Reklama

Nie obwiniaj matki swojej

Coraz częściej patrzymy na swoich rodziców z góry. Winimy ich za to, że podcinali nam skrzydła lub kochali za mocno. O tym, czy mamy prawo być sędziami dla rodziców, i jak to wpływa na nasze relacje w rodzinie, z psychologiem Markiem Wilkirskim rozmawia Magdalena Jankowska.

Moda na szukanie winy w rodzicach panuje od lat 80. ubiegłego wieku. Amerykańska terapeutka Susan Forward ukuła wtedy termin "toksyczni rodzice" - miał określać tych, którzy niszczą swoje dzieci, tyranizując je i poniżając.

Ale niepostrzeżenie "toksyczność" rozlała się szeroką falą i zaczęła nabierać nowych znaczeń: objęła rodziców ustępliwych, nadopiekuńczych, chłodnych, nerwowych, kłótliwych, niepewnych siebie... Słowem - nieidealnych. Jak to się stało?

- Teorie adresowane do pacjentów, wąskiej grupy osób bardzo skrzywdzonych, za sprawą popularnych poradników trafiają dziś do wszystkich - zauważa prof. Ryszard Praszkier, psycholog i superwizor Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.

Reklama

Ta o trujących rodzicach przekonywała, że problemy, które napotykamy w dorosłym życiu, to wynik rodzicielskich błędów i potknięć. Unikasz zobowiązań w związku? Boisz się bliskości, zmian, awansów, porażek? To przez ojca. Kochasz za mało? Kochasz za bardzo? Tak czy inaczej, winna jest matka.

"Ten pogląd podziela dziś większość z nas, choć oparty jest na badaniach, które są nierzetelne i nie uprawniają do takich wniosków - twierdzi amerykańska uczona Judith Rich Harris. - To mit. Zawdzięczamy go wielkiemu czarodziejowi Zygmuntowi Freudowi. Wymyślił on drobiazgowy scenariusz, zgodnie z którym wszystkie problemy dorosłych mają źródło w wydarzeniach z dzieciństwa".

Jednak nadal mu wierzyć, to jak wierzyć w magię. Jego bajka, według której urodziliśmy się jako tabula rasa, kulka plasteliny, z której rodzice ulepili, co chcieli, została wielokrotnie podważona: przez niepowodzenia psychologów behawiorystów, którzy mówili: "Dajcie mi dziecko, a wychowam je na geniusza" (i ponieśli kompletną porażkę), przez genetyków, którzy wykazali, że to, co uważamy za wpływ rodziców, to najczęściej odziedziczone po nich cechy.

Ale poradniki, takie jak "Toksyczni rodzice", sprzedały się na świecie w milionach egzemplarzy, natomiast Judith Rich Harris przypadła sława środowiskowa, nagroda za książkę "Geny czy wychowanie?" i opinia kontrowersyjnego naukowca.

Dlaczego? "To bardzo wygodne obwiniać rodziców za wszystko: są łatwym celem, jak siedzące na wodzie kaczki. To ulubiony sport od czasów, gdy Freud zapalił swoje pierwsze w życiu cygaro" - mówi Harris. Ciekawe, że im gorzej wiedzie się nam w życiu, tym bardziej ten sport lubimy. Może rodzicielska wina jest nam do czegoś potrzebna?

Profesor Praszkier zwraca uwagę, że przez obwinianie zamykamy się w kręgu frustracji i złości. Widzimy wówczas rodzinę jako siedlisko problemów i zagrożeń, a nie dostrzegamy, że wynieśliśmy z niej dobro.

- Powiedzmy, że jest ci źle, bo ojciec dominuje, nie daje rozwinąć skrzydeł. Popatrz na to nie jako na przekaz negatywny: że chce cię zniszczyć i stłamsić - tłumaczy psycholog. - Przez rodzica przemawia kilka wcześniejszych pokoleń. Może w poprzednim był jakiś lęk, że jeśli człowiek nie jest silny, łatwo go zniszczyć? Niewykluczone, że ten lęk ma odbicie w historii rodzinnej, a rodzic po prostu chce cię uzbroić, dać ci moc.

Wystarczy spojrzeć od innej strony i zamiast osądzać - próbować zrozumieć.

Do obrońców rodziców należy również kontrowersyjny niemiecki terapeuta Bert Hellinger, twórca metody ustawień systemowych. Nazywa oskarżanie rodziców absurdalnym i destrukcyjnym, choć robi to z innych pozycji niż amerykańska uczona i polski psycholog.

- Każdy w rodzinie ma swoje miejsce - uważa terapeuta. - Problemy biorą się stąd, że ten naturalny porządek zakłócamy. Stajemy na miejscu własnych rodziców i próbujemy traktować ich jak dzieci, natomiast własne dzieci traktujemy jak kumpli.

Radzi: - Jeśli czujemy się zagubieni i nie wiemy, co robić, trzeba zadać sobie pytanie: czy to służy mojej rodzinie? Jeśli tak - jest dobre. Złem jest to, co jej szkodzi. 

Rodzice coraz rzadziej są dla dzieci mistrzami, za to coraz częściej traktowani są jako starsi kumple. Widzi pan to w swojej pracy psychologa?

Marek Wilkirski: - Gdybym miał sądzić tylko po pacjentach, którzy trafiają do mnie na terapię, to rzeczywiście raczej nie ma wśród nich ludzi, którzy podziwiają swoich rodziców i uważają ich za mistrzów. Prywatnie znam kilka takich rodzin, ale niewiele. Przyczyny tego stanu rzeczy są oczywiście złożone, ale jedną z ważniejszych jest pułapka, w jaką dziś powszechnie wpadamy.

- Jest to wizja partnerskiej relacji dziecko - rodzic. Nazywam ją pułapką, bo z mojej psychologicznej praktyki nie wynika, by próby budowania takiej relacji przynosiły dobre skutki. Zwykle dziecko jest w niej wykorzystywane jako powiernik, zastępczy partner. To na początku daje mu poczucie nagrody, wyniesienia na wysoką pozycję, ale taka sytuacja zabiera mu oparcie i szkodzi, zamiast pomagać. Dziecko ma już kumpli i przyjaciół. Potrzebuje rodzica, mentora, czyli kogoś, kto stoi wyżej w hierarchii.

Hierarchia jest taka ważna?

- Bardzo ważna. Jestem terapeutą ustawień systemowych, moja praca w znacznym stopniu opiera się na dokonaniach Berta Hellingera. To on opisał "pierwotny porządek", czyli działające w systemach rodzinnych zasady, jakby aksjomaty. Hierarchia jest jednym z nich.

- Ten, kto pojawił się w rodzinie wcześniej, stoi w hierarchii wyżej od tego, kto pojawił się później. Dlatego partner ma wyższą rangę niż dziecko. Jest to ważne oczywiście nie dlatego, że tak powiedział Bert Hellinger czy inny terapeuta. Potrzeba hierarchiczności jest zakodowana w naszym rozwoju gatunkowym od tysięcy lat. To potrzeba pierwotna, którą odczuwamy instynktownie.

- Nowoczesne pomysły na życie, jak partnerstwo rodzica i dziecka, funkcjonują od kilkudziesięciu lat. Nie mają szansy z tym, co pierwotne. Konkurują więc z instynktowną potrzebą hierarchii tylko na poziomie intelektu, przekonań.

- Oczywiście historia pokazuje, że nasze przekonania mogą być silne: ludzie potrafią uwierzyć we wszystko, nawet w komunizm i faszyzm, mogą więc również uwierzyć, że rodzic nie musi być ważny po prostu jako rodzic, a rangę wyznaczają inne wartości, na przykład to, kogo bardziej lubię albo ile kto zarabia. Ale ta wiara jest płytka, starcza jej na kilka, kilkanaście lat. Rzeczywistość jej nie potwierdza, bo nasze instynktowne potrzeby są inne.

Jednak rodzice coraz rzadziej są autorytetem dla dzieci, to fakt. Może dlatego, że nie mają czego przekazać, ich wiedza jest przestarzała, nieużyteczna...

- Taaak, są śmieszni, anachroniczni i gorzej obsługują komputer - znam te argumenty. Tego rodzaju przekonania oparte są na pomyśle, że to, co ważne w życiu, to właśnie praktyczna wiedza, konsumpcja postępu, nowinki techniczne. Wydaje się nam, że jesteśmy wolni, niezależni, sami dla siebie mistrzami, bo się świetnie znamy na jakiejś dziedzinie. Ale to jest ta sama pułapka.

- Takie przekonania są jak naklejka, która zasłania prawdziwą zawartość. Tam znajdują się rzeczy, które się nie starzeją: miłość, uczciwość, bliskie relacje z ludźmi, lojalność, stosunek do przyjaciół i nieprzyjaciół. To sprawy pierwotne. Można je ubrać w różne scenografie, mogą się rozegrać w zapadłej wiosce i na Manhattanie, ale będą podobne, bo ludzie wszędzie cierpią tak samo, tak samo tęsknią, kochają, śmieją się i przeżywają żałobę.

- Po to są rodzice, żeby tego nauczyć, żeby te pierwotne potrzeby zaspokajać. W rodzinie rodzi się nasza tożsamość, zdolność do miłości, empatii, umiejętność życia w grupie, tworzenia związków.

A jeśli się nie rodzi, bo rodzice zawiedli?

- Na rodzinę patrzy się dziś często jak na siedlisko różnych zagrożeń, patologii, wszyscy psychologizują i dyskutują o toksyczności swoich rodziców. Po ponad dwudziestu latach doświadczeń w pracy psychologa jestem przekonany, że paradygmat "toksycznych rodziców" to ślepy zaułek w psychoterapii. Prowadzi nie tylko do zaburzenia naturalnej hierarchii w rodzinie - on ją odwraca.

- Mógłbym zażartować, że ma chyba tylko jedną zaletę: dostarcza klientów psychoterapeutom, bo około 90 proc. także moich pacjentów to ludzie, którzy oceniają swoich rodziców, krytykują ich, osądzają i podkreślają, jak bardzo zostali przez nich skrzywdzeni.

Nie zostali?

- Nieraz zostali, nieraz nie. Rzecz jednak w tym, że osądzanie rodziców niszczy rodzinę i nas samych. Po pierwsze, im mocniej ich oskarżamy, im silniej się od nich odcinamy, tym bardziej przeżywamy nasz wewnętrzny konflikt. Czujemy się rozdarci, nieszczęśliwi i szukamy pomocy terapeuty.

Skąd ten wewnętrzny konflikt?

- Utwierdzanie się w narracji, że rodzice są powodem naszych nieszczęść, stoi w ostrym konflikcie z pierwotną lojalnością, którą w sobie nosimy, z miłością, która gdzieś tam pod spodem jest. Proszę zaobserwować, jak często ludzie obracają się przeciwko tym, którzy krytykują ich rodziców, nawet jeśli sami tych rodziców obwiniają.

- Jeżeli umówi się pani z koleżanką na kawę i ponarzeka na swoją matkę, a ona zacznie podkręcać: "Co za straszna kobieta, jakaś chora", "Musisz z nią zerwać kontakty, odciąć się", to chociaż na poziomie racjonalnym dobrze się rozumiecie, pojawi się w pani opór, instynktowna niechęć. I jeśli sytuacja się powtórzy, opór będzie narastać i doprowadzi do ochłodzenia znajomości z koleżanką - bo w pani jest pierwotna lojalność i miłość do matki.

- Ale oskarżanie rodziców ma jeszcze inny skutek: nie pozwala dorosnąć. Szukanie winnych jest odwracaniem się od własnej odpowiedzialności - jeśli wszystkiemu winni są rodzice, to nie ja. Będę więc tupał, wierzgał, domagał się dowodów miłości, żądał uwagi, robił wyrzuty, wylewał żale i pretensje, słowem - zachowywał się jak niezadowolone dziecko, byle tylko nie przejąć odpowiedzialności za swoje życie.

Co powinniśmy więc zrobić? Wybaczyć?

- Nie, skądże! Przecież żeby wybaczyć, trzeba najpierw obwinić! Mam rodzica, który jest okropny, ale rozwijam się duchowo, więc mu wybaczam? Czyli nie dość, że go oskarżam, to jeszcze staję ponad nim i z góry mówię do niego: byłeś podły, ale ja jestem taki dobry i ci wybaczam. Wszystko postawione na głowie. Wewnętrznie i tak wiem, że on jest rodzicem, a ja dzieckiem, on jest duży, a ja mały.

- Nie trzeba wybaczać, trzeba zrozumieć. Wykonać taką pracę, by można było powiedzieć rodzicowi: "Szanuję cię. Dziękuję ci za to, co od ciebie dostałem. Zostawiam na boku to, co mi nie służy, biorę to, co dobre, nawet jeśli to tylko życie. Teraz spróbuję zrobić z niego użytek".

Pana pacjenci tak mówią?

- To jest cel. Zwykle najpierw się oburzają. Jak to, ja mam dziękować? Tej toksycznej wariatce? Tak, właśnie jej. Jednak mogę powtórzyć za Hellingerem: jeżeli rodzice dają dziecku tylko życie, to i tak dają bardzo dużo. Za to należy im się jako wyższym rangą szacunek. Dziecko nie jest w stanie im tego zwrócić, wyrównać. Nawet jeśli opiekujemy się nimi na starość, pomagamy im?

- Nie można opieką czy pomocą wyrównać daru życia. Oni są naszym źródłem, nigdy nie będziemy kwita, ale jeśli mamy własne dziecko, przekazaliśmy ten dar dalej, wyrównaliśmy go w rodzinie. Jeżeli nie mamy dzieci, możemy zrobić to w inny sposób, na przykład działając dla innych, dla społeczności.

Co dzieje się, gdy mimo wszystko nadal osądzamy rodziców?

- System rodziny dąży do kompensacji. Jeśli odrzucamy rodzica tej samej płci, powiedzmy kobieta odrzuca matkę, około czterdziestki odkryje, że stała się do niej podobna. Zacznie zauważać u siebie te cechy, które ją wkurzały u matki - jakby instynktownie zbliżyła się do niej w jedyny możliwy w tej sytuacji sposób.

- Jeżeli odcinamy się od rodzica przeciwnej płci, to najczęściej odnajdujemy go w swoim partnerze (czy partnerce). Nawet gdy na początku wydawali się zupełnie odmienni, po pewnym czasie zaczynają zachowywać się np. jak obwiniany ojciec. Szacunek przynosi uwolnienie? Ulgę, poczucie rozwiązania. Możliwość życia własnym życiem. Poczucie, że idziemy w dobrym kierunku, na własnych nogach.

Monika Jankowska

Pani 8/2013


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: toksyczna matka | matka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy