Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Roman Wilhelmi: Kochał i żył za szybko

Prywatnie bywał nie do zniesienia. Aniołem stawał się dopiero na scenie. Roman Wilhelmi brał życie pełnymi garściami, jakby przeczuwał, że nie ma wiele czasu.

Jeszcze na tydzień śmiercią z warszawskiego szpitala planował podbój Francji. Roman Wilhelmi (†55) w ślad za Wojciechem Pszoniakiem i Andrzejem Sewerynem starał się o angaż w teatrach paryskich. Rodzina do końca bała mu się powiedzieć, że umiera na raka...

Prywatnie wybitny aktor nie panował nad emocjami, miał opinię despoty i skrajnego egoisty. Nie potrafił angażować się w życie rodzinne, być odpowiedzialnym partnerem i ojcem. "Tylko aktorstwo mnie pogrąża całkowicie. Oddaję się mu bez reszty, bo ten zawód jest dla mnie wszystkim", mówił w wywiadach.

Reklama

Urodził się w Poznaniu, był najstarszy z trójki braci. I najbardziej niepokorny. Po pierwszych szkolnych awanturach zaniepokojeni rodzice musieli go przenieść do podstawówki w Aleksandrowie Kujawskim prowadzonej przez salezjanów. Ojcowie mieli go nauczyć dyscypliny. Udało się to połowicznie.

U salezjanów Roman nie stał się grzeczniejszy, ale odkrył swoje powołanie. "Poznałem księdza, który pięknie śpiewał, recytował i prowadził amatorski teatr w jednej z salek parafialnych. Zacząłem tam występować. Po opuszczeniu szkoły nie miałem wątpliwości, kim chcę być", mówił o swoich początkach.

Kiedy bez problemu zdał do PWST w Warszawie, rodzina wreszcie była z niego dumna. Trafił pod opiekę legendarnego profesora aktorstwa, Aleksandra Bardiniego i stał się jego ulubieńcem. Po obronie dyplomu Bardini zaangażował go do teatru Ateneum, z którym Wilhelmi pozostał związany przez resztę życia. Bardzo przeżywał momenty, kiedy na widowni zasiadała jego mama, Stefania. Opiniami kolegów się nie przejmował, nie miał zresztą zbyt wielu przyjaciół we własnym środowisku. Właściwie przyjaźnił się tylko z dwiema osobami: z reżyserem Maciejem Domańskim i z Henrykiem Talarem.

"Na mnie obraził się kiedyś śmiertelnie, kiedy dostałem główną nagrodę na jednym z festiwali teatralnych, a on tylko wyróżnienie", wspomina Henryk Talar. Wilhelmi był samotny do tego stopnia, że podobno 25-lecie swojej kariery świętował, siedząc na schodach z ciastkiem w ręku, a obok płonęła świeczka.

Koledzy go nie lubili, bo bywał wobec niech aż nazbyt krytyczny. "Kontakt z nim był trudny i zależał od jego zmiennego nastroju. Nigdy nie miał zastrzeżeń do swojej pracy, ale kolegów scenicznych potrafił zwyzywać od »ostatnich ch...« Miał też obsesję, że ktoś może mu ukraść rolę", opowiada o przyjacielu Talar.

Kino odkryło Wilhelmiego niemal natychmiast i pokochało z wzajemnością. Debiutował w 1957 roku w "Eroice" Andrzeja Munka, ale wielka kariera zaczęła się dopiero, gdy zagrał Olgierda Jarosza w serialu "Czterej pancerni i pies". Scenarzyści uśmiercili go szybko, więc rola pancernego nie zaszkodziła mu w dalszej karierze, jak to miało miejsce w przypadku Gajosa. Wilhelmi stworzył jeszcze niezapomniane postaci w "Zaklętych rewirach", "Karierze Nikodema Dyzmy" i serialu "Alternatywy 4".

Oprócz aktorstwa Wilhelmi miał jeszcze dwie wielkie miłości: alkohol i kobiety. Zakochał się już na pierwszym roku studiów w studentce ASP, Danucie. Ślub wzięli po trzech latach znajomości. Początkowo zamieszkali w teatralnej maszynowni należącej do teatru. Kiedy wreszcie przeprowadzili się do pierwszego mieszkania, Roman rzadko wracał do niego trzeźwy. Pił, palił i awanturował się z taką samą pasją, z jaką budował swoje sceniczne role.

Kiedy żona nie wytrzymała i w końcu wniosła o rozwód, urządził podczas rozprawy taką scenę miłości, że sędzia prosił Danutę, aby dała aktorowi jeszcze jedną szansę. Byli razem dziewięć lat, aż wreszcie Roman doszedł do wniosku, że jednak nie interesuje go stabilizacja. Konsekwencji wystarczyło mu tylko na dwa lata, bo podczas kręcenia filmu na Węgrzech poznał tłumaczkę Marikę Kollar.

Do spotkania doszło podczas zakrapianej imprezy, tuż po zakończeniu zdjęć. Roman tak obraził Marikę i jej koleżankę, że dziewczyny oburzone wyszły z imprezy. Kiedy aktor rano wytrzeźwiał, natychmiast pobiegł do kwiaciarni i odszukał Marikę.

Dziewczyna straciła dla niego głowę. Rzuciła karierę i wyjechała za ukochanym do Polski. Zaraz po ślubie urodził im się syn, Rafał. Początkowo Roman starał się, jak mógł być wzorowym ojcem. Jednak właśnie wtedy jego kariera nabrała przyspieszenia. Dostawał propozycję za propozycją, jeździł z planu na plan, w domu bywał gościem. Skończyło się rozstaniem.

Przez hulaszczy tryb życia aktor zapominał o alimentach. Zrozpaczona Marika musiała sprzedać mieszkanie w Warszawie i wyjechać z 12-letnim Rafałem do Wiednia. Roman odwiedził ich dopiero po kilku latach. "Miałem wrażenie, że spotkałem się z dawno niewidzianym kumplem, a nie ojcem", wspomina syn artysty w książce "Być dzieckiem legendy".

Wilhelmi aż do śmierci łamał kobiece serca. Był w burzliwych związkach m.in. z młodziutką Iwoną Bielską i Grażyną Barszczewską. Ostatnią kobietą jego życia została sekretarka z planu filmowego Liliana Kęszycka.

Dziś 42-letni syn Rafał tak mówi o ojcu: "Nie mam żalu ani o ten brak kontaktu, ani o to, że spadek zapisał w dość dziwnych okolicznościach konkubinie i tantiemy otrzymuje ktoś inny. Nie zależy mi na jego pieniądzach. Lubię oglądać jego filmy, ale moim absolutnym faworytem jest teatr telewizji i »Kolacja na cztery ręce«. Pamiętam to silne wrażenie, gdy obejrzałem ten spektakl, kiedy już ojca nie było. Dosłownie oniemiałem. Żałowałem, że nie mogłem mu już przekazać tego, co wtedy czułem".

Oskar Maya

SHOW 26/2015

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy