Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Ewa Wachowicz: Jak odnaleźć miłość

"Wystarczy dobrze się rozejrzeć”, przekonuje Ewa. W rozmowie z SHOW opowiada o świętach, relacji z nastoletnią córką i domu rodzinnym. Zdradza też, dlaczego nie wróci do polityki.

Dopadła cię w tym roku świąteczna gorączka?

Ewa Wachowicz: - Troszkę tak, bo u mnie świąteczne przygotowania zaczynają się już w październiku. Moi bliscy nie wyobrażają sobie świąt bez tradycyjnych krakowskich pierniczków, które są robione na leżakowanym cieście. Wyrabiam to ciasto na wiele tygodni przed świętami. Ono sobie leżakuje, czekając, aż tuż przed świętami zrobię z niego ciasteczka. W międzyczasie ruszają oczywiście przygotowania w domu i poszukiwanie prezentów.

Zapraszasz rodzinę do siebie do Krakowa?

Reklama

- Nie tylko rodzinę, ale też przyjaciół i znajomych. Święta są u mnie podzielone. Zaczynają się od bardzo rodzinnego spotkania w Wigilię, w którym uczestniczy tylko najbliższe grono rodzinne, aczkolwiek zdarzyło się już, że specjalnie na ten wieczór przyjechali znajomi z bardzo daleka, zza granicy. Pierwszy i drugi dzień świąt należy już nie tylko do rodziny, ale i przyjaciół. W te dni mój dom dosłownie pęka w szwach, bo zawsze jest pretekst, żeby do mnie wpaść i złożyć mi życzenia czy to imieninowe, czy świąteczne. I świątecznie się u mnie ugościć (śmiech).

Na co dzień też prowadzisz dom otwarty?

- Zdecydowanie. U mnie zawsze jest pełno ludzi. Znajomi wiedzą, że do mnie zawsze można wpaść, nie trzeba się zapowiadać. Takich gości lubię zresztą najbardziej, bo wtedy częstuję ich tym, co akurat mam w lodówce, albo akurat zrobiłam - zupą dyniową, krupnikiem, zapiekanką, a czasem zwykłą kromką chleba z gęsim smalcem.

Twoje najlepsze wspomnienie świąteczne?

- Pochodzi z dzieciństwa. Byłam wtedy w podstawówce. W Wigilię była taka sroga zima, że dziadkowie mieszkający w sąsiedniej wiosce, oddalonej od naszej o pięć kilometrów, byli odcięci od świata. Na kolację wigilijną przyjechali do nas saniami. Pamiętam, jak na nich czekaliśmy. Stałam w oknie i nasłuchiwałam dzwonków przy konnym zaprzęgu. Konie sunęły wtedy w gigantycznych tunelach śnieżnych. To było magiczne. Już nigdy później taka zima z takimi śniegami i taką sanną się nie zdarzyła.

Masz już jakieś noworoczne postanowienia?

- U mnie coś takiego w ogóle nie istnieje. W nowy rok wchodzę bez napinki, że coś muszę. Natomiast plany oczywiście mam. Mam na koncie pięć szczytów w ramach korony wulkanów Ziemi. W marcu planuję zdobyć kolejny - wulkan Ojos del Solado w Chile. Na 45. urodziny wspięłam się na Giluwe w Papui-Nowej Gwinei. Było trudno. W tamte strony jeszcze nie zapuszczali się Polacy, w związku z czym nie dało się niczego dowiedzieć o tym miejscu z pierwszej ręki. O Papui-Nowej Gwinei trudno też coś przeczytać poza ostrzeżeniami, by tam nie jechać, bo jest niebezpiecznie.

Po co ci te szczyty?

- Bo lubię (śmiech). Zdobywanie szczytów to walka ze słabościami. Każdą wyprawę rozpoczynam tu, na dole, od porządnego przygotowania. Pracuję nad sylwetką i wypracowuję kondycję, żeby wystarczyło mi sił, aby na ten szczyt wejść. To mnie mobilizuje do codziennej pracy nad sobą. Czuję, że warto. Trening, za którym nie przepadałam, stał się dla mnie tak ważny jak jedzenie, które uwielbiam.

O czym myślisz, gdy stoisz na szczycie?

- To dla mnie niezwykły moment. Gdy jesteś na szczycie, masz moment zachwytu, totalnego szczęścia, stanu euforii, na które w pewnym stopniu wpływa niedotlenienie mózgu (śmiech).

Lubisz ryzykować?

- Uważam, że nie da się przeżyć życia ciekawie bez dozy ryzyka. Nie mówię, żeby ryzykować głupio, bezsensownie, dla szpanu, ale tak jak w biznesie - żeby osiągnąć sukces, czasem trzeba zaryzykować fortunę. Raz wygramy, a raz stracimy. W życiu codziennym, prywatnym też ryzykujemy. Na przykład wiążąc się z jakąś osobą. Bo przecież nigdy do końca nie wiemy, jaka ona jest. Moi rodzice znają mnie doskonale, bo mnie wychowali, ale osoba bliska, która ze mną się wiąże, nie wie o mnie wszystkiego. Będąc ze mną, podejmuje więc ryzyko. Ono jest nieodzownym elementem życia i to jest fajne. Oczywiście w granicach rozsądku. Tak, uprawiam wspinaczkę, ekstremalnie jeżdżę na nartach poza trasami, bo dla mnie czarne trasy to pikuś. Ale gdy trzeba, potrafię się zatrzymać.

- Na szczyt Ararat wchodziliśmy na nartach. Planowaliśmy go zdobyć zimową porą. Jednak nagle załamała się pogoda. Spadł śnieg, pojawiło się zagrożenie lawinami. Zjechaliśmy więc na nartach tylko z wysokości czterech tysięcy, a szczytu nie zdobyliśmy. Na Mount Blanc też nie weszłam, bo także załamała się pogoda. Mogłam zaryzykować, ale przeważył głos rozsądku. Moje wędrówki górskie odbywają się zawsze w towarzystwie doświadczonych przewodników. Mnie, laika, czasem mogłaby ponieść fantazja - nieraz myślę: "A co tam, dam radę". Dlatego jest mi potrzebna osoba z boku, która powie: "Stop, dalej nie idziemy". Nie chcę ryzykować życiem. Za bardzo kocham swoją rodzinę. Mam dla kogo żyć. Uwielbiam, kocham życie.

Mawiasz często, że zmarszczki nie są dla ciebie problemem. To rzadkość w show-biznesie.

- Ale tak jest. Zmarszczki nie są dla mnie problemem, bo ja ich u siebie nie widzę (śmiech). Może dlatego, że się codziennie oglądam? A może dlatego, że te zmarszczki mimiczne są od śmiechu, więc je lubię? Patrzę w lustro i myślę sobie, że przecież na każdą zmarszczkę trzeba sobie zapracować. Dla mnie starzenie się, dojrzewanie, nie jest procesem przygnębiającym. Jeśli mam być szczera, to wolę siebie teraz, niż kiedy miałam 20 lat. Dziś jestem dla siebie samej piękniejsza, bo wiem, ile trzeba było przeżyć, z iloma rzeczami trzeba było się borykać, żeby teraz mieć w sobie spokój. Jako 20-latka go nie miałam. Przejmowałam się wieloma rzeczami, zbyt wieloma, bo dziś przejmuję się 10 procentami tego, co wtedy. Do pewnych rzeczy musiałam dojrzeć.

- Kiedy patrzę na moją 15-letnią córkę Olę, rozumiem to jeszcze lepiej. Nie przeżyję za nią życia, nie rozwiążę jej problemów. Mogę jej coś mówić, radzić, ale i tak ona musi to przeżyć i do pewnych rzeczy zwyczajnie dojrzeć. To tak jak z ogniem. Można mówić dziecku: "Nie baw się zapałkami, nie dotykaj ognia, bo się oparzysz", ale ono i tak nie posłucha. Dopóki nie włoży tego palca i się nie oparzy, samo nie zrozumie. Tak jest z każdym doświadczeniem, którego nabieramy podczas naszego życia. Za każdy rok jestem więc wdzięczna.

Jaką jesteś mamą?

- Wydaje mi się, że liberalną, aczkolwiek Ola mówi, że bywam surowa.

Odziedziczyła po tobie talent do gotowania?

- Sądzę, że tak. Ma do tego smykałkę. Obserwuję to i bardzo mnie to cieszy. Często na imprezy szkolne robi ciasto, babeczki albo ciasteczka. A już największą radość sprawia mi, kiedy się angażuje we wspólne gotowanie.

Chronisz Olę przed światem show-biznesu?

- Bardzo. Nie pozwalam jej do niego wejść. Zresztą ona nie ma na to najmniejszej ochoty. Ma swój własny, normalny świat. Chodzi do normalnej szkoły. Jest w trzeciej klasie gimnazjum. Ostatnio chłopak z równoległej klasy dowiedział się, że jestem jej mamą. "Mamo, on mi zrobił obciach, bo zaczął o tym przy wszystkich mówić", komentowała później. Ola jest samodzielną jednostką z silnym charakterem. Staram się nie ingerować w jej życie - ma prawo do własnego. Bo umówmy się - czy gdyby prowadziła życie przy mnie, czy to byłoby jej życie? Nie wiem.

- Jeśli jako dorosła osoba podejmie pracę związaną z show-biznesem, to OK, ale to będzie jej świadomy wybór. Dopóki mogę ją przed tym ochronić, robię to. Uważam że tak jest lepiej, bo mamy przykłady młodych ludzi, którzy nie poradzili sobie ze sławą. Chociażby Miley Cyrus. Ostatnio zobaczyłam jej zdjęcia topless ze sztucznym penisem. Podobno to była artystyczna sesja, ale dla mnie to było porno. Ona ma 23 lata. Coś tu jest nie tak. Pamiętam ją sprzed lat, kiedy była ulubioną gwiazdką Disneya. Moja córka oglądała jej serial "Hannah Montana". I teraz jej wizerunek i to, na czym moje dziecko zostało wychowane, są diametralnie różne. To smutne i żenujące.

Najlepszy okres w twoim życiu?

- Przede mną. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy i spowoduje, że życie będzie jeszcze piękniejsze. "Jeszcze przed nami najpiękniejsza chwila, jeszcze przed nami największy grzech", śpiewa Tadeusz Krok.

Otworzysz kiedyś własną restaurację?

- Oczywiście, że tak. Ciągle z tyłu głowy kiełkuje mi ten pomysł, natomiast myślę, że zrealizuję go na wczesnej emeryturze. Jestem teraz producentką telewizyjną, autorką książek, gospodynią programu kulinarnego. Sporo tego. Są interesy, które się wzajemnie wykluczają i restauracja jest tego przykładem. To jest specyficzny biznes. Dobrze go znam, bo od lat mu się przyglądam. W restauracji trzeba ciągle być. Doglądać, dawać do potraw coś od siebie, być w niej dla swoich gości. A ja na razie nie mogłabym poświęcić jej tyle czasu, ile bym chciała.

No właśnie, jaką jesteś bizneswoman?

- Lubię ryzykowne decyzje. Lubię podejmować je sama, mówią na mnie nawet "Zosia Samosia", chociaż ostatnio, w związku z tym, że firmy mi się rozrosły, uczę się delegować obowiązki. To trudne, na szczęście jednak mam przy sobie brata, na którego zawsze mogę liczyć. Jakiś czas temu stwierdziłam, że życie nie może się składać wyłącznie z pracy, a prowadzenie własnego biznesu bardzo absorbuje. Zrozumiałam, że życie ma się jedno i muszę trochę odpuścić w pracy, jeśli chcę mieć czas na życie prywatne i realizowanie pasji górskich i podróżniczych. Z każdym rokiem staram się coraz lepiej wybierać i niektóre czynności po prostu przekazuję pracownikom. Warto, bo znajduję wtedy czas dla siebie.

Stosunek do pieniędzy?

- Lubię je, nie będę kłamać, że jest inaczej. Pieniądze nie są w życiu najważniejsze, ale są bardzo ważne. Moja przyjaciółka Ania powiedziała kiedyś: "Pieniądze szczęścia nie dają, ale łatwiej się z nimi znosi nieszczęścia". Coś w tym jest. Pieniądz nie powinien być celem życiowym. W moim przypadku stał się pokłosiem pasji i ciężkiej pracy, o czym nie każdy pamięta. Owszem, występuję dziś w dwóch programach, wydaję książki. To wszystko wygląda fajnie, ale nie przyszło samo. Latami ciężko na to pracowałam.

Interesujesz się polityką?

- W tym zakresie nie odbiegam od statystycznego Polaka, który interesuje się i zna się na trzech rzeczach: polityce, sporcie i kuchni.

Po doświadczeniach sprzed lat otrzymujesz polityczne propozycje?

- Regularnie. Co ciekawe, od lewa do prawa (śmiech). Co wybory parlamentarne czy prezydenckie, ktoś się do mnie zwraca. Chyba już wszyscy byli u moich drzwi. Odmawiam, bo uważam, że kuchnia jest od polityki znacznie smaczniejsza.

Pawlakowi przed laty zaimponowałaś tym, że nie ukrywałaś swojego pochodzenia. Zawsze z dumą podkreślałaś, że jesteś ze wsi.

- Bo wszystko, co mam, i to, jaka jestem, to zasługa wychowania. Wszystko wyniosłam z domu rodzinnego, a on był właśnie na wsi. Rodzice nauczyli mnie na przykład szacunku do drugiego człowieka, jego inności. Czegokolwiek by nie robił, jaki by nie był, rodzice zawsze powtarzali, że trzeba go szanować. Bez względu na to, czy jest to ktoś na wysokim stanowisku czy ktoś, kto sprząta. Rodzice wpoili mi też szacunek do przyrody, zwierząt i roślin. Mój dom rodzinny był szczęśliwy. U nas nie było bogato, ważniejsze dla mnie było jednak to, że czułam się potrzebna. Z każdą rzeczą mogłam przyjść do rodziców, a widząc, jak ciężko pracują na roli, nauczyłam się szacunku do pracy i pieniądza. Może dlatego tak dobrze się uczyłam. Chciałam wyjść ze wsi, bo wiedziałam, jak ciężka jest praca przy gospodarstwie.

- Rodzice nauczyli mnie też elastyczności - pamiętam, że uprawiali to, na co akurat była koniunktura. Było zapotrzebowanie na rzepak, to hodowali rzepak, potem krowy mleczne, króliki, nutrie. Co jeszcze wyniosłam z domu rodzinnego? Kulturę osobistą. Dla mnie to naturalne, że gdy wchodzę do windy albo każdego innego pomieszczenia, w którym są ludzie, mówię "dzień dobry". W małych miejscowościach tak się właśnie robi, a w Warszawie nieraz wchodzę do windy, mówię "dzień dobry" i nikt nie odpowiada. Myślę wtedy: "Kurczę, czy ja w Warszawie jestem niewidzialna?". Tu ludzie są bardziej anonimowi. A gdy na wsi komuś zginie kura, wszyscy wiedzą, kto ukradł.

W stolicy słowo "wieś" ma negatywne znaczenie.

- Mnie to nie dotyka, bo mam zupełnie przeciwne zdanie. Wszystko, co jest we mnie najlepsze, pochodzi właśnie z tej "wiochy". Mój kręgosłup moralny to też ta wiocha. Dlatego jestem z niej taka dumna.

Jaką kobietę widzisz, gdy spoglądasz w lustro?

- Szczęśliwą. Wstaję rano i jestem szczęśliwa. Moi rodzice są identyczni. Mama zawsze mawiała: "Uśmiechaj się do problemów, one są wtedy mniejsze". U nas w domu nie było narzekania. Zamiast tego szybko rozwiązywaliśmy problemy i szliśmy do przodu. Zauważyłam, że jeśli z uśmiechem wchodzę w nowy dzień, on też się do mnie uśmiecha. A takie podejście sprawdza się na całym świecie. Podczas mojej wyprawy do Papui-Nowej Gwinei walczyliśmy z barierą językową i trudną dla nas do zrozumienia barierą kulturową. Wtedy sprawdzał się zwykły uśmiech. Pamiętam sytuację, gdy rano w obozie dowiedziałam się od naszego przewodnika, że nie mamy już jedzenia, bo wszystko zjedli. Uśmiechnęłam się i powiedziałam: "OK, damy radę". Na taką odpowiedź on zareagował, mówiąc, że jeszcze poszuka i okazało się, że był jeszcze kilogram ryżu. Podzieliliśmy się tym i jakoś daliśmy radę. Choć schodząc z wulkanu byłam tak głodna, jak jeszcze nigdy w życiu. Były momenty kryzysowe, ekstremalne, ale właśnie wtedy się uśmiechałam i wtedy jakimś cudem wszystko się udawało.

Wokół czego kręci się twoje życie?

- Wokół kuchni.

Mówi się, że kuchnia jest bardzo zmysłowa, że łączy się z seksem. Najbardziej seksowne danie które przygotowałaś?

- Dla każdego coś innego jest afrodyzjakiem. Czasem jest to świetnie zrobiony stek z kolorowym pieprzem, innym razem ciasto z truskawkami zapiekanymi na kruchym spodzie z kruszonką. Ostatnio zrobiłam pastę z awokado z papryczką chili doprawioną sokiem z cytryny i świeżą kolendrą. Mężczyźni zwariowali! No i jest jeszcze fondant czekoladowy z lawą w środku. Bez pudła - zawsze się sprawdza. Nie ma osoby, na której by to ciasteczko nie zrobiło wrażenia. Zawsze mam kilka sztuk zamrożonych, tak na wszelki wypadek. Dla mnie samej też wiele potraw ma zabarwienie seksualne. Dziś jemy na przykład surową rybę, która jest fantastycznie doprawiona. Jest i pikantna, i ostra, i aromatyczna. Taka potrawa daje mi poczucie szczęścia, a to już blisko euforii. A wracając do afrodyzjaków, tak naprawdę największe znaczenie ma dla mnie to, kto gotuje. Herbata podana z miłością przez bliską osobę jest dla mnie totalnym afrodyzjakiem. Ja w ogóle uwielbiam, gdy mężczyźni dla mnie gotują...

Powiedziałaś kiedyś: "Mężczyzna, który dobrze gotuje, jest najbardziej sexy". Rozumiem, że taki, który nie umie gotować, nie ma u ciebie szans?

- Nie będę ściemniać, nie ma wysokich not (śmiech). Ale dobrze, rozszerzmy nieco - nie musi świetnie gotować, ale za to musi, tak jak ja, kochać jedzenie.

Jakie jeszcze cechy cenisz u mężczyzn?

- Cenię w nich to, że w ich towarzystwie czuję się prawdziwą kobietą. Zdecydowanie wolę ich towarzystwo. Bo przy drugiej kobiecie przeważnie wkrada się jakiś element konkurencji. To często dzieje się podświadomie, ale jeżeli w towarzystwie jest druga kobieta, automatycznie patrzy się, jaki ma makijaż, jak jest ubrana, jaką ma figurę - ocenia się ją, porównuje. Oczywiście dziś z takim doświadczeniem mam do tego dystans i śmieję się z siebie, gdy przyłapuję się na takich porównaniach. Ale przy mężczyznach nie ma takich sytuacji. Chyba dlatego tak uwielbiam "Top Chefa", bo jestem tam jedyną kobietą w gronie wspaniałych mężczyzn.

W związkach kobiet sukcesu, takich jak ty, często pojawia się problem zazdrości. Mężczyźni są sfrustrowani faktem, że to ona więcej zarabia, ona więcej osiągnęła...

- To problem tych panów. Oczywiście najbardziej komfortowa jest sytuacja, kiedy mężczyzna jest mocniejszy i to w każdej dziedzinie. On czuje się wtedy na swoim miejscu i wszystko dobrze funkcjonuje. Jednak ostatnie lata spowodowały wielką rewolucję, jeśli chodzi o miejsce kobiety w społeczeństwie. I w pracy, i w rodzinie wszystko się zmieniło. Kiedy patrzę na swoich znajomych, widzę, że to kobiety są bardziej elastyczne, empatyczne i szybciej się dostosowują. W tej całej sytuacji mężczyźni muszą po prostu jakoś się odnaleźć. To wymaga ciężkiej pracy nad sobą. Niektórzy bywają jednak leniwi.

Czym jest dla ciebie miłość?

- Jest najważniejszą rzeczą w życiu, motorem do wszystkiego, co się robi w życiu. Ona doprawia życie, dzięki niej nawet łzy potrafią dobrze smakować. Jest u mnie na pierwszym miejscu.

Największe szaleństwa z miłości?

- To największe chyba przede mną, choć kilka mam już na koncie. Myślę, że to chyba jest najpiękniejsze w miłości, że z jej powodu robimy rzeczy i głupie, i mądre, i szalone.

Kiedy jestem zakochana, to...

- ...unoszę się nad ziemią, lewituję (śmiech).

Wciąż jesteś niepoprawną marzycielką?

- O tak. Mam wybujałą i nieograniczoną wyobraźnię. Liczba moich marzeń jest porażająca. Marzę w nocy, rano, stojąc w korkach, jedząc obiad i kładąc się spać. I te marzenia się spełniają! Im bardziej absurdalne, tym lepiej, bo to daje mocniejszego kopa. Kiedyś miałam poważną kontuzję kręgosłupa. Do głowy by mi nie przyszło, że będę kiedyś wchodzić na najwyższe wulkany na każdym kontynencie. Życie zaskakuje.

Kiedyś wyznałaś, że marzysz o mężczyźnie, który byłby połączeniem m.in. George’a Clooneya i Mariusza Pudzianowskiego. Tacy panowie istnieją?

- Oczywiście. Jak mówiłam, uwielbiam mężczyzn. Choć na zwierzenia intymne nie dam się namówić! Jedno jest pewne: związek to praca. Te cudowne kokosy są tylko przez pierwszy moment zauroczenia, a później przychodzi wspaniała proza życia, która, co prawda, pogłębia miłość, ale też sprawia, że wiąże się z nią niezła harówa. Zawsze patrzę z podziwem na rodziców, którzy niebawem będą obchodzić 54-lecie małżeństwa. I tym bardziej uważam, że kobieta jest stworzona, żeby z kimś być, a życie jest pełniejsze, jeśli u jej boku jest mężczyzna. Aby go znaleźć, czasem wystarczy dobrze rozejrzeć się wokół siebie.

Sukces przysparza nowych "przyjaciół"?

- Tak. Popularność, show-biznes i cały ten blichtr, który niesie ze sobą sława, powodują, że pojawia się grono chętnych do przebywania w twoim towarzystwie i do pochwalenia się, że jesteś ich znajomą na Facebooku. Ale to jest powierzchowne. Przyjaciół mam kilku. To sprawdzone, wąskie i w miarę szczelne grono, do którego się dość ciężko przebić. Żeby kogoś nazwać przyjacielem, trzeba z nim zjeść beczkę soli i przeżyć swoje. Jestem z mojego grona bardzo dumna. To ludzie, na których mogę zawsze liczyć, a oni, jeśli trzeba, potrafią mnie nawet sprowadzić do parteru.

Czego nauczyły cię życiowe błędy?

- Po pierwsze tego, żeby ich po raz drugi nie popełniać. Ale nie tylko. Uważam, że sukces rozleniwia, a błędy nas czegoś uczą. Gdyby moje życie było tylko i wyłącznie pasmem sukcesów, to jestem przekonana, że stałabym w miejscu. Czasem trzeba się potknąć, żeby coś zrozumieć, zauważyć. Błędy są potrzebne. Idealnie byłoby oczywiście, gdyby była harmonia: sukcesy i ciut błędów. Ale nie zawsze tak jest. Czasem trzeba np. tak jak ja kiedyś, stracić sporo pieniędzy, żeby nauczyć się inwestować. To była dla mnie bardzo cenna lekcja.

Justyna Kasprzak

SHOW 25/2015

Zobacz także:


Show
Dowiedz się więcej na temat: Ewa Wachowicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy