Reklama

​Małżeństwo od nowa

Małżeństwo to kontrakt. Źle brzmi, ale to prawda. Bo przecież postanawiamy być razem na pewnych warunkach. Ustalamy, jak chcemy żyć, ile planujemy mieć dzieci, jaki będzie podział obowiązków. Tylko że po latach wiele może się zmienić. Jedno może nagle zamarzyć o karierze, drugie o wyjeździe do innego kraju. Czy to hasło do rozstania? Nie. Czasem wystarczy renegocjować umowę.

Mąż swojej żony


Ola urodziła dziecko, zajmowała się domem. Potem otworzyła firmę i odniosła sukces. Jej mąż nie potrafi sobie poradzić z tym, że zarabia mniej. Kłótnie, ciche dni. Czy ten związek przetrwa?

Stoję przed Krzyśkiem. Pięści mam zaciśnięte, już-już mam krzyknąć: "Tak? Ty chcesz mi rozkazywać, co zrobimy z wakacjami? Zacznij zarabiać jak prawdziwy mężczyzna!". Głupie. Okrutne. I ja przecież wcale tak nie myślę! Odwracam się więc na pięcie, wybiegam na balkon. Zapalam papierosa. Wracam po pięciu minutach. On pyta: "Co, spokojna już jesteś? Możemy dalej rozmawiać?". Kiwam głową. Negocjujemy. 

Reklama

* * *

Poznajemy się sześć lat temu. Zaczynam studia na kosmetologii. Będę specjalizować się w masażu. On: siedem lat starszy, menedżer w korporacji. Świetnie zarabia. Zabiera mnie na kolacje, płaci za sylwestra w Zakopanem. Czuję, że spotkałam silnego mężczyznę.

Na drugim roku studiów przeprowadzam się do niego, pobieramy się - jestem w szóstym miesiącu ciąży. Na świat przychodzi Malwina. Wracam na uczelnię. Krzysiek wynajmuje opiekunkę, żeby zostawała z córką. Mamy wspólne konto, na które wpływa tylko jego pensja. Na trzecim roku na mojej specjalizacji (wellness i spa) wymagana jest już praca z klientkami.

Mówię Krzyśkowi: "Kochanie, potrzebuję własnego gabinetu". On na to: "Przynieś kalkulator". Siadamy i liczymy. "Olka, damy radę!". Radość. Przez kilka miesięcy dopłacamy do interesu, ale zgłasza się do mnie coraz więcej osób. Po pół roku koleżanka proponuje spółkę. Wynajmujemy mieszkanie w Śródmieściu. Na remont pieniądze wykładają moi rodzice.

I wtedy po raz pierwszy kłócę się z Krzyśkiem. "Nie tak miało być! W ogóle cię nie ma w domu, nie na to się umawialiśmy!" - wybucha mąż. Przyznaję mu rację, godzimy się. Krzysiek mi kibicuje, często mówi, że zazdrości. W końcu rezygnuje z etatu. I też zakłada firmę! Cieszę się, otwieramy szampana.

Zaczynam więcej pracować. Jestem w gabinecie pięć razy w tygodniu, często do wieczora. Biznes męża nie idzie. Teraz ja odpowiadam za rodzinne finanse. Nie od razu zauważam, że Krzysiek ma z tym problem. Opowiadam mu, jak wspaniale sobie radzę, a on na to: "Ola, fajnie, że osiągnęłaś sukces. Tylko wiesz co? Nie opowiadaj mi już o tym". Przykro mi. Czuję, że go zraniłam, ale nie wiem jak. I co mogę na to poradzić?

Zauważam, że mąż prawie nic sobie nie kupuje. Głupio mu brać pieniądze z naszego wspólnego konta. Próbuję z nim rozmawiać. Powiedzieć, że dla mnie będzie męski, nawet jeśli nie zarobi ani gorsza. Tylko chciałabym mieć w nim oparcie. I widzieć, że on sam jest z siebie dumny. Bo to seksowne. Ucina temat, unika mnie. Wracam zmęczona z pracy i... sprzątam, gotuję, piorę, bawię się z Malwiną.

W maju wykupuję dla naszej trójki wczasy na Santorini. Myślę: będziemy mieli czas, wreszcie porozmawiamy. Dzień przed wylotem Krzysiek mówi, że nie może jechać. Mętnie tłumaczy: spotkanie z notariuszem, inwestor. Ale ja wiem, jaka jest prawda. Nie jedzie z nami, bo mu wstyd, że to nie on płaci. Żona go utrzymuje. Kłócimy się strasznie. On zostaje w Warszawie. Ja z Malwiną lecimy do Grecji.

Zastanawiam się, czy po powrocie nie złożyć pozwu rozwodowego. Wracam zdeterminowana. Już w drodze z lotniska mówię mężowi: "Krzysiek, weź się w garść. Nie zmienię tego, że dobrze zarabiam. Zachowujesz się tak, jakbyś mnie za to winił".

Jego kolej: zrobiłam się oschła, agresywna, zależy mi tylko na pieniądzach...

Niełatwo się tego słucha. Mimo to próbuję go zrozumieć. Na jednej rozmowie się nie kończy. Wreszcie oboje mówimy, co nam przeszkadza, co zmieniło się między nami na niekorzyść. W kłótni on potrafi powiedzieć coś, co mnie rani: że już go nie kocham.

Mam ochotę oddać mu, wyśmiać: co to za chłop, który na benzynę bierze od żony i jeszcze dzwoni do niej, żeby zapytać, jak długo gotują się ziemniaki, bo nie wie. Ale milczę. Jestem wściekła, nie odzywam się. Tak się umawiamy. Tego, co powie się w gniewie, nie da się już cofnąć, więc... Wychodzę ochłonąć na balkon.

Czasem nawet pięć razy podczas jednej wymiany zdań. Niekiedy jedno z nas mówi: "Słuchaj, nie mogę dzisiaj tego ciągnąć. Zaczekajmy do jutra". I czekamy, jakbyśmy chowali słowa do szuflady. Po dziesięciu minutach pytam, jakby nic się nie stało: "Chcesz kanapkę?". On: "Tak, z serem. Ja zaparzę herbatę". Przecież mamy dom, dziecko. Życie musi toczyć się dalej.

Po dwóch miesiącach dyskusji Krzysiek zamyka firmę. Umawiamy się, że teraz on będzie zajmował się Malwiną i domem. Chce spróbować zostać "pełnoetatowym tatą".

Ja otwieram nowy salon już bez wspólniczki. Jestem kimś innym niż sześć lat temu: bardziej pewna siebie, asertywna. I Krzysiek też się zmienił. Widzę, że częściej zwraca uwagę na to, co mówię, pyta mnie o zdanie. Ale i często zamyka się w sobie, ucieka ode mnie na kręgle z kolegami, do kina. Musimy wszystko układać tak, jakbyśmy się dopiero co poznali: kto zawozi Malwinę do przedszkola? Kto robi zakupy? Kto decyduje, jakim autem będziemy jeździć? Kto wybiera włoszczyznę? Kto... inicjuje seks.

Nawet kochamy się inaczej niż kiedyś.

W sklepie, w sobotę Krzysiek potrafi odepchnąć mnie od lady: "Nie tę polędwicę, tę drugą, żona się nie zna". Wycofuję się. Zostawiam to dla niego. Może ja faktycznie już się nie znam?

Od utrzymującego żonę i dziecko menedżera do pana domu gotującego obiady. Od żony przy mężu do właścicielki sieci salonów piękności. Duża zmiana, więc i długo trwa. Jeszcze nie przywykliśmy do nowych ról.

Zaczynam planować wakacje na przyszły rok. Warto wykupić wczasy wcześniej. Tym razem Maroko. Razem z Krzyśkiem przeglądamy oferty. "Pojedziesz z nami? - pytam go. - Tak. Tym razem was nie zostawię" - mówi. Ufam mu.

Dzidziusia nie będzie


Drugi mąż Karoliny marzył o dziecku. Po latach prób ona zdecydowała, że nie będzie się już starać o ciążę. On zaczął się zastanawiać, czy jest sens kontynuować małżeństwo.

Klęczymy na podłodze. Miłosz mówi: "Wiesz, że dla mnie to ważne. Taka była umowa: będziemy mieli dziecko". Boli. Ale mam tylko jedną odpowiedź: "Umawialiśmy się, prawda. Wiele rzeczy od tamtej pory się jednak zmieniło. Nie chcę już więcej dzieci". Boję się, że mnie zostawi, odejdzie.

* * *

Kiedy się poznajemy, mam 35 lat, syna Kacpra, jestem w trakcie rozwodu. On obchodzi właśnie czterdzieste urodziny. Zaczynamy się spotykać, zakochujemy się.

Gdy tylko dostaję rozwód, bierzemy cichy ślub. Sprzedajemy nasze mieszkania i wyprowadzamy się do szeregowca. Chodzimy po pustych pokojach: tu będzie salon, nasza sypialnia, pokój Kacpra, a tu... no, na razie zrobimy tu gościnny. Na tym "na razie" Miłosz zawiesza głos. Ja przecież wiem: tu urządzimy pokoik dla naszego synka albo córeczki. Jeszcze przez rok biorę pigułki. Po co się spieszyć? Gdy przestaję, mam 37 lat.

Próbujemy - i nic. Po pół roku Miłosz mówi: "Nie ma co czekać. Musimy znaleźć dobrą klinikę". Wybieramy Gdańsk. Jestem zaskoczona szybkim obrotem spraw. Technicznym podejściem lekarzy. "Trzeba decydować się na in vitro od razu!".

Niektóre badania są nieprzyjemne, inne, jak sprawdzanie drożności jajowodów, bolesne. Tyję. Źle się czuję. Marzę, by mieć to już za sobą. Pierwsze in vitro. Rozczarowanie. Kolejna próba. Znowu pięć kilo na plusie, całymi dniami ryczę, mam problemy w pracy - jestem rozkojarzona, nieszczęśliwa, szef każe się poprawić albo...

Rozumiem: zwolnią mnie. "Dziecko ważniejsze", wyrokuje Miłosz. Nie jestem już tego taka pewna. Podchodzimy do trzeciej procedury. W trakcie brania leków - znowu te straszne zastrzyki! - mówię Miłoszowi o moich wątpliwościach. Reaguje strasznie. Krzyczy na mnie: jeśli będę miała takie nastawienie, nigdy nie zajdę w ciążę! A może nie chcę tego dziecka? Zaprzeczam. Słabo. Przy teście ciążowym niespodzianka. Dwie kreski. Wyniki badania nie pozostawiają jednak wątpliwości. "Jajo się nie zagnieździło", słyszymy.

W drodze do domu mąż powtarza tylko, że spróbujemy jeszcze raz. Nie odzywam się. Wiem, że nie. Mam ponad 40 lat. Dostałam propozycję przejścia do innej firmy na kierownicze stanowisko. Koleżanki odchowały dzieci, jeżdżą po świecie. My też tak byśmy mogli: Miłosz, Kacper, ja... Muszę teraz tylko wytłumaczyć to mężowi.

Miesiąc później proszę go o rozmowę. Mówię i nagle... on zaczyna płakać. Nie wiem, co mam zrobić. Błaga, żebym zmieniła zdanie. Ja jestem tego pewna: nie można zajść w ciążę dla kogoś. Pierwsze dni po tej rozmowie są trudne. Nie odzywamy się do siebie, mąż rzadko wychodzi z gabinetu. W końcu mówi, że musi na tydzień wyjechać. Czuję, że to może być koniec naszego związku. Jestem zrezygnowana. Nie mam sił walczyć. Wiem też, że nigdy nie zrozumiem do końca tego, co on czuje - nie potrafię postawić się na jego miejscu.

Po powrocie Miłosz robi pierwszy krok. Prosi mnie o rozmowę. Mówi, że zastanawia się nad rozstaniem, ale jednocześnie proponuje terapię. Potulnie godzę się na wszystko. Czuję się winna.
Psycholożka prosi, byśmy się zastanowili, dlaczego właściwie chcieliśmy tego dziecka? Ja mówię, że to wydawało mi się oczywiste. Jest mężczyzna, kobieta, miłość - będzie dziecko. Miłosz w pewnym momencie opowiada o swoim wujku i jego żonie: bezdzietne małżeństwo, zdziwaczałe, trzymają w domu piętnaście kotów.

"Moje życie musi mieć sens, jasny cel. Ich nie miało, bo nie mieli dzieci". Terapeutka pyta, czy wszyscy bezdzietni wiodą życie bez sensu i celu. Miłosz przypomina sobie znajomego, który przez pół roku prowadzi gabinet lekarski w Warszawie, a kolejne sześć miesięcy spędza w Afryce, pracując jako wolontariusz w szpitalu w Kenii. Na kolejnej wizycie psycholog prosi, byśmy opowiedzieli o swoich priorytetach.

"Szczęśliwa rodzina - odpowiadamy zgodnie. - Rodzina, czyli kto? - pyta prowadząca sesję. - Miłosz i Kacper - mówię. - Karolina i Kacper" - mówi on. To przełom. Terapia trwa pół roku. Wiosna. Wyciągamy z garażu rowery, jedziemy na wycieczkę całą trójką. Pierwszą, drugą, dziesiątą...

Miłosz i Kacper mają nowy temat: godzinami rozmawiają o przerzutkach, kaskach. Wiernie im sekunduję, chociaż mnie to aż tak bardzo nie fascynuje. Ale rozumiem, że teraz kolej na Miłosza.

Na jego marzenie. Ja swoje spełniłam. Czasem tylko, kiedy u znajomych, pojawia się malutkie dziecko, widzę na twarzy Miłosza... coś jakby tęsknotę. Wtedy smutno mi przez chwilę. Że nie dostał tego, czego pragnął najbardziej. Że świat tak jest skonstruowany i nie poznaliśmy się wcześniej. Ale widać tak już musi być. Bo drugi raz zachowałabym się tak samo.

Jagna Kaczanowska

Twój STYL 2/2015

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy