Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Michał Czernecki: Zacząłem się cieszyć

Długo czekał na swoje pięć minut. Dziś oglądamy go w „Diagnozie” i „Leśniczówce”. Aby osiągnąć sukces, musiał uporać się z traumą.

Jak się panu grzebie w ludzkich wnętrznościach?

Michał Czernecki: - Dopiero w drugim sezonie "Diagnozy" miałem pierwszą operację. I jak się tak stoi na hakach (potrzebnych, gdy operowanemu otwierają brzuch i trzeba rozewrzeć żebra), już wiem, że do tego potrzeba mnóstwo siły. Po 5 minutach już miałem dosyć.

Skoro pan gra w "Diagnozie" i, jak słyszałam, nie jest to ostatni sezon, aktorzy muszą sobie przyswoić wiedzę medyczną.

- Produkcja tego dopilnowała i mieliśmy szkolenia. Mogliśmy obserwować prawdziwe operacje. I trochę tak jest, że na czas grania, czy to strażaka, czy lekarza, mózg na pewien czas się profiluje i wyłapuje wiadomości z tego zakresu. Kiedy mam do czynienia z prawdziwymi lekarzami, patrzę na nich inaczej, bo to już nie jest świat przeraźliwie obcy, choć szpital wciąż pozostaje przestrzenią opresyjną. Podczas pracy nad "Diagnozą" spotkałem wielu wybitnych lekarzy, którzy są też wspaniałymi ludźmi.

Reklama

Pomogła mi także wspaniała książka Jurgena Thorwalda "Stulecie chirurgów". Pewnie nigdy bym jej nie przeczytał, gdybym nie grał doktora. Ona uświadamia nam, w jakim momencie jest dziś medycyna. Oczywiście można szukać alternatyw, i ja tak właśnie z całą moją rodziną zrobiłem. Korzystamy z akupunktury, ziół. Nie byłem u lekarza rodzinnego z lat.

Dlaczego?

- Moje zaufanie jest dość ograniczone: medycyna się zbiurokratyzowała, nie podobają mi się też naciski lobby farmaceutycznego i wynikłe z tego absurdy. Byłem z moim Piotrkiem u lekarza, bo syn miał zapalenie krtani. Medyk przepisał antybiotyk, choć sam przyznał, że to infekcja wirusowa. Zapytałem, po co, skoro lek nie zwalczy wirusa. Usłyszałem: "na wszelki wypadek". Mam wrażenie, że stało się z tym systemem coś niedobrego i niektórzy lekarze, zwłaszcza w przychodniach rejonowych, traktują nas przedmiotowo: nie ma kompletnie żadnej ludzkiej relacji między pacjentem i lekarzem. Są na szczęście chlubne wyjątki.

Może nie trafił pan na lekarza z powołania?

- Tak jak nie trałem na dobrego księdza w kościele. Myślę, że ludzie, którzy spotykają księży i lekarzy podchodzących do nich po ludzku i z miłością, mogą mieć zaufanie. Mnie to się nie przydarzało, gdy potrzebowałem pomocy. Poświęcenie swojego czasu i uwagi, wysłuchanie drugiej osoby to czasem 90 procent sukcesu w leczeniu. Wiem to także od mojej żony, która jest psychologiem.

Pacjenci mają rozbudowane oczekiwania, bo oglądają "Na dobre i na złe" i "Diagnozę", gdzie doktorzy są empatyczni i kompetentni.

- Bo to seriale fabularne, a nie dokumentalne. Może także dlatego, że każda choroba i pobyt w szpitalu są po prostu trudne, więc umieszczenie w fabule lekarza, który jest skończonym sukinsynem i traktuje ludzi jak przedmioty, to byłoby już za dużo. Dlatego filmowcy pokazują medyków, do jakich chcielibyśmy pójść, a nie tych, do których chodzimy. Paradoksalnie, dzięki "Diagnozie" poznałem więcej ludzkich i kompetentnych ludzi w białych kitlach niż przez wszystkie lata jako pacjent NFZ.

Dostał pan tę rolę, bo "ślunsko godka"  jest panu znajoma?

- To była rola napisana dla Tomka Karolaka, który stamtąd nie pochodzi. Ze mnie też zresztą żaden Ślązak - jestem z Zagłębia. A jednak jako dzieciak jeździłem na kolonie ze Ślązakami i pewnie dzięki temu umiem nie najgorzej imitować charakterystyczne pochylenie samogłosek i melodię śląskiej mowy. Wahano się zresztą dość długo, czy mam grać Sadzika, czy Tomka Wolskiego, ginekologa.

To też by było ciekawe.

- Możliwe. A potem, kiedy już dostałem rolę, okazało się, że język śląski spadł im jak z nieba, bo dodaje Sadzikowi autentyzmu i niejako tę postać określa. W drugim sezonie dodatkowo mamy konsultanta językowego z Rybnika i nasze sceny pisane są już po śląsku. My je oczywiście trochę spolszczamy, żeby widzowie ogólnopolscy także zrozumieli, o co chodzi.

Ma pan dobry czas, bo i "Diagnoza", i "Leśniczówka", i "Ucho prezesa", i "Wojenne dziewczyny", i "Podatek od miłości". Seriale na dobrym poziomie. To cieszy, prawda?

- Bardzo. Niedawno dopiero zacząłem się cieszyć i tym poziomem właśnie, anie tylko faktem, że w ogóle mam pracę. Z nią naprawdę różnie bywało. Teraz cieszę się, że mogę grać po swojemu, anie tylko z tego, że zarabiam pieniądze dla rodziny. To naprawdę podnosi na duchu.

Jestem dumny zwłaszcza z "Diagnozy", bo Sadzik jest moim autorskim "dziełem". Ta produkcja w ogóle była dość ryzykownym projektem. To w końcu kolejny serial o lekarzach plus nowatorska płaszczyzna kryminalna. Były obawy, czy przypadnie widzom do gustu. Na dodatek ten serial nie jest przesadnie glamour. Myślę, że większość Polski składa się jednak z Rybników, Sosnowców i Radomiów, a nie z Warszaw. Ja mieszkam w Będzinie i do mnie też ta rzeczywistość bardziej przemawia.

I dlatego pan się nie przeprowadził do stolicy.

- W tym momencie naszego życia rodzinnego zafundowanie dzieciom rollercoastera w postaci przeprowadzki do ogromnego miasta, w którym nikogo nie znają, byłoby okrucieństwem nie do przyjęcia. Bo choć nie mieszkam w Warszawie, nie wpływa to na to, czy chcą mnie zatrudnić, czy nie. Dla mnie to jest zdrowy podział. W stolicy pracuję, w Będzinie jestem dla rodziny ojcem i mężem. Choć wiadomo, są takie miesiące jak styczeń, w którym przepracowałem 2 dni i czuję, że to za dużo. Ale wychodziliśmy z rodziną nie z takich kryzysów i taką cenę jesteśmy wstanie na razie płacić. Gdy to się zmieni, to się przeprowadzimy i tyle.

W Warszawie chyba mniej smogu.

- Sprawdzam codziennie, mam aplikację i są podobne wartości, co w okolicach Bytomia. Co istotne, w Zagłębiu i na Śląsku to nie wielki przemysł generuje większość zanieczyszczeń, tylko bezmyślność ludzi, którzy palą w piecach byle czym. A tam jest też pięknie: zielono i blisko w góry. Nawet pustynię mamy.

Czy jeśli aktor mówi o czymś ważnym: o #metoo, smogu, problemach z lekarzami czy przyrodzie, to jest brany na poważnie? Bo słychać głosy, że to komediant, że na pewno nie mówi tego serio i co on tam wie.

- Zawsze jest ryzyko, że będziemy postrzegani jako ludzie do wynajęcia, których jakieś lobby wykorzystuje do nagłaśniania problemu. Myślę, że w sprawach społecznych, międzyludzkich albo medycznych możemy być wiarygodni. Bałbym się natomiast zajmowania stanowiska w sprawach religijnych czy politycznych, bo to moja najbardziej intymna i prywatna sprawa, jak życie seksualne.

W swoim życiu miał pan też trudne chwile i opowiedział pan o swojej traumie: śmierci ojca i dwóch próbach samobójstwa, gdy miał pan naście lat, spowodowanych poczuciem winy za nią. To wymagało ogromnej odwagi.

- Jeżeli przetrwałem, to po to, żeby o tym mówić. Takie przeżycia do czegoś zobowiązują, Moje życie zostało zachowane, teraz mogę i robię z nim coś dobrego. Wystarczająco dużo niedobrego się wydarzyło - teraz jest pora na to dobre.

 Katarzyna Jaraczewska

 SHOW 6/2018

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy