Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Michel Moran: Już się nie ścigam!

Co miał udowodnić sobie i innym, już udowodnił. Teraz, jak mówi, skupia się na rodzinie. A zawodowo – marzy, by było tak, jak jest!

Justyna Kasprzak: Co pan dziś jadł? 

- Jeszcze nic. Rano poszedłem na rehabilitację. Potem rozmawiałem przez telefon z synem. Teraz rozmawiam z panią. Śniadanie zjem dopiero w restauracji, bo jak większość kucharzy, nie jadam w domu, nie gotuję też dla siebie. Tak jak piłkarz, który cały dzień spędza na treningu. W domu już nie chcę trenować (śmiech). 

Jakim jest pan szefem? 

- Trudno mi samemu to ocenić. Wiem z całą pewnością, że powinienem kilka rzeczy poprawić. Niestety, jestem już w takim wieku, że trudno mi się zmienić. Prawdopodobnie powinienem być czasem mniej impulsywny. Ludzie nie zdają sobie jednak sprawy z tego, pod jaką presją żyją kucharze. Prowadzenie restauracji w Warszawie, gdzie rynek jest trudny, mały i wymagający, nie jest łatwe. 

Reklama

Polskiemu klientowi trudno dogodzić? 

- Coś w tym jest. W całej Polsce jest dużo świetnych restauracji, niestety nie wszystkie są doceniane. Za te same pieniądze można w Polsce zjeść ciekawiej niż w niektórych krajach w Europie. Ale za granicą na urlopie jakoś wszystko nam smakuje, dopiero u siebie narzekamy. Szkoda, bo wysiłek kucharzy i restauratorów jest ogromny. Gwarantuję, że żaden kucharz nie wstaje rano z postanowieniem: "Co by tu zrobić, żeby zepsuć kolację mojego gościa". 

To prawda, że pańskie początki w gastronomii były trudne? Podobno przez wiele miesięcy nikt nie chciał pana zatrudnić. 

- To prawda. Te trudne początki trwały około pół roku. Polska nie była wtedy w Unii Europejskiej. A gastronomia czy hotelarstwo nie były tak rozwinięte jak dziś. No, nie było mi wtedy łatwo. 

Kiedy poczuł się pan z siebie dumny? 

- Hmm. Z całą pewnością niczego nie żałuję. Jestem dumny z tego, co robiłem w życiu i to zarówno zawodowym jak i prywatnym. Jasne, są rzeczy, które chciałbym, żeby wyszły inaczej, ale ogólnie myślę, że więcej jest w moim życiu plusów niż minusów. Uważam, że mogę być dumny z tego, co udało mi się osiągnąć. Ciężko pracowałem i miałem dużo szczęścia. 

Czuje się pan Polakiem, Hiszpanem, Francuzem, czy każdym po trosze? 

- Kiedy mówię o Polsce, mówię my, bo czuję się Polakiem. Tu mieszkam 19 lat, tu mam rodzinę, tu spędziłem bardzo ważne lata życia. W sercu i krwi czuję się też Hiszpanem. Urodziłem się we Francji, tam zostałem wychowany, tam się wykształciłem. Francja była mi zawsze bliska, ale rodzina była hiszpańska, w tym języku się rozmawiało w domu. We Francji spędziłem część życia, ale im więcej czasu spędzałem poza nią, tym mniej czułem się Francuzem. Ale myślę z kolei wyłącznie po francusku! 

"Do pięćdziesiątki co miałem udowodnić, to udowodniłem". Już się pan nie ściga? 

- Nie mogę się ścigać, bo się już męczę (śmiech). Mam prawie 55 lat. Co musiałem udowodnić sobie, rodzicom, braciom i żonie, to udowodniłem. I co osiągnąłem do tego czasu, to teraz mam. Chcę to utrzymać i być blisko rodziny. Jeśli dam radę to zrobić, to będzie wielki sukces. 

Podobno urodził się pan optymistą. Czuje pan, że nic go nie złamie? 

- Hmm... Owszem, urodziłem się optymistą. Ale muszę przyznać, że z biegiem lat zdarza się, że brak mi trochę tej werwy i chęci poruszania gór. Dalej mam dobre podejście do życia. Uważam, że optymizm pomaga w życiu, ale zyskujemy go nie tylko dzięki sobie, ale swojemu otoczeniu - w moim przypadku dzięki żonie, dzieciom, wnukom i braciom. 

Pańskie dzieci wybrały sobie na miejsce do życia drugi koniec świata. 

- Oboje żyją teraz w Nowej Kaledonii. Faktycznie, to bardzo daleko. Ale odległość nie przeszkadza nam, by być blisko. Pięć minut temu rozmawiałem z Andreą. Jest im tam dobrze, bo żyją blisko siebie. Jeśli wyjeżdżam w odwiedziny, to za jednym razem spotykam dwójkę moich dzieci. Jest mi ciężko, że są tak daleko, ale nie mogę narzekać, bo wiem, że są tam szczęśliwi. Nie mam prawa powiedzieć: "Wracajcie blisko ojca". To ich życie i ich wybór. Zresztą sam dokonałem takiego samego, wyjeżdżając z Francji, gdzie żyli moi rodzice i rozpoczynając własne życie z dala od domu. Na pewno mamie było wtedy ciężko, zwłaszcza, że tata już nie żył. A jednak uszanowała moją decyzję. 

>>> Czy córka Michela Moran ma do niego żal, że powiedział o jej chorobie? Czytaj dalej <<<

Kilka lat temu szczerze opowiedział pan o chorobie córki. 

- Zanim to zrobiłem, zapytałem ją o zgodę, bo to jej życie i jej sprawa, a nie moja. Zgodziła się. Ona z tego wyszła, dziś jest OK, choć oczywiście trzeba pamiętać, że anoreksja zostaje w człowieku na całe życie. Właśnie dlatego wyjechała do Nowej Kaledonii, bo tam jest jej lepiej psychicznie. To strasznie poważna choroba. W wieku 15 lat moja córka ważyła 25 kilo. To śmiertelne zagrożenie, u wielu nastolatków kończące się samobójstwem. Tymczasem my mało robimy, żeby tym dzieciom pomagać. Nie rozumiemy, czym jest anoreksja. Mam nadzieję, że pomogłem albo otworzyłem oczy innym rodzicom. Chciałbym, żeby mówienie o tym głośno sprawiło, że rząd się tym zajmie, bo nie ma żadnych struktur ani narzędzi, którymi można by tym dzieciom pomóc. Trzymam kciuki, żeby innym młodym ludziom udało się z tego wyjść, bo to i dla nich, i dla ich bliskich prawdziwe piekło. 

Co pana cieszy, co przynosi radość? 

- Właśnie moje dzieci! Nie wiem, czy to z powodu brzydkiej pogody, czy melancholii, ale wczoraj poczułem, że bardzo za nimi tęsknię. I wrzuciłem do sieci zdjęcie, które zrobiliśmy sobie na lotnisku tuż przed ich wylotem do Nowej Kaledonii. Kiedy tęsknię, oglądam zdjęcia i jakoś lepiej mi się robi. 

Jest pan szczęśliwy? 

- Myślę, że tak, i mam nadzieję, że będę w stanie to utrzymać i nie zniszczyć. Że nie stracę tego, Rodzina,miłość i garnki 1 co dziś mam. Nie jestem miliarderem, który nie wiadomo co osiągnął, ale jestem człowiekiem, który jest spełniony. Stracić wszystko można w sekundę, trzeba być ostrożnym. 

Czym zaskakuje nowa edycja "MasterChefa"? 

- Ludźmi! Kiedy przypomnę sobie uczestników z pierwszych edycji i tych, których mamy dziś, to jest przepaść. Ludzie gotują z coraz większa fantazją i odwagą. Co ciekawe, wielu uczestników mając już rodziny i dobre posady postanowiło rzucić wszystko i pójść w kierunku gastronomii. Zmieniając całkowicie swoje życie. Ostatnio zadzwonił do mnie uczestnik, który postanowił z dnia na dzień rzucić pracę po to tylko, żeby odbyć staż w moim lokalu. Nalegałem, żeby nie rzucał pracy, ale nie słuchał. Chciał zmienić swoje życie i czuł że gastronomia to coś, co może przynieść mu spełnienie. I naprawdę, to talent, który moim zdaniem ma każdy z nas. I pani, i mój sąsiad, i kurier. 

Najlepsze w kuchni polskiej i francuskiej? 

- Po jednej potrawie? Nierealne! Lubię tyle rzeczy, że nie jestem w stanie wymienić. To zależy od pory roku i okoliczności. Czasami, jeśli jestem np. nad morzem, to dobrze wysmażona ryba podana z ziemniakami i koperkiem w zupełności mi wystarczy. Dobre danie to dla mnie potrawa świeża, dobrze doprawiona, w punkt smażona i podana na ciepło. Dla mnie to już jest coś dobrego. Bo co innego jak mi coś nie smakuje, bo nie lubię danej potrawy, a co innego, jak danie jest niezjadliwe. Ludzie często te pojęcia mylą. Jedzenie to przecież rzecz gustu. Czy każdy lubi obrazy Salvadora Dalego? Nie. Ale czy to znaczy, że on nie umiał malować? To samo tyczy się gotowania. Na świecie są miliardy kubków smakowych i trudno zadowolić je wszystkie. 

O czym pan dziś marzy? 

- Jestem już dziadkiem, ale przyszywanym, chciałbym mieć własne wnuki. Życzyłbym też sobie, żebyśmy byli wszyscy trochę bliżej. Ale najbardziej chciałbym, żeby moje dzieci były szczęśliwe. Bo moje marzenia to przede wszystkim szczęście moich dzieci. Co więcej liczy się w życiu?

SHOW

JUSTYNA KASPRZAK

Zobacz także:

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy