Reklama

I Bóg stworzył Duffy

Chciałem, żeby tekst o niej był opowieścią o współczesnym Kopciuszku, ale nie jest, bo jej droga do pałacu księcia wcale nie była taka prosta, a już na pewno zabrakło dobrej wróżki. Chociaż...

Początek tej historii jest jak z bajki. Daleko, daleko, w miejscowości Pembrokeshire w południowej Walii żyła mała dziewczynka. Mieszkała ona z siostrą bliźniaczką i mamą, która po rozwodzie sama zajęła się wychowywaniem córek. Dziewczynka nazywała się Aimée Anne Duffy i już jako dwulatka poznała smak popularności. Wtedy to pojawiła się z siostrą na plakatach promujących region. Obie siedziały na kolanach 90-letnich bliźniaczek, mieszkanek tego samego miasteczka.

Czy kariera Aimée Anne potoczyła się tak jak w przypadku Lindsay Lohan czy Britney Spears, które od dziecka występowały w telewizji? Skądże. Przyszła gwiazda poszła do zwyczajnej szkoły, jej koledzy niczym specjalnym się nie wyróżniali. Tego, że chce śpiewać, i to muzykę soul - najlepiej tak jak Aretha Franklin - nie zdradziła nikomu. Nie powiedziała o tym nawet dyrektorowi chóru, który ją zresztą z niego wyrzucił, bo nie pasowała do pozostałych.

Reklama

Po latach Duffy wspominała: "Nie znałam zespołów ani tego, co jest popularne. W Walii liczy się tylko muzyka klasyczna". O tym, że chce śpiewać, wspomniała koleżankom dopiero wtedy, gdy skończyła szesnaście lat (mieszkała wówczas w Nefyn, gdzie żył jej ojciec). Paliła z przyjaciółkami papierosy w szkolnej toalecie i na ich prośbę podśpiewywała.

Potem ktoś kogoś namówił, komuś doradził i Duffy zgłosiła się do programu "Waffactor", walijskiej wersji "Idola". Zajęła w nim drugie miejsce, ale udziału w telewizyjnym konkursie nie wspomina najlepiej. Do dziś powtarza, że to był koszmar, że dała się zmusić do rzeczy, które do niej nie pasowały. Nie powinna tak narzekać - nagrała w końcu trzy piosenki.

Płyta z utworami znalazła się na biurku Jeanette Lee, współwłaścicielki wytwórni Rough Trade Records ("Byłam nią oczarowana"). To ona, niczym dobra wróżka, poznała Duffy z Bernardem Butlerem, byłym gitarzystą Suede. Przyszła piosenkarka nie miała pojęcia, kim jest, ale zaufała mu i zgodziła się na współpracę. Nadal mieszkała w Walii.

Jechała więc sześć godzin najpierw pociągiem, a potem autobusem, by pracować nad debiutanckim albumem. Butler wspominał, że była pełna entuzjazmu i chęci, godzinami opowiadała, co widziała po drodze. Materiał powstawał powoli. Chodziło o to, by nadać piosenkom "czarne" brzmienie lat 60. W tym czasie ukazała się pierwsza płyta Amy Winehouse "Frank" z przebojami Sinatry, ale przeszła bez echa.

Dopiero singiel "Rehab" z płyty "Back To Black" z 2007 roku był sensacją. Mark Ronson, producent Winehouse, poszedł ze swoją podopieczną tą samą muzyczną drogą co Butler. Premierę albumu Duffy trzeba było przesunąć. "Rockferry" z utworem "Mercy" ukazał się wiosną 2008 roku. Duffy została pierwszą walijską wokalistką, której piosenka znalazła się na szczycie listy przebojów w Wielkiej Brytanii.

W Stanach Zjednoczonych debiutowała na czwartym miejscu, a nowojorski Apollo Theatre został wypełniony po brzegi, gdy tam występowała. Kopciuszek stał się królewną.

Wróćmy jednak do Londynu, ale już jesienią 2010 roku. Niedaleko Piccadilly Circus znajduje się Café de Paris. To klub legenda. Powstał w 1924 roku, przed wojną był najbardziej ekskluzywnym miejscem nad Tamizą. Odwiedzała go przede wszystkim arystokracja, z rodziną królewską na czele. W latach 50. do Café de Paris zaglądał z kolegami Frank Sinatra, a 30 lat później (po wzlotach i upadkach klubu) George Michael i Grace Jones. To miejsce klimatyczne i z klasą.

Duffy urządziła w nim swój pierwszy koncert promujący płytę "Rockferry". Skoro wtedy był sukces (6,5 mln sprzedanych płyt, nagrody Grammy), postanowiła zaprezentować tam materiał z drugiego albumu "Endlessly". Na ten minikoncert zaproszono kilkudziesięciu dziennikarzy z Europy. Zjawili się też ludzie z wytwórni, która reprezentuje Duffy. Eleganccy biznesmeni mieszają się więc w tłumie z młodymi ludźmi w T-shirtach, a między nimi krąży śliczna Mulatka, która wygląda jak Josephine Baker...

Gwiazda wieczoru jest punktualna jak londyńskie metro. 19.30 to 19.30. Zaczynamy. Gaśnie światło. Dla rozgrzania publiczności DJ włącza Marvina Gaye'a - ulubionego wykonawcę soulowego Duffy. Ona sama zatrzymuje się w kulisie. Z balkonu, gdzie stoję, widać ją dobrze. Postawiła jedną nogę na schodku i kręci w rytm biodrami. Potem wchodzi na scenę. Ma na sobie obcisłe czarne body i spódnicę zapiętą na jeden guzik, na nogach czarne szpilki, we włosach aksamitkę. Jak Brigitte Bardot!

Przynajmniej z kostiumu. Jej teledysk do nowego singla "Well, Well, Well" przypomina (a nawet jest kopią) jedną ze scen filmu "I Bóg stworzył kobietę" Rogera Vadima ze słynną BB w roli głównej.

"Well, Well, Well..." - Duffy zaczyna koncert. Słychać, że inspiracją artystki pozostali wykonawcy ze znanej wytwórni Motown. Nad stroną muzyczną "Endlessly" czuwał 66-letni Albert Hammond (autor m.in. piosenki "It Never Rains in California", ojciec Alberta Jr. z The Strokes), a w studiu zagrał The Roots - legendarny zespół hiphopowców z Filadelfii. Mieszanka wybuchowa, ale dzięki temu powstała przebojowa płyta.

Melodyjne kompozycje, frywolne teksty i lekko chropowaty głos Duffy. "Będzie sukces", powtarzano w różnych językach tuż po zakończeniu występu 26-letniej Walijki. Nie ma wątpliwości, że tak się stanie.

Café de Paris zaczyna pustoszeć. Tylko niewielka część gości została zaproszona na półprywatne spotkanie z gwiazdą w jednym z VIP roomów. Nie jest w nim aż tak ekskluzywnie, jak to wygląda na stronach internetowych klubu. Ciasno, duszno, w niektórych miejscach wystarczy podnieść rękę, by dotknąć sufitu. Dobrze, że zjawiła się gwiazda, bo jej obecność rekompensuje wszelkie niewygody.

Jest niewysoka, więc na początku nie widać jej zza otaczającego artystkę tłumu. Wreszcie gdy przechodzi pierwsza fala gratulujących, udaje mi się do niej podejść. Widzę kilka piegów na nosie, blond loki, ale największą uwagę zwracają dwa dołeczki, które pojawiają się na twarzy Duffy, gdy się uśmiecha. - Wyglądasz jak Brigitte Bardot. - A chciałam być jak Marianne Faithfull... Nie udało się. - Ja pragnąłem przypominać dziś Serge'a Gainsbourga (to raczej jest niemożliwe - przyp. autora), ale lepszy byłby Mick Jagger...

Duffy uśmiecha się, znów widać dołeczki, ale nie słychać riposty w tej mocno surrealistycznej wymianie zdań. - To zróbmy sobie zdjęcie... - proponuję. Dalsza część wieczoru miała już charakter nieoficjalny. Obiecałem, że nic na ten temat nie napiszę (wspomnę tylko, że był tam pewien wysoki mężczyzna, który wydawał się bliski Duffy). W końcu dziennikarzy do VIP roomu oficjalnie nie zapraszano. Niektórzy po prostu mają szczęście.

Maciej Gajewski

PANI 12/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy