Reklama

Żądza pieniądza

Dlaczego bogactwo jednych uczy filantropii, a innych pogardy dla biednych? O tym, czy wielkie pieniądze deprawują, czy dodają skrzydeł, z psychologiem społecznym, dr Wiesławem Baryłą, rozmawia Magdalena Jankowska.

PANI: Czym właściwie jest żądza pieniądza?

Dr Wiesław Baryła: - To bardzo stare, szacowne pragnienie. Powstało na fundamencie motywacji do odniesienia sukcesu, zdobycia prestiżu społecznego. Można powiedzieć, że istniało jeszcze, zanim wymyślono pieniądze.

Jednak określenia tego używamy w negatywnym znaczeniu.

- To zależy gdzie. W wielu miejscach na świecie to, co uznamy za chorobliwe owładnięcie myślą o robieniu pieniędzy, jest uważane za normalne. Tak jest na przykład w krajach o tradycjach protestanckich, ponieważ w tej religii sukces materialny jest uznawany za łaskę bożą i zapowiedź bycia wybranym do życia wiecznego. To stworzyło podstawę etyki produktywności i dziś finansiści z Nowego Jorku czy Londynu nie mają problemu z wyznaniem: im więcej pieniędzy, tym lepiej.

Reklama

Ale finansiści to nie całe społeczeństwo. Dla niektórych pieniądze są bardzo ważne, a dla innych mniej.

- Pieniądze są uniwersalnym środkiem do podniesienia pozycji społecznej, dla każdego. Ale w różnych krajach istnieją też społeczne presje, które sprawiają, że nakładamy na żądzę pieniądza ograniczenia. Na przykład w państwach o protestanckich tradycjach istnieje nacisk, żeby z bogactwem się nie obnosić. U nas - żeby ponad dobra przedkładać relacje społeczne i rodzinne. Gdzie indziej, by nie budować swojej pozycji kosztem innych. Te presje wynikają z religii, tradycji i sprawiają, że pogoń za pieniędzmi jest mniej widoczna, ukryta albo spowalniana. Są też kraje, gdzie żądza pieniądza jest rodzajem przywileju elit. Osoby, które chciałyby wyrwać się ze swojego miejsca w hierarchii, mnożąc majątek, są tam często karane. Tak jest w Rosji, w niektórych krajach byłego bloku komunistycznego, w Korei Północnej, w krajach arabskich - posiadanie pieniędzy jest przypisane tylko konkretnym grupom i źle widziane u innych.

Tak to wygląda, jak patrzymy na całe społeczeństwa, ale...

- ...na poziomie jednostek jest podobnie. Na każdego z nas działają społeczne presje, podlegamy różnym ograniczeniom dostępu do dóbr, których pożądamy, stylu życia, jakiego dla siebie pragniemy. Niektóre ograniczenia są zewnętrzne, a inne wynikają z naszej osobowości. Jednym łatwiej jest zarobić niż tkać sieć kontaktów, innym wręcz przeciwnie. Jeżeli ma pani dar rozumienia świata biznesu, to będzie w naturalny sposób dążyć ku temu, by zapewnić sobie komfort życia, wiążąc się z tą dziedziną. Jeśli ktoś ma umysł społeczny, a w świecie pieniędzy porusza się po omacku, to będzie miał mniejszą motywację do robienia interesów, a większą do budowania relacji. Jednak jestem przekonany, że obojgu chodzi o to, by mieć wysoki status, kontrolę nad własnym życiem, szacunek i poczucie sukcesu.

A nie sądzi pan, że jednak ludzie są bardziej skomplikowani? Oprócz szacunku i sukcesu potrzebują pasji, miłości, poczucia szczęścia.

- No, a czymże jest szczęście, jeśli nie zaspokojeniem potrzeb? Problem w tym, że patrzymy na nie z punktu widzenia zadowolonego i sytego mieszkańca środka Europy, zapominamy, że można nie mieć co pić i co jeść. Na świecie są społeczeństwa, dla których zaspokojenie podstawowych, fizjologicznych potrzeb to wielkie szczęście. Oczywiście ludzie mają również potrzeby psychologiczne, a wśród nich właśnie te, o których mówiłem: prestiż, sukces i kontrola nad własnym życiem. Inne to potrzeba przynależności i dobrych relacji z ludźmi, uznania i potwierdzania swoich poglądów, wreszcie - sprawiedliwości: chcemy, by zły postępek był karany, a cnota nagradzana. Zaspokajanie ich w sposób nieskrępowany czyni życie szczęśliwym. I tak się składa, że większość z nich łatwiej zaspokoić, mając pieniądze. One są po prostu środkiem w dążeniu do szczęścia.

Ale potrzebujemy również, żeby nasze życie miało sens.

- Oczywiście nie wszyscy zgodzą się z hedonistyczną definicją szczęścia - zaspokoić potrzeby, nie cierpieć, nie troskać się. Dla niektórych życie szczęśliwe to takie, które przybliża człowieka do Boga, do zbawienia. I tu pojawia się pytanie: jak posiadanie pieniędzy wpływa na szanse życia wiecznego? Katolicy zarabiają pieniądze i potrzebują ich, ale mają z tyłu głowy wskazanie, że ważniejsze jest co innego. Znamy przecież przypowieść o bogaczu i uchu igielnym.

Jest w nim ukryta sugestia, że pieniądze zmieniają nas na gorsze. Widziałam badania pana kolegi po fachu, prof. Zaleśkiewicza, z których wynika, że podsycają egoizm.

- Tak, to prawda. Ale trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że nieposiadanie pieniędzy też ma przykre konsekwencje. Badania Eldara Shafira pokazują, że bieda ogłupia. Ludzie, którzy mają puste kieszenie, gorzej radzą sobie z rozwiązywaniem wszelkich problemów - życiowych i abstrakcyjnych.

Dziwne, przecież człowiek, który nie ma pieniędzy, musi wymyślić inne sposoby na zaspokojenie swoich potrzeb. Wydawałoby się, że ubóstwo raczej pobudza do twórczych rozwiązań.

- Nie tam, gdzie mamy do czynienia naprawdę z biedą, a nie chwilową utratą zarobków czy obniżeniem pensji. Shafir przeprowadził bardzo pomysłowe testy w różnych środowiskach. I wykazał na przykład, że hinduscy rolnicy gorzej sobie radzą z testami na inteligencję przed żniwami niż po żniwach. Przyczynę wyjaśnia teoria tzw. myślenia tunelowego - kiedy odczuwamy niedostatek, cali koncentrujemy się na poradzeniu sobie właśnie z nim.

- W badaniach psychologicznych są bardzo przejmujące opisy tego, co głód robi z człowiekiem. Zamienia go w bezmyślną istotę, która przestaje kierować się zasadami moralności, przyzwoitości, jej jedynym celem jest zdobycie jedzenia. I to jest tajemnica słabych wyników rolnika przed żniwami - myśli wtedy tylko o jedzeniu, bo spiżarnia jest pusta. Jeśli więc pełen portfel zmienia ludzi, to pusty również.

- Chociaż ja bardziej skłaniam się ku poglądowi, że pieniądze po prostu uwypuklają nasze cechy. Bardzo mi się podoba powiedzenie Willa Smitha: "Pieniądze nie zmieniają ludzi, lecz czynią ich bardziej sobą".

Nie jest tak, że jednych deprawują, a z innych czynią filantropów?

- Deprawują tych, którzy z różnych powodów już są na ścieżce nieuczciwości czy nieprzyzwoitości. Będą robić to, co dotąd robili, tyle że na małą skalę. Jeśli wykorzystywali innych i oszukiwali, teraz będą czynić to z jeszcze większą odwagą. Dawniej mogli zniewalać wyłącznie słabych, teraz mogą również silnych. Różnica jest tylko w poszerzeniu działalności, w rozmachu, bo dzięki pieniądzom mogą wynająć prawników, wykupić ochronę.

- Kto wykorzystuje dzieci do pracy - biedacy, których nie stać na płacenie dorosłym? Wcale nie, robią to bogaci, którzy chcą zarobić jeszcze więcej. Z drugiej strony, człowiekowi, któremu się powiodło, niełatwo żyć obok biednych. Odczuwamy wtedy dyskomfort, budzą się odruchy serca, ale one są kosztowne.

- To uruchamia psychologiczny mechanizm obronny, który polega na poszukiwaniu sposobów, by nie pomagać innym. Budujemy samousprawiedliwienie, uzasadnienie: tak jak ja własną pracą zasłużyłem na sukces, tak oni zasłużyli sobie na biedę, ponieważ są leniwymi głupcami. Podźwiękiem takiego przekonania bywa pogarda dla biednych.

Co z ludźmi, którym pieniądze pozwoliły pomagać innym? To ci, którzy nie walczą z odruchami serca? Rockefeller z pierwszego zarobionego dolara 10 proc. oddał na dobroczynność. Robił identycznie do końca życia, tylko kwoty były coraz wyższe.

- Filantropia może być odruchem serca i na przykład w Polsce często tak jest - kierując się współczuciem, wrzucamy jakąś kwotę do puszki, wysyłamy SMS "pomagam". Ale może też wynikać z wzorców rodzinnych i kulturowych norm, czego przykładem jest najprawdopodobniej Rockefeller, który był nie tylko filantropem, ale też rekinem finansowym bez skrupułów wyrzucającym ludzi na bruk. Amerykanie mają silną tradycję, która nierzadko jest rodzinną zasadą przekazywaną z pokolenia na pokolenie, że majątkiem trzeba się dzielić. To często czysty algorytm: zawsze 5 czy 10 proc. pensji przelewane jest na konto instytucji pomocowej. W Ameryce trudno znaleźć firmę, która nie ma funduszu charytatywnego. Wszyscy płacą, namawiają innych i kontrolują organizacje filantropijne, czy dobrze wydają ich pieniądze.

Myśli pan, że jest coś takiego jak zdrowy stosunek do pieniędzy?

- Jest, oczywiście, ale łatwiej wskazać, co na pewno nie jest zdrowe. Po pierwsze, fetyszyzowanie pieniędzy, traktowanie ich tak, jakby miały wartość same w sobie, zapominanie, że to tylko instrument, i czynienie ze stanu konta przesłanki do oceniania kogoś. Wnioski można wyciągać dopiero wtedy, gdy widzimy, co człowiek robi z pieniędzmi. Czy kupuje za nie coś, co go uszczęśliwi i uczyni świat lepszym, czy postępuje dokładnie na odwrót.

- Drugie niezdrowe przekonanie: że prawdziwą wartość rzeczy bądź usług da się wyrazić w pieniądzach. Czy prawdziwą wartość czyjejś pracy poznamy, dowiadując się, jaką ktoś wziął za nią kwotę? Może on zarobić na transakcji z tytułu prowizji pół miliona w jedno popołudnie, ale czy jego praca jest bardziej wartościowa niż kogoś, kto, powiedzmy, stworzył archiwum historyczne, biorąc za to trzy tysiące na miesiąc? Czy wartość dzieła poznajemy, dowiadując się, za ile je sprzedano? Trzeba rozróżniać cenę, czyli wartość rynkową - którą rządzi popyt i podaż - od wartości rzeczywistej.

A po trzecie?

- Ogromnie niezdrowo jest nie umieć zarządzać swoimi pieniędzmi. Weźmy Amber Gold - przykład nieuczciwości biznesowej i nieudolności państwa z jednej strony, a z drugiej, braku wiedzy Polaków w ocenie podstawowego ryzyka finansowego. Rozsądny człowiek powinien być sceptyczny, słysząc, że podczas gdy banki proponują oprocentowanie 5 proc., jest firma, która oferuje 10. Takie cuda nie zdarzają się na rynku finansowym. Musimy wiedzieć, że kursy walutowe się zmieniają, że są nieprzewidywalne, że wartość złotówki może podlegać różnym manipulacjom, że inflacja zżera oszczędności i trzymanie pieniędzy na koncie nieoprocentowanym lub oprocentowanym niżej niż stopień inflacji oznacza stratę.

- Ta wiedza gwarantuje nam znajomość rzeczywistości. Czy pani wie, że studenci, którzy za chwilę wejdą na rynek pracy, nic nie wiedzą o inflacji? Zdumiewa ich na przykład to, że 17 dolarów w latach 70. XX wieku miało zupełnie inną wartość niż teraz. Zdrowe podejście do pieniędzy jest oparte na wiedzy oraz umiejętnościach, tym się trzeba interesować, tego się trzeba uczyć i o tym czytać. Pieniądze są narzędziem, którym można budować i niszczyć. Należy umieć się nimi posługiwać, tak samo jak młotkiem albo wiertarką. 

Dr Wiesław Baryła, psycholog społeczny, wykładowca w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Sopocie, autor książki "Pieniądze w umyśle". Ponadto dżudoka i miłośnik literatury faktu

PANI 5/2015

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy