Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Żyje się tylko dwa razy

Wykidajło, pomocnik rzeźnika, wreszcie kultowy James Bond. Sean Connery właśnie skończył 80 lat. I zaczyna nowe życie.

W żyłach Thomasa Seana Connery'ego, tak jak i Jamesa Bonda, płynie szkocka krew. Jednak luksusowy świat agenta 007 długo był poza zasięgiem przyszłego aktora. Connery pochodzi z ubogiej, robotniczej rodziny, wychowywał się w wynajmowanym mieszkaniu bez łazienki i ciepłej wody.

Jako dziewięciolatek wstawał o szóstej rano, by roznosić mleko. Aktor nigdy nie wstydził się swego pochodzenia, często nawet żartował, że bywał w Fettes College, do której uczęszczał James Bond - z tą tylko różnicą, że Bond był w niej uczniem, a Connery dostawcą mleka.

Reklama

Dziś aktor żałuje, że w wieku 13 lat porzucił szkołę. Imał się potem wielu zajęć, by zarobić na chleb: zbierał butelki, był pomocnikiem rzeźnika, politurował trumny, był ratownikiem, wykidajłą w nocnym barze i pomocnikiem mechanika. W tamtych czasach nawet nie marzył o karierze, fortunie i wielkiej sławie, które miał zdobyć zaledwie kilka lat później.

W 1950 roku wystartował w wyborach Mister Universe i zajął trzecie miejsce. Wkrótce zaczął pracować jako model i statysta. Choć świat filmu zrobił na nim spore wrażenie, musiało minąć osiem lat, nim oczarował publiczność świetną rolą w filmie "Inne miejsce" i aż dwanaście, by wypowiedzieć słynne: "My name is Bond. James Bond".

Co ciekawe, w castingu na agenta 007 aktor pokonał swojego późniejszego następcę, Rogera Moore'a. Choć rola Bonda przyniosła mu sławę i bogactwo, Sean wcale nie był przekonany do tego projektu - sądził, że nie pasuje do postaci. Mimo to w 1962 po raz pierwszy wcielił się w Agenta Jej Królewskiej Mości. Film okazał się hitem, ale Sean niechętnie brał udział w kolejnych.

Ostatecznie zagrał w siedmiu, po czym spadł na niego deszcz innych filmowych propozycji. Aktor odrzucił wiele ciekawych ofert: nie chciał zagrać Rycerza Jedi w "Gwiezdnych wojnach" cz. IV i Morfeusza w "Matriksie".

Dziś przyznaje, że błędem było jedynie nieprzyjęcie roli Hannibala Lectera w "Milczeniu owiec". W 2000 roku w uznaniu za zasługi dla kultury, brytyjska królowa Elżbieta II przyznała mu tytuł szlachecki. "To jeden z największych dni w moim życiu", wyznał wzruszony po ceremonii. Znacznie mniejsze emocje wzbudził w nim natomiast Oscar zdobyty za rolę w filmie "Nietykalni" w 1988 roku. Podobno Connery trzyma statuetkę w łazience...

Znajomi aktora potwierdzają, że woda sodowa nigdy nie uderzyła mu do głowy. Dalej jest tym samym skromnym i oszczędnym facetem, który kupuje używane samochody, a przed zaśnięciem sprawdza, czy wszystkie światła w domu są zgaszone.

Legendarne jest poczucie humoru aktora. Najbardziej lubi się śmiać z samego siebie. Kiedy dowiedział się o wygranym plebiscycie na "Najseksowniejszego żyjącego mężczyznę", stwierdził: "Nie ma chyba zbyt wielu seksownych nieżyjących facetów…".

Mimo fortuny, nigdy nie zapomniał, czym jest bieda. "Nadal gdy jem w restauracji posiłek, mam świadomość, że wydaję więcej, niż wynosiła tygodniówka mojego ojca", mawia. Całą gażę za film "Diamenty są wieczne" - ponad milion dolarów - przekazał organizacji wspierającej młodych, uzdolnionych Szkotów. A ostatnio zaszokował opinię publiczną zdradzając, że po jego śmierci szacowana na 170 milionów dolarów fortuna nie trafi do rąk żony i syna Jamesa (także aktora), lecz na cele charytatywne.

Jeszcze większe emocje wywołał, ogłaszając koniec kariery. Zaczyna nowe życie, bez fleszy i kamer. Szkoda, bo jest najlepszym dowodem na to, że prawdziwy mężczyzna jest jak dobre wino - im starszy, tym lepszy.

Justyna Kasprzak

SHOW 19/2010

Show
Dowiedz się więcej na temat: James Bond
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy