Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Maciej Orłoś: Nie mogę żyć bez sławy

Mało kto umie się do tego przyznać, ale prezenter „Teleexpressu” mówi bez ogródek, że źle znosi, gdy ktoś go nie rozpoznaje. W rozmowie zdradził jeszcze, jak wychowuje czwórkę dzieci i dlaczego nigdy nie pomaga im w lekcjach.

Jaki jest Orłoś po godzinach?

Maciej Orłoś:
- To ponury gbur, który całymi dniami do nikogo się nie odzywa (śmiech).

Co pana zajmuje, pasjonuje?

- Od czego by tu zacząć... Zbieram owady.

I pewnie kolekcjonuje pan znaczki? A ja słyszałam że jest pan podróżnikiem!

- Eee tam. Są prawdziwi podróżnicy, dla których wyprawy to całe życie. Ja po prostu lubię wyjeżdżać, zwiedzać świat.

Ma pan czworo dzieci. Jakim jest pan tatą?

- Wydaje mi się, że niezłym. Pewnie nie mam tyle czasu, ile powinien mieć idealny tata, ale ten czas, który mam, staram się poświęcać dzieciom. Poza tym niech mi pani znajdzie innego ojca, który napisał cztery książki dla i o swoich dzieciach.

Reklama

Mówi pan o książkach, których bohaterami są pana najmłodsze pociechy: Mela (12) i Kuba (15). Jak oni na to zareagowali?

- "Spoko, fajnie, nic takiego" (śmiech). Kiedyś myślałem, że będę pisał dla nich, gdy będą mali, a potem moje książki będą dorastały razem z nimi i wreszcie zacznę pisać dla dorosłych. To się jednak nie wydarzyło. Prawdziwym pisarzem jest mój ojciec, ja jestem tylko autorem kilku książek. Choć ich fragmenty znalazły się w podręcznikach! W podręczniku dla klasy drugiej szkoły podstawowej był fragment z książki "Tajemnicze przygody Meli", a w podręczniku dla klasy piątej są fragmenty opowiadań z książki "Kuba i Mela - dodaj do znajomych", z całą otoczką typu "przeprowadź analizę postaci, scharakteryzuj bohatera". Moja córka Mela przerabiała więc w szkole opowiadanie o sobie.

Podobno jest bardzo muzykalna.

- Moja żona Joanna jest muzykologiem, więc pewnie wzięła to od niej. Mela gra na flecie, właśnie kończy szkołę muzyczną pierwszego stopnia. Mój syn z poprzedniego małżeństwa, Antek (26), gra na perkusji w zespole, a najstarszy syn, Rafał (32), jest menedżerem znanej grupy.

A Kuba?

- On kocha sport. I jest świetnym uczniem.

Jak lubicie spędzać czas?

- Wsiąść w samochód i pojechać nad jezioro albo nad morze - taki jest nasz przepis na idealny weekend. I jak dotąd udało nam się go zrealizować jakieś... dwa razy (śmiech). Bo ciągle jest coś. Teraz Mela kończy podstawówkę i idzie do gimnazjum, a Kuba idzie do liceum. Nawet sobie pani nie zdaje sprawy, z iloma testami i egzaminami się to wiąże. Tych kończących jedną szkołę i związanych z kolejnym etapem, te ustne i pisemne... To hardcore’owy rok. Oni już się z tym oswoili, kolejny egzamin już na nich nie robi wrażenia. Jeśli dziecko chce wybrać szkołę x, i tak musi mieć rezerwę w postaci szkół y i z, a jeśli to nie są szkoły państwowe, trzeba pisać egzaminy. Z kolei do państwowych szkół warto mieć jak najwyższą punktację z egzaminów końcowych plus inne osiągnięcia typu wolontariat, olimpiady. Jest intensywnie.

Pomaga im pan jeszcze w lekcjach?

- To już nie mój poziom. Nawet z podstawówki. Patrzę na te podręczniki z biologii i geografii i nie wiem, o czym tam piszą. Jestem niezły z angielskiego, ale też powoli odpadam, bo poziom w szkole syna jest bardzo wysoki. Z matematyki to już w ogóle można zapomnieć. Czasem syn przychodzi do mnie i z nadzieją w głosie pyta: "Ale może z polskiego byś mnie przepytał?". A ja patrzę na te przydawki i załamuję ręce. Nic nie pamiętam!

Któreś z nich chciałoby pójść w pana ślady i zostać aktorem albo dziennikarzem?

- Myślę, że Mela jest tak kreatywną osobą, że może się to tak skończyć.

W tym roku "Teleexpress" obchodzi 30-lecie. To prawda, że nie oglądał pan jego pierwszego wydania?

- Prawda. Kiedy ruszał, byłem akurat na stypendium w Anglii. Wróciłem w lipcu i, szczerze mówiąc, nie pamiętam początków "Teleexpressu". Nawet nie wiem, kiedy zauważyłem, że takie zjawisko istnieje.

Ogląda pan w sieci swoje początki?

- Chcąc nie chcąc, muszę je oglądać przy okazji różnych jubileuszy. Ale sam dla własnej przyjemności ich nie wyszukuję. A już na pewno się nimi nie ekscytuję, bo kiedy patrzę na siebie z tamtych lat, mam wrażenie jakbym patrzył na jakiegoś przybysza z kosmosu. Kompletnie inny człowiek! Wyglądałem inaczej, byłem o te kilka lat młodszy i szczuplejszy (śmiech). Dziwne doświadczenie.

Najlepszy moment?

- Trudno mi wybrać, bo jakby te moje 25 lat w programie pomnożyć przez liczbę dni i dyżurów, to wyszłyby tysiące wydań. Oczywiście ciągle wierzę, że najlepsze przede mną.

Wpadki, które szczególnie pan zapamiętał?

- Bez wpadek nie da się robić programu na żywo. Przez 25 lat byłoby niemożliwe nie mieć większych i mniejszych wtop. Różne rzeczy się zdarzały: a to pomyłki, a to przejęzyczenia, a to sprzęt zawodził. Przez te wszystkie lata zanotowaliśmy z moim udziałem dwie spektakularne wtopy - jedną taką po całości, której na szczęście nie ma w internecie. I drugą, nieco mniejszą, kiedy wszystko się rypło. Poszło lawinowo - omsknął się jeden trybik i już wszystko się sypnęło. No i stało się tak, że na antenie były dwie ciągnące się w nieskończoność minuty chaosu.

Widzowie to chyba lubią.

- To prawda. O wpadki pytają wszyscy i sporo osób je zapamiętuje (śmiech). Czasem nie są wielkie, ale zapadają w pamięć. Mateusz Trojan, który zajmuje się w programie kącikiem kulturalnym, ciągle mi nie może darować moich dwóch przejęzyczeń. Jedno dotyczyło filmu "Płonące wieżowce". Omawiając go, zamiast "płonące" przeczytałem "płynące". A mówiąc o książce o Stefanie Starzyńskim "Sanator", powiedziałem "Senator". Zdarzyło mi się też kilka razy przywitać ludzi w maju, mimo że był marzec.

Jolanta Pieńkowska prowadziła kiedyś program z muchą siedzącą jej na twarzy. Pan by inaczej zareagował?

- Ja był tę muchę oczywiście strząsnął. No chyba że jakimś cudem bym nie wiedział, że ona mi siedzi na nosie. To się może wydawać niemożliwe, ale w studiu podczas programu jesteśmy w takim skupieniu, że niektóre, zdawałoby się, oczywiste bodźce do nas nie docierają. A jeśli chodzi o muchy, to mieliśmy kiedyś w studiu małą inwazję. Pojawiły się duże końskie muchy. Skończyło się na tym, że trzeba było wezwać kogoś, żeby się ich pozbyć. Do walki z nimi przybyły specjalne służby! Zanim się ich pozbyli, kilka razy podczas programu myślałem, że zwariuję. Muchy przelatywały między mną a ekranem, a ja nie wiedziałem, co widzowie widzą.

- Prosiłem operatorów, żeby dali sygnał, gdyby mi któraś usiadła na twarzy albo głowie, a ja bym tego nie poczuł. Chciałem uniknąć tak dziwacznej sytuacji jak ta, o której pani wspomniała (śmiech). Przez te diabelne muchy prawie wpadłem w histerię. Temat wpadek poruszam w książce, którą właśnie napisałem z Markiem Sierockim "Teleexpress 30 lat minęło". Pojawi się w księgarniach tuż przed festiwalem w Opolu, gdzie zresztą wspólnie z Beatą i Markiem poprowadzimy dwa koncerty i, o ile wiem, nawet będzie tort urodzinowy dla "Teleexpressu". Będzie dużo dobrej muzyki, nawiążemy też do utworów, które w jakiś sposób łączą się z 30-leciem programu. Aha, do Opola pojedziemy Pendolino Teleexpress.

Pan i Sierocki to opoki "Teleexpressu".

- Faktycznie czujemy się trochę jak dinozaury. Marek jest w tym programie od samego początku, równo 30 lat. A ja zaledwie 25. Redakcja składa się głównie z ludzi młodych, dużo młodszych od nas. Czasem się orientujemy że część z nich jest już z nami dekadę, ale z naszej perspektywy to i tak nie za wiele (śmiech). Beata Chmielowska- Olech jest już w "Teleexpressie" 18 lat! Kawał czasu, a jednak prawie dwa razy krócej niż Sierocki.

Dziś wszyscy chcą pracować w telewizji.

- Czuje pan oddech młodych na karku? Nie martwi mnie to, bo pęd do telewizji oznacza, że internet nieprędko ją wyprze. A zdolnych młodych ludzi należy wspierać. Ja z kolei mam pełną świadomość swoich atutów. Są nimi moje doświadczenie, 25 lat na antenie w jednym programie i oglądalność. To wszystko buduje wiarygodność. Tego się nie da zdobyć tak ot, szybko.

Na początku kariery usłyszał pan, że "przekazywanie informacji jest niemęskie".

- Tak było. Magda Mikołajczak namawiała mnie, żebym podjął pracę w "Teleexpressie", a Alicja Resich-Modlińska, żebym zapowiadał programy w Dwójce. I każda próbowała mnie przeciągnąć na swoją stronę, podając takie m.in. argumenty. Przez jakiś czas byłem rozdarty. Ostatecznie jednak wybrałem "niemęskie zapowiadanie informacji" (śmiech). Była jeszcze trzecia opcja, czyli aktorstwo. Bardzo się martwiłem, że praca w programie zaprzepaści moje szanse na karierę w filmie, co zresztą się stało.

Bo jako dziennikarz nie byłby pan wiarygodny w roli amanta?

- No właśnie. Stałem się zbyt silną marką, panem z telewizji. Choć przez pierwsze dwa-trzy lata po podjęciu pracy w programie, dostawałem więcej propozycji filmowych niż kiedykolwiek wcześniej (śmiech). Ale potem wszyscy zrozumieli że ten gość nie będzie np. wiarygodnym lekarzem, bo co ludzie pomyślą, gdy pan Orłoś z "Teleexpressu" zacznie nagle kroić człowieka?

Żałuje pan, że wybrał dziennikarstwo?

- Czasem tak, kiedy na przykład oglądam bardzo dobry film albo świetny spektakl. Myślę wtedy, że prowadzenie dobrego programu daje satysfakcję, ale moje korzenie, które są aktorskie, gdzieś tam dają o sobie znać. Jednak z drugiej strony dobre filmy oglądam nie tak znowu często (śmiech). Swoją drogą aktorstwo to potwornie trudne zajęcie. Pewności nie mam, ale wydaje mi się, że mógłbym być co najwyżej przyzwoitym aktorem. Marlonem Brando bym nie został.

Miał pan moment, w którym pomyślał: "Koniec już z tym »Teleexpressem«, czas na zmianę, odchodzę"?

- Oczywiście. To było w 1994 roku, prowadziłem program trzy lata i wydawało mi się, że to już strasznie długo. Wymyśliłem program "Oko w oko" i chciałem zająć się tylko nim. Spotkałem wtedy na korytarzu w telewizji dziennikarza i korespondenta Karola Sawickiego. Powiedział mi: "Panie redaktorze, słyszałem że chce pan odejść. Niech pan tylko pamięta, że nowy program może się uda, a może nie. A tu ma pan pewną sytuację, ogromną widownię, niech pan tak łatwo nie rezygnuje z »Teleexpressu «". To mi dało do myślenia.

Zdarzyło się, że nie rozpoznano pana na ulicy?

- Niestety, czasem się to zdarza i przeżywam wtedy frustracje. Bo kiedy jestem w urzędzie, uśmiecham się, próbuję coś załatwić, a pani z okienka pyta mnie o imię i nazwisko, to coś się we mnie gotuje (śmiech). Zdarza się to jednak rzadko, a reakcje na mój widok są lepsze niż w internecie, bo w realnym życiu hejtu nie widać. Nie było jeszcze tak, żeby ktoś splunął mi pod nogi i wycedził coś w rodzaju: "Jest pan żałosnym małym człowieczkiem". Jeśli ktoś podchodzi, to żeby powiedzieć coś miłego. Z badań wynika, że bez wspomagania (czyli naprowadzania respondentów) jestem rozpoznawalny w ponad 80 proc. I powiem szczerze, że trudno mi sobie dziś wyobrazić sytuację, że nagle przestałbym być znany. Byłby to dla mnie poważny problem. Naprawdę nie wiem, jakbym się w tej rzeczywistości odnalazł.

Justyna Kasprzak

SHOW 11/2016

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy