Reklama
Niewinni czarodzieje

Iza i Maciej Pol: Mistrzowie tworzenia złudzeń

W miłości do siebie przeżyli trzy dekady. W świadomej - niemal jedną. Lewitują na mydlanych bańkach, przenikają lustra, wyczarowują śnieg w Casablance. Mistrzowie tworzenia złudzeń. Ladies and gentelmen, przed państwem: Iza i Maciej Pol.

- Kiedy to się wreszcie stało? Niunia odpowiadaj, ja dziś jestem w marnej formie - rozbrajająco uśmiecha się Maciek. - 4 lipca 2005 - mówi spokojnie Iza i opowiada dalej:

- Pamiętam, gdy kiedyś, kilkanaście lat temu na Dominikanie przez przypadek weszliśmy do jednego z hoteli, gdzie akurat był ślub. Cały w kwiatach, kolorowych amarylisach, białych oleandrach, prosto z wielkich bajkowych ogrodów, po których spacerują różowe flamingi i latają mikroskopijne kolibry. Pomyśleliśmy: ale fajnie, choć nie byliśmy wtedy jeszcze parą i do głowy by nam nie przyszło, że kiedyś staniemy się małżeństwem...

Reklama

Po minie Maćka widać, że dokładnie tak było...

Magiczny pociąg

W drugiej klasie łęczyckiej podstawówki pojawiła się nowa uczennica. - Nasza pani skorzystała wtedy z okazji. Posadziła Maćka ze mną w ławce. Za karę, bo był strasznym gadułą - opowiada Iza.

Szybko weszła w rolę opiekuna kontrowersyjnego kolegi, prowadziła jego zeszyty, odrabiała za niego prace domowe i... broniła go przed innymi, bo owszem był niesforny, ale też chorowity i wątły. A Iza trenowała wtedy karate i każdy czuł do niej respekt.

Magia pojawiła się najpierw w duszy Maćka. Generował ją tworząc na trzepaku spektakle dla sąsiadów. - Byłem równocześnie reżyserem i aktorem. I własnym menedżerem... Zatrudniałem różne osoby, promowałem teatrzyk, a nawet produkowałem darmowe bilety - śmieje się Maciek.

Magiczne sztuczki wypróbowywał też na kolegach i koleżankach. Głównie na tej jednej, najbliższej - Izie. Z braku żyłek (czas polskiej komuny) jej długie włosy służyły mu jako niewidzialne nitki. Długie, cienkie, proste. Idealne do sztuczek.

- Paru innym dziewczynom też ubywało z głów, za co często ścigano mnie po całej szkole. Ja jednak byłem nienasycony. Nie mogłem się zatrzymać, bo mój magiczny pociąg już ruszył - śmieje się Maciek.

Latające przedmioty, znikające banknoty, przechodzenie przez lustro. Wiele trików wymyślał sam. W 1985 roku został pełnoprawnym członkiem Krajowego Klubu Iluzjonistów w Łodzi. Rok później zdobył wyróżnienie w kategorii mikroiluzji na festiwalu w Łodzi, pierwsze miejsce na zlocie iluzjonistów w Chorzowie i Grand Prix na renomowanym  Festiwalu Sztuki Iluzji w Pradze.

Sen czy jawa?

- Po siedmiu latach wzajemnego niewidzenia przyśnił mi się Maciek. Biegaliśmy po egzotycznej plaży, ochlapywaliśmy się wodą, zanurzaliśmy stopy w piasku - opowiada Iza.

Spotkali się przypadkiem pewnego ranka. Wiedział już, że będzie iluzjonistą. - Zacząłem się wtedy zastanawiać z kim chciałbym pracować... Może Iza byłaby zainteresowana załatwianiem niektórych spraw, rzeczy formalnych, umów? Zgodziła się! - wspomina. - Jeździłam po całej Polsce i organizowałam występy Maćka - opowiada Iza. Zaczęła też uczęszczać wraz z Maćkiem na zajęcia do Łódzkiej Szkoły Baletowej. Wymyślała również makijaże, choreografię, kostiumy.

Spędzała z Maćkiem mnóstwo czasu, coraz więcej. Jeździli nawet na wspólne wakacje, a robiąc plany na przyszłość, wymyślili, że wybudują wielki dom, w którym zamieszkają dwie rodziny. Jej i jego. Bo każde z nich szukało szczęścia gdzie indziej, choć wszyscy dookoła powtarzali im, że są dla siebie stworzeni.

"E tam, takie gadanie. To bez sensu" - denerwowali się i szli do pracy. Ich kariera rozwijała się błyskawicznie. W 1994 roku na zamówienie koncernu Renault Maciek spowodował zniknięcie samochodu i był to pierwszy taki efekt pokazany w Polsce. Tworzyli perfekcyjne pokazy, wielkie i imponujące widowiska. Pracowali non stop. Przygotowanie nowego spektaklu trwa minimum pół roku, a do dziś mieli ich już ponad 300 na całym świecie.

Maciek współpracuje także na stałe z warszawskimi teatrami, robiąc konsultacje do sztuk. Najbardziej znane to: "Noc Listopadowa" (reż. Jerzy Grzegorzewski), "Igraszki z diabłem" (reż. Jan Kilian) w Teatrze Polskim, "Uroczystość" (reż. Grzegorz Jarzyna) w Teatrze Rozmaitości.

Od 14 lat wspólnie z Poznańskim Stowarzyszeniem Sportowym Start prowadzi też akcję, dzięki której niepełnosprawne dzieci uczą się prostych tricków magicznych, poprawiając tym samym sprawność dłoni i koordynację ruchów. Towarzystwo Przyjaciół Dzieci przyznało mu za to odznakę Przyjaciel Dziecka. Iza zawsze była z nim.

Czas odpocząć

Pewnego dnia Maciek postanowił: lecimy na Dominikanę, odpoczniemy. Dlaczego tam? - Bo tam świat się kręci, wysiadasz z samolotu, od razu dostajesz wieniec z kwiatów na szyję i mnóstwo uśmiechu. Przytulanie, bliskość - nam panujący tam sposób komunikacji bardzo odpowiada. Siadasz w knajpie na plaży, ktoś podchodzi, bierze cię za rękę i zaczyna się tańczenie morengi - tłumaczą magicy.

Czwarte wakacje na Karaibach były jednak inne. Zupełnie inne. Wieczorem na dyskotece Iza poczuła, że nie jest w stanie mówić, kręciło jej się w głowie, nie wiedziała, gdzie się znajduje i co się w ogóle dzieje. Do dziś nic nie pamięta. Chwilę później Maciek znalazł ją na tarasie. Żaden lekarz nie wiedział, co się z nią dzieje. Nikt nie miał pomysłu w jaki sposób powinno się ją leczyć. Maciek histerycznie rozmyślał: "Dzieje się coś bardzo niedobrego z osobą, która jest mi bliska. Najbliższa... Przecież ja ją kocham. Gdzie ja szukałem drugiej połowy?"- wyrzucał sobie.

Rozpacz, przerażenie, niemoc i ogromny żal do siebie. Przez wiele nocy nie spał. Siedział przy nieprzytomnej Izie, modlił się i składał obietnice, że będzie dom i rodzina, ziemia. Dużo ziemi. Ogród, kwiaty za domem. Róże. Niech się tylko z tego złego snu obudzi!

Iza leżała z otwartymi oczami, była niema. Słyszała jedynie, że lekarze wciąż nie potrafią zdiagnozować jej choroby - do dziś pozostało to zresztą zagadką. Jedno jedynie było wtedy pewne: nikt nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie czy w ogóle przeżyje. Godzina za godziną, dzień za dniem, kolejne noce. Iza mogła myśleć. "A może wszyscy mieli rację i Maciek naprawdę jest mi pisany? Chcę żyć".

Gdy niespodziewanie pewnego ranka wyszeptała cichusieńkie "Dziękuję“, lekarze zaniemówili, a Maciek rozpłakał się jak małe dziecko.

Jeszcze w szpitalu poprosił ją o rękę. - Żeby jednak wziąć ślub, musiałem mieć dla nas dom. Taki właśnie jestem - uśmiecha się. Ostatecznie wspólnie kupili pozostałość parku w Łęczycy, wraz z uroczym pałacykiem.

Sakramentalne "Si"

Do ślubu na Dominikanie, w miejscowości Punta Cana, poszli w asyście przebranych za aniołki dzieci. Sen Izy sprzed lat okazał się proroctwem: ciepła plaża, fale, dużo wody, słońce. I magiczne kwiaty z wysp, kalie, róże, ketmie. - Nie wiedząc, co z tego bogactwa wybrać, zdecydowałam się w końcu na maleńkie szafirowe kwiatki.

Poprzez zbudowane z palmowych liści liczne bramy, na drżących ze wzruszenia nogach powędrowali do mieszczącego się w małej kwiecistej świątynce, ołtarza. - Pani ksiądz udzieliła nam ślubu po hiszpańsku i w końcu, z obydwu stron padało sakramentalne "si" - śmieją się na to wspomnienie iluzjoniści, którym nie tylko na scenie zdarzają się magiczne historie.

- Najpierw myśleliśmy o ślubie u nas, w Łęczycy, w ogrodzie. W tajemnicy przed Maćkiem marzyłam sobie, że bardzo bym chciała słyszeć wtedy muzykę z "Nocy i dni", ten walc. Uwielbiam go - mówi Iza. Maciek również miał swój pilnie strzeżony sekret. - Wymyśliłem sobie, że wejdę  jak ten Tolibowski do stawu, zerwę te lilie, te naręcza białych nenufarów i... moja Iza oszaleje ze szczęścia.

Telepatia? Tak, ale to nie jej koniec. Gdy ostatecznie stanęło na tym, że ślub jednak nie odbędzie się w łęczyckim ogrodzie, ale w Punta Cana, w pewnej chwili w czasie ceremonii pojawił się tubylec z organami i zagrał... walc z "Nocy i dni!" Iza była przekonana, że Maciek podsłuchiwał jej myśli, Maciek był pewien, że Iza zna jego wyobraźnię na wylot. Jedno myślało, że to sprawka drugiego. Tymczasem, jak się okazało, pana z organami nawet nikt nie zamawiał! Pojawił się w ślubnym pakiecie i nie był w stanie wyjaśnić dlaczego zagrał akurat ten, a nie inny walc.

- To cud - mówią z przekonaniem Polowie. Świadkami byli ich serdeczni przyjaciele, a części gości nawet osobiście nie znali, bo wiedzeni ciekawością turyści przyszli na uroczystość tak po prostu z plaży, z mokrymi włosami, w kąpielowych majtkach, ryżem i pieniążkami, który rzucali młodej parze na szczęście. Potem były grillowane małże na obiad, pieczone krewetki, dużo słońca. A później? Państwo młodzi i ich świta wyskoczyli ze świątecznych strojów, wskoczyli w kąpielowe stroje i dali nura prosto do Karaibskiego Morza. Kolacja na palach, poruszane przez wiatr tiule, szum morza, trochę czerwonego wina, lampiony, cały pokój nr 777 w płatkach róż.

- Nie oszukasz przeznaczenia, choć byś nie wiem, jak chciał - śmieją się państwo Pol. Ambasadorowie polskiej iluzji.

Hanna Halek

Wedding
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy