Reklama

Narysują dla ciebie motylka

Nie wiedziała, że można sobie poparzyć policzki od łez. Dopóki nie poroniła i szpital nie potraktował jej tak, że nie znajduje na to słów. Straciła dziecko, tak jak 40 tysięcy kobiet w Polsce każdego roku. Została z wyrzutami sumienia i nitką smutku na zawsze.


Wszystko ma wykształcone: rączki, nóżki, nawet paluszki u nóg. Leży w metalowej miedniczce na kawałku ligniny. Lekarze, pielęgniarki zbiegają się oglądać, bo to rzadki widok. Wychodzą, zostaje tylko jedna pielęgniarka.

"Czy mogę zobaczyć?" - pyta nieśmiało Magda. W końcu to ona go urodziła. To miał być jej pierwszy synek. To jest jej pierwszy synek. Tyle że nie zdążyli się spotkać. Umarł w jej brzuchu. "Nawet go nie dotknęłam. Pielęgniarka patrzyła z takimi pretensjami, że się nie odważyłam - opowiada dziś Magda. - Potem, kiedy chodziłam do niego na cmentarz, stałam dwie godziny i patrzyłam na pomnik. Czasem nawet chciałam wyjąć trumienkę, zobaczyć, czy lekarze się nie pomylili, może jednak żyje. Ale jeszcze by mnie w psychiatryku zamknęli".

Reklama

Magda: Rzuciłabym się z pięściami

Magda (specjalistka od marketingu, mieszka pod Oświęcimiem) ma wtedy 29 lat, małą córkę i wielką tragedię za sobą. Ich druga córeczka zmarła miesiąc po urodzeniu. Teraz będzie chłopiec, nazwą go Igor.

Do piątego miesiąca ciąży jest świetnie, ale któregoś dnia w pracy łapią ją duszności, jadą więc z mężem do szpitala. Ginekolog mówi, że to nie z powodu ciąży kieruje pacjentkę do kardiologa. Wracają do domu. Magda żartuje przy kolacji, że synek coś leniwy, nie kopie tak jak poprzednie dzieci. Usypia córeczkę, chce jej przeczytać bajkę przed spaniem. Bajkę przeczyta mąż. Ona biegnie do ubikacji. Plamienie. "Może się spieszy na świat?" - pociesza Magdę w samochodzie mąż. Ona już wie.

Badanie potwierdza, że serce dziecka nie bije. Pielęgniarka dyskretnie zmienia karteczkę ze skierowaniem na oddział - nie trafi na salę z ciężarnymi, tylko na taką, gdzie leżą kobiety po zabiegach czyszczenia. Całą noc nie śpi, pyta Boga: czemu to znowu my? Płacze.

Rano bierze tabletkę na wywołanie porodu. Koło 11 dostaje wielkiego krwotoku. Modli się, żeby dziecko nie wypadło na ziemię. Dzwonek przy łóżku nie działa, woła pielęgniarkę. Żadna z kobiet na sali nie może wstać, więc Magda, słaniając się, rusza przez korytarz do dyżurki, plami podłogę krwią. A może dziecko już wypadło, tyle krwi, że sama nie wie!

"Mówiłam, że trzeba leżeć, a nie się tarasić i cały korytarz ubrudzić" - opieprza ją pielęgniarka. Ale wiozą ją na porodówkę, gdzie na świat przychodzi pięknie ukształtowany chłopczyk. Tyle że martwy. Chwilę po tym, gdy nie odważyła się dotknąć go w miedniczce, podsuwają jej dokumenty. To zgoda na uśpienie, pod narkozą ma urodzić łożysko. Podpisuje, a kiedy się budzi, dziecka nie ma.

Tylko zza otwartych drzwi drugiej sali słychać płacz dzidziusia, który się właśnie urodził. Magda umiera z rozpaczy. Przewożą ją na salę, będzie na zmianę spać i płakać. "Wylałam morze łez - opowiada teraz. - Nie wiedziałam, że można mieć poparzone policzki od łez. A ja miałam. Po śmierci synka wyglądałam jak śmierć".

Zaczyna się gehenna z dokumentami. Pielęgniarka przynosi do podpisu oświadczenie, że matka nie chce odebrać ciała dziecka. "Przeciwnie, chcę - odpowiada Magda. - Mam już pochowaną córkę, synek ma być z nią". Pielęgniarka się dziwi. Bo przecież szpital odda ciało do prosektorium, wyślą je do spalenia i też gdzieś pochowają. Ale Magda odpowiada, że zabiera dziecko i koniec.

Nazajutrz idą z mężem do ordynatora po tzw. kartę martwego urodzenia. "To nie moja działka, mogę dać tylko wypis" - odpowiada lekarz. A Magda czuje, że gdyby mąż jej nie przytrzymał, toby się z pięściami rzuciła. Dzwonią do fundacji pomagającej rodzicom po stracie dziecka, ktoś radzi iść do rzecznika praw pacjenta, a jak to nie pomoże, obiecuje postawić na nogi media lokalne. Nie trzeba, szpital wydaje kartę martwego urodzenia.

Trzeba z nią iść do urzędu stanu cywilnego, zarejestrować dziecko. Imię? "Igor - odpowiada Magda. - Może zostawmy je sobie - oponuje mąż. Ale Magda jest nieugięta: - To jest Igor".

Ksiądz proboszcz na ich widok załamuje ręce: "To znowu wy?!". Idą do grobu, mąż Magdy niesie trumienkę, a jej kolejny raz pęka serce. Ile razy Bóg będzie im dawał ten krzyż do niesienia? Obraża się na Niego. Zbliża się Boże Narodzenie, ale ona nie umie się cieszyć, skoro jej dzieci umarły.

Przychodzi Wielkanoc, jak się radować, że Jezus pokonał śmierć, skoro śmierć zabrała jej dzieci? Przez rok wykrzyczy, wypłacze żałobę. Dwa lata później rodzi zdrowego synka. Podczas jego chrztu przez całą mszę myśli tylko o jednym: żeby się nie poryczeć na cały kościół.

Nie pytaj dlaczego, tylko po co?

Kobiety po poronieniu muszą zadeklarować, czy chcą się spotkać z księdzem i z psychologiem. Do księdza przychodzą z pretensjami do Boga. Czemu ja? Czemu mnie to spotkało? "Odwracam wtedy pytanie - mówi ksiądz Karol Alexandrowicz, kapelan warszawskiego szpitala im. ks. Anny Mazowieckiej. - Nie «dlaczego», tylko «po co»".

Jak przez to przejść? W tym pomaga psycholog. "Kobiety cierpią, bo obwiniają się o tę stratę. Przeżywają podwójną żałobę - po dziecku i po swojej roli matki. Uważają, że jej nie sprostały. Wyrzucają sobie, że coś zrobiły: podniosły ciężką rzecz, poszły na długi spacer, pracowały. Muszę im pomóc uwolnić się od wyrzutów" - wyjaśnia psycholog Joanna Piątek-Perlak z Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka i Śląskiego Instytutu Matki i Noworodka (prowadzi stronę PsychologMozePomoc.pl, sama przeszła poronienie).

100 poronień dziennie

Co roku w Polsce około 40 tys. kobiet roni swoje dziecko. Ponad 100 matek dziennie. Od 2015 roku obowiązuje rozporządzenie ministra zdrowia o standardach okołoporodowych (pełny tytuł liczy 40 wyrazów). Krajowy konsultant krajowy położnictwa i ginekologii prof. Stanisław Radowicki podkreśla, że prawo traktuje wszystkie kobiety ze stwierdzoną ciążą tak samo.

Potrzebna jest jeszcze zmiana świadomości zarówno matek, jak i personelu dookoła. W ocenie profesora co roku 8-12 proc. szpitali dołącza do grupy spełniającej właściwe standardy. Trzy czwarte szpitali z oddziałami położniczymi matki po poronieniach oceniają pozytywnie, wynika z raportu Fundacji Przetrwać Cierpienie "Szpitale wobec rodziców po stracie dziecka. Dobre praktyki" z 2014 roku. Oceniano opiekę personelu medycznego oraz informacje przekazane rodzicom.

Jednak czarne liczby w raporcie smucą: 27 proc. ankietowanych nie dowiedziało się o możliwości pochowania dziecka, 10 proc. par przeżywa kryzys i rozstaje się, 30 proc. dotyka depresja (leczą się psychiatrycznie), 7 proc. kobiet z nieleczoną depresją podejmuje próbę samobójczą.

Kiedy prawniczka Katarzyna Łodygowska (MatkaPrawnik.pl) pierwszy raz czytała rozporządzenie o standardach, była zdziwiona, że takie oczywistości trzeba zapisywać. Że np. położna ma się przedstawić i wyjaśnić, co będzie robiła. "Myślałam, że musi w tym być drugie dno. Dopiero kiedy zaczęłam dostawać listy od kobiet, zrozumiałam, jaki jest problem. Tak jak kiedyś walczyliśmy, żeby rodzić w godnych warunkach, teraz trzeba walczyć o godne straty. Ale przede wszystkim poprawy wymaga praktyka w stosowaniu standardów.

Teoretycznie kobieta po tzw. niepowodzeniu położniczym ma prawo:

1. Korzystać z opieki psychologa i wsparcia bliskich. "W praktyce - wyjaśnia Łodygowska - kobiety otrzymują pomoc psychologiczną w dwóch przypadkach na dziesięć. A bliskich szpital często wyprasza, zasłaniając się np. regulaminem odwiedzin".

2. Przebywać na sali, gdzie nie ma pacjentek ciężarnych lub w połogu. Szpitale starają się tego przestrzegać.

3. Do zachowania intymnej atmosfery wszelkich badań i zabiegów. "A ciągle zdarzają się tzw. ciągi porodowe, gdzie kobiety rodzą między przepierzeniami - mówi Łodygowska. - Bywa, że w takim ciągu jest też kobieta, która roni".

4. Do odebrania zwłok i pochówku dziecka bez względu na to, w którym tygodniu ciąży się urodziło. Lub do pozostawienia szczątków dziecka w szpitalu. "Kiedy dziecko ma 20 centymetrów, personel sam się czuje w obowiązku zapytać. Ale przy kilkutygodniowych zarodkach zdarza się, że szpitale nie chcą wydawać szczątków rodzicom, bo «nie ma czego chować»" - komentuje Łodygowska.

5. Do urlopu macierzyńskiego. Łodygowska: "Często kobiety po poronieniu są odsyłane do domu ze zwolnieniem lekarskim, a gdy mamy ustaloną płeć dziecka i rejestrujemy je w urzędzie stanu cywilnego, przysługuje 56 dni tzw. skróconego urlopu macierzyńskiego".

6. Do traktowania przez personel szpitala z szacunkiem. "No właśnie" - wzdycha prawniczka.

Agata: Przypięta jak zwierzę

Agata mieszka pod Łodzią, jest kierownikiem działu logistyki, ma 36 lat, poroniła sześć lat temu. Była wtedy w ósmym tygodniu ciąży. W sobotę rano zauważa w toalecie krwawienie. W szpitalu przyjmują ją na oddział, ale lekarze mają sympozjum.

Dopiero w poniedziałek bada ją ginekolog i mówi: "Już jest po wszystkim". Ale na zabieg musi czekać do wtorku, bo już zjadła śniadanie, więc nie może iść na porodówkę. "Wtedy zaczął się koszmar. Posadzili mnie na fotelu, a przede mną na ławkach było 20 studentów półtora metra od mojego krocza. Zapytałam, czy muszę brać udział w takim show, na co lekarz, że jak mi się nie podoba, to za mną są drzwi. Po policzkach jednej studentki leciały łzy, dla reszty nie istniałam. Przez trzy dni w szpitalu nikt z personelu nie powiedział do mnie jednego zdania. Nie poinformowano mnie, co dalej, co będą ze mną robić".

Po południu jest drugie badanie z nową grupą studentów. Agata odmawia. "Niech się pani zastanowi, bo zabieg też sobie może pani zrobić sama" - grozi lekarka. We wtorek położna prowadzi ją do sali. W środku trzech studentów zaśmiewa się z weekendowych historii. Na środku fotel, pod spodem czerwone wiadro z czarnym workiem. Przypinają jej pasami ręce i nogi. Agata czuje się jak zwierzę, płacze.

"Przestań ryczeć, muszę założyć ci maseczkę, udusisz się" - ochrzania ją położna. Zasypia, budzi się i następnego dnia wychodzi. "Ja twardo stąpam po ziemi. Nie oczekiwałam, że ktoś ze współczucia będzie głaskał mnie po głowie, ale coś takiego? - wspomina Agata. - Najgorsze, że zabieg nie był potrzebny. Płód wyszedł ze mnie podczas krwawienia, w domu, w toalecie".

Ufoludek uczy rozmawiać

Katarzyna Łodygowska stara się rozumieć szpitale, którym przestrzeganie standardów sprawia trudność. "Dlaczego na przepracowanych lekarzy nakłada się obowiązek informowania o możliwości pochówku albo możliwości wykonania na własnych koszt badań genetycznych, żeby ustalić płeć dziecka? Może to powinien robić psycholog? I obligatoryjnie spotykać się z każdą kobietą po stracie? - pyta Łodygowska. - Albo położna środowiskowa? Skoro matki po urodzeniu żywego dziecka mają dostęp do takiej opieki, dlaczego roniące nie?"

"Mam wielkie marzenie - dodaje psycholog Joanna Piątek-Perlak. - Żeby na studiach medycznych uczyć komunikacji z pacjentem". Wspomina, że kiedy pojawiła się na oddziale, lekarze patrzyli na nią jak na ufoludka: czego chce? Potem zobaczyli, ile ciężaru zdejmuje im z głowy, biorąc na siebie rozmowę z pacjentkami po stracie. Zaczęli więc jej szukać, kiedy trafiał się trudniejszy przypadek. W końcu sami zaczęli słuchać.

"Lekarze nie wiedzą, co roniąca kobieta czuje. Proszę ich: - Tylko nie mówcie, że będzie miała następne dziecko. Odpowiadają że zawsze to robią. Tłumaczę więc, że kobieta czuje się wtedy zbagatelizowana" - opowiada Piątek-Perlak.

"Trzeba zainwestować w położne - podsuwa pomysł psycholog Barbara Ratajska. - Ich zawód to nie tylko witanie na świecie zdrowych dzieci, także pomoc matkom, które je straciły". Położne do takiego wsparcia nie są przygotowane. Ich obojętność jest mechanizmem obronnym. Rozumiem je, bo my, psycholodzy dbamy o swoje zdrowie psychiczne. O położne nie dba nikt.

Maria: Jakie pieniądze z ZUS?

Maria, fryzjerka z Lublina, ma 29 lat, poroniła dwa lata temu. W 11. tygodniu ciąży na kontrolnym USG dowiedziała się, że dziecko zmarło. Miało dwa centymetry. "Nie chciałam, by trafiło do szpitalnego kosza, marzyłam, by je poświęcić i pochować na cmentarzu. Lekarz, który przyszedł z dokumentami do podpisania, zachowywał się ordynarnie. Nie było mi łatwo skupić się na tym, co czytam, jakbym miała przed sobą pustą kartkę. Poprosiłam tylko, żeby pokazał, gdzie mam zaznaczyć, że dziecko pochowam sama. I wtedy się zaczęło - opowiada Maria. - A co? Chodzi o pieniądze z ZUS-u?" - pyta drwiąco lekarz.

Maria w płacz. Mówi, że nic nie wie o przysługującym jej w takiej sytuacji zasiłku pogrzebowym. Lekarz na to, żeby przemyślała, bo to dużo zachodu. "Nie wyrzucajcie go" - Maria prosi położną podłączającą jej wenflon. A ta zaczyna straszyć, że pochówek kosztuje cztery tysiące i czy na pewno dla dwóch centymetrów warto tyle wydawać. Maria z mężem zorganizują jednak pogrzeb.

Kiedy o nim opowiada, robi to bezosobowo, bo kiedy używa słowa "dziecko", płacze. Teraz ma małego synka i wydaje się jej, że dzięki tamtemu doświadczeniu bardziej docenia każdy dzień z dzieckiem.

Straty nie mierzy się centymetrem

Prof. Paweł Łuków, kierownik Zakładu Etyki na Uniwersytecie Warszawskim, tłumaczy, że poronienie to przede wszystkim zawiedzione nadzieje: "Kiedy kobieta jest w chcianej ciąży, uruchamiają się jej oczekiwania. Po poronieniu musi pożegnać się z częścią przyszłości, którą planowała". A czy płód na danym etapie rozwoju uznaje za człowieka, zależy nawet nie tyle od jej przekonań ideologicznych, co od indywidualnych zapatrywań. Pogrzeb dla jednej matki będzie zbędną traumą, dla innej sposobem pogodzenia się ze stratą.

"To też oddanie czci osobie, która odeszła. Żeby ten fakt nie pozostał niezauważony" - tłumaczy prof. Łuków. Lekarz wyjaśnia, że tej straty nie można mierzyć centymetrem: "Granicą nie jest to, co widać, tylko to, co czuje kobieta, która poroniła. Pozostali nie powinni się wtrącać, tylko pomóc na warunkach tego, kto poniósł stratę".

"Zwykle zachęcam nie do pogrzebu, tylko do pochówku - mówi ksiądz Alexandrowicz. - Niepotrzebne są fiolety, pokuta, modlitwa za odpuszczenie grzechów. To raczej msza za rodziców, żeby umieli sobie poradzić. A kiedy ciąża jest kilkutygodniowa, odradzam. Namawiam rodziców do udziału w pogrzebie symbolicznym, w każdej diecezji jest ośrodek, w którym raz w miesiącu odprawia się mszę za rodziców poronionych dzieci".

Psycholog Joanna Piątek-Perlak jest za pochowaniem dziecka: "Starsze osoby w rodzinie albo położne mówią: Nie patrz, nie oglądaj. Kobiety w traumie im ufają. A potem sobie wyrzucają: Co ze mnie za matka, że dziecka nie pochowałam. Nie wiem nawet, gdzie ono jest. Dlatego sugeruję, że lepiej mieć możliwość zapalenia świeczki".

Psycholog Barbara Ratajska jest za tym, by wybór pozostawić matce: "Są kobiety, które mówią: Chciałam pochować dziecko, a wszyscy mówili, że «tego» nie było. Ale są też takie, które mają przeciwne doświadczenia: Nie zamierzałam brać zarodka, ale szpital naciskał. Każdy ma swoją wizję. Szkoda, że nikt nie pyta kobiety, czego ona chce, czego potrzebuje".

Karolina: Wybieram mu zabawkę

Karolina z Jeleniej Góry, pracuje w firmie spedycyjnej, ma 37 lat, poronienie przeżyła 10 lat temu. Trzecie, ale dopiero wtedy (zgodnie z obowiązującym od 2005 roku prawem) lekarka spytała ją, czy chce zabrać zarodek. Pacjentka jest zaskoczona, siedzi na fotelu półprzytomna po lekach przeciwbólowych, ale odpowiada "tak". Lekarka przekonuje, że to tyle papierów. Wysyła pielęgniarkę do męża Karoliny, który czeka na korytarzu. Ma zgodzić się na zostawienie zarodka w szpitalu, on jednak nie podejmie takiej decyzji bez żony.

Po zabiegu znów przychodzi pielęgniarka, przekonuje, że szpital co jakiś czas robi pogrzeby kilkunastu poronionych dzieci, będzie o tym ogłoszenie, rodzice mogą w nim uczestniczyć. "Zgodziłam się zostawić moje dziecko i do tej pory żałuję - wyznaje Karolina. - Żadnego ogłoszenia nie było. Na cmentarzu jest grób zbiorowy przedwcześnie urodzonych, ale nie wiem, czy moje zostało tam pochowane".

Zawsze 1 listopada kupują z mężem białą lampkę i idą ją zapalić na tym grobie. "Zakup tego znicza jest dla mnie ważny. Może to głupio zabrzmi, ale to trochę tak, jakbym wybierała zabawkę dla swojego dziecka. Zawsze szukam wyjątkowej" - mówi Karolina.

Motylek na fotografii

Najcięższy przypadek w psychologicznej karierze Barbary Ratajskiej to matka, która straciła w ciąży bliźniaczej dziecko. Wszyscy ją pytali: dlaczego płaczesz, masz drugie, żywe. A ona myślała o tym, które urodziło się martwe.

"Trudno jej było połączyć smutek śmierci i radość narodzin. Po terapii pozwoliła temu dziecku odejść. Ale została z poczuciem, że jednej osoby brakuje" - opowiada Ratajska. Jak sobie z tym poradzić? Psycholog opowiada, że jedne kobiety robią tatuaż. Inne na zdjęciach rodzinnych dorysowują ludzika. A jeszcze inne przyklejają na fotografiach motylka. Motylek pomaga.

Wojciech Staszewski

Well
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy