdać sobie sprawę z faktu, że bardzo się różnimy. Nawet jeśli zdaje nam się, że rozumiemy się bez słów, mówimy i myślimy tak samo. To pierwszy krok do tego, by zacząć realizować ważne dla każdego z was wartości w pojedynkę.

Chcesz być wolna? Jak możesz to osiągnąć? Może kupisz motor, zaczniesz jeździć konno, wyprawisz się w samotną podróż koleją transsyberyjską? Albo po prostu zaczniesz drugie studia? Sama musisz określić, czym dla ciebie jest np. wolność czy inne ważne, kluczowe wartości. I... zacząć realizować je w praktyce. Sama, bez niego! Takie „indywidualne zajęcia rekreacyjne” to okazja, żeby – z dala od partnera – rozładować napięcie, trochę od siebie odetchnąć. Ale i coś więcej. Wspaniale jest czasami zaprosić drugą osobę do naszego prywatnego świata. To tak, jakby powiedzieć: „takiej mnie jeszcze nie znasz”. Urok niespodzianki znowu zacznie kusić.

Tworzenie prywatnych terytoriów obojga partnerów powinno znaleźć odbicie także w sposobie urządzenia domu. Każde z was musi mieć w nim miejsce, które jest jego azylem, w którym wszystkie elementy – meble, kolor ścian, zdjęcia i pamiątki – zależą tylko i wyłącznie od mojej decyzji. Nawet jeśli miałby to być tylko ciasny kąt w salonie.

Te tereny prywatne mogą funkcjonować tylko o tyle, o ile oboje partnerzy zgadzają się co do jednego: że część wspólna jest dla was ważniejsza. I ustalą zasady, które pozwolą im o nią dbać. Jakie? To jest kwestia do dyskusji. Na przykład: „Nie poświęcamy na swoje pasje całych weekendów, w grę wchodzi tylko sobota”, „Wyjeżdżasz sobie sam na tydzień na żagle, ale w następnym miesiącu zostajesz na tydzień z dziećmi, a ja jadę do spa”.

Niektórzy mówią, że miłość to niewola. I mają rację. Te zasady, reguły, obowiązki… Całe szczęście, że istnieją tereny prywatne. Można się dzięki temu trochę wyszaleć, wyszumieć, odpocząć. I z ochotą potem do tej niewoli wrócić.

Jagna Kaczanowska

Twój Styl 07/2011

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: związek | partnerstwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama