Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Beata Kawka: Kobieta od zadań specjalnych

Jak mówi, żadnej pracy się nie boi – ostatnio była żoną gangstera w filmie „Pitbull. Nowe porządki”. Siły dodały jej trudne życiowe doświadczenia.

Podobno pani życie trochę przypomina brazylijską telenowelę?

Beata Kawka: - No, widzę, że się pani naczytała (śmiech). Faktycznie. Było w nim sporo iście filmowych zwrotów akcji.

Powiedziała pani, że gdyby napisała książkę, nikt by jej nie wydał, bo nie uwierzyłby w to, co się pani przydarzyło...

- Myślę, że wiele osób mogłoby uznać, że konfabuluję... (śmiech).

Teraz kolejny zwrot akcji - została pani dyrektor artystyczną teatru w Lesznie.

- Rzeczywiście. Lawina zdarzeń ruszyła około roku temu. W Lesznie była już scena, wybudowana i kierowana przez Błażeja Baraniaka, gdzie powstawało wiele znakomitych spektakli. Działaliśmy pod szyldem Centrum Kultury i Sztuki. Pierwszy raz pojechałam tam w sprawie sztuki Marcina Szczygielskiego "Kallas" wraz z Ewą Kasprzyk i Joasią Kurowską. No i nieco się zasiedziałam (śmiech). Dyrektor, niezwykła osobowość z ogromną pasją, zaraził mnie pomysłem na nowy teatr w Wielkopolsce, a potem sprawił, że dziś czuję się tu jak u siebie. Dzięki staraniom jego oraz marszałka wielkopolskiego i prezydenta Leszna zamiana CKiS na Teatr Miejski w Lesznie stała się faktem. Tworzymy profesjonalny teatr.

Reklama

Leszno to teraz pani drugi dom?

- Odkąd powierzono mi prowadzenie teatru, dzielę moje życie dokładnie na połowę - między Leszno i Warszawę.

Lubi pani wyzwania?

- Moi bliscy żartują, że nikt nie zdziwiłby się, gdybym nagle postanowiła przyjąć stanowisko dyrektora lodowiska (śmiech). W teatrze byłam asystentką Adama Hanuszkiewicza. Kiedy produkowałam film "Jasne błękitne okna", nie miałam stosownego wykształcenia. Brakowało mi wiedzy, więc skończyłam podyplomowy wydział dla producentów kreatywnych w Mistrzowskiej Szkole Andrzeja Wajdy.

Dlaczego nie ma pani w mediach?

- Na bywanie nie starcza mi już czasu. Mieszkam na wsi oddalonej od centrum o 30 kilometrów. Bardzo dużo pracuję, mam też dom, psy, ogród. Kiedy muszę wybierać pomiędzy chwilą oddechu, a wycieczką do centrum, staniem w korkach, fryzjerem, kosmetyczką i projektantem, to domyśla się pani, że wybieram wieczór w domu.

Kiedyś powiedziała pani, że nie musi zabiegać o role. To chyba duży komfort dla aktorki?

- Rzeczywiście, dotąd miałam to szczęście, że praca sama mnie znajdowała. Nic na siłę. Przewrotność losu sprawia, że kiedy nie proszę, propozycje ról przychodzą częściej.

Ale też aktorstwo nie jest jedynym pani zajęciem. Kiedy przed laty straciła pani etat w teatrze, założyła pani własną firmę.

- Wcześniej kilkanaście lat przepracowałam w kilku innych studiach dźwiękowych. Pomysł, żeby założyć własne, podsunęła mi ekipa, z którą pracowałam. Nie planowałam tego. Tak wyszło i bardzo się z tego cieszę, bo kiedy ma się 40 lat, sporą dojrzałość, praca we własnej firmie to możliwość wpływu na jej działanie, a co za tym idzie, więcej satysfakcji z sukcesów.

Obawia się pani tej nadchodzącej 50-tki?

- A czego mam się obawiać? Raczej oczekuję jakiegoś odjechanego prezentu. Liczę na kreatywność moich bliskich! Macie trochę czasu kochani! (śmiech). Szczęśliwie czas jest dla mnie dosyć łaskawy, a ja mam poczucie, że mam jeszcze bardzo dużo siły i sporo do zrobienia. Mam wreszcie trochę czasu tylko dla siebie. Dziecko wyfrunęło w świat, nie mam więc już wielu obowiązków, wynikających z roli mamy. To dla mnie fajny, szczęśliwy czas.

Co będzie robiła pani po 50-tce?

- Czas pokaże. Póki co skupiam się na teatrze i Film Factory Studio. Aczkolwiek bardzo chciałabym wyprodukować jeszcze jeden film. Dostałam znakomity scenariusz. Na razie czeka w szufladzie. Wszystko w swoim czasie.

Jest pani kobietą do zadań specjalnych?

- Tak mnie podobno postrzegają (śmiech). Może w jakiś sposób uzasadni to pewna historia: kiedyś do mojego studia dźwiękowego zadzwoniła pani, która zaproponowała ekspresowe dubbingowe zlecenie rządu pewnego bogatego państwa arabskiego. Sprawa była pilna i poufna. Zaciekawiła mnie, toteż spotkałyśmy się i faktycznie okazało się, że wykonanie tego projektu w kilka dni graniczyło z cudem. Usiadłam, pomyślałam, zwołałam ekipę z pytaniem, czy się godzą, bo musielibyśmy pracować cały tydzień od rana do nocy. Zespół orzekł, że kto, jak nie my. Zaplanowaliśmy szczegóły i wykonaliśmy zadanie. Później zapytałam tę panią skąd pomysł, aby zwrócić się z tym pomysłem do mnie, a ona na to: "Wie pani, dzwoniłam do wielu studiów i nikt nie chciał się tego podjąć. Aż ktoś mi w końcu powiedział, że jedyna szansa to może telefon do Kawki". Na tablicy w moim studiu mamy żartobliwą maksymę: "Rzeczy niemożliwe robimy od ręki, na cuda trzeba zaczekać kilka dni". Zadania specjalne same mnie znajdują.

Teraz się nie dziwię dlaczego mawia pani: "W razie katastrofy zawsze sobie poradzę".

- Trochę by mnie żenowało, gdybym nie umiała nic oprócz grania. Było kilka lat tłustych, ale o wiele więcej chudych w propozycje aktorskie. Gdybym umiała tylko grać, nie byłabym w stanie wychować samodzielnie mojej córki. Mam parę specjalizacji: sprzątanie, gotowanie, zarządzanie. Robię też smakowite torty bezowe (śmiech). Lubię się uczyć nowych rzeczy. Pewnie dzięki temu mam poczucie, że gdyby mi się cokolwiek zawaliło, to zawsze wymyślę sposób, aby zarobić na chleb. Z wiekiem nabieram pewności co do swoich wyborów i nie zamieniłabym się na siebie 20-letnią. Ostatnio, będąc w klinice chirurgii plastycznej, miałam okazję porozmawiać z kilkoma paniami w wieku dojrzałym. Niezwykle smutnym był fakt, że one poprawiały sobie te różne aspekty urody, mając nadzieję, że jak będą wyglądały młodziej, to może mąż od nich nie odejdzie do młodszej, może nie stracą pracy. Owszem, okolice 50-tki to czas, kiedy samochody się już na nasz widok nie zatrzymują. Niektóre z nas czują się wtedy niewidzialne, mają kompleksy, ale wcale nie musi tak być!

Kiedyś pani też była bardzo zakompleksiona.

- Moje kompleksy hodowałam sama. Brały się z tego, że uważałam, że pochodząc z małego miasteczka jestem gorsza. Całe lata uczyłam się zaprzyjaźniać ze sobą, akceptować siebie. Bardzo bym chciała mieć urodę Penélope Cruz. A jaki jest koń, każdy widzi (śmiech). Wtedy patrzę w lustro i myślę sobie: "Kawka taka już jesteś i nic nie zmienisz. Po prostu to zaakceptuj". I tak właśnie robię.

A operacja oczu?

- Zrobiłam to absolutnie dla siebie i ja się z efektu tego zabiegu cieszę najbardziej.

Cieszy się pani, że córka idzie w pani ślady?

- Zuzanna przez wiele lat nie przejawiała zainteresowania w tym kierunku. To przyszło całkiem niedawno. Fakt, że jest moim dzieckiem, zapewne będzie jej bardziej przeszkadzał, niż pomagał. Szczęśliwie jednak mamy różne nazwiska i ona na swoje pracuje sama.

Jesteście do siebie podobne?

- Podobno z wyglądu tak. No cóż, jak mówią: sowa sokoła nie urodzi. Charakterologicznie jednak się trochę różnimy. Zuzanna jest osobą dość wyważoną. Ona pięć razy pomyśli, przedyskutuje zagadnienie ze mną i moim partnerem i dopiero wtedy podejmuje decyzję.

Zagrałyście razem w filmie "Pitbull. Nowe porządki". Miałyście okazję spotkać się przy wspólnych scenach?

- Nie spotkałyśmy się na planie. Zuza pojawi się też w kolejnej części "Pitbull. Niebezpieczne kobiety" (premiera 11 listopada, przyp. red.).

Córka się pani radzi w kwestiach aktorskich?

- Marny ze mnie pedagog, brakuje mi cierpliwości. Czasem przegadam z nią jakąś scenę, ale zwykle radzę, aby posłuchała swojej intuicji.

Co pani robi, gdy znajdzie chwilę dla siebie?

- Spotykam się z przyjaciółmi. Wczoraj na przykład była "babska niedziela". Spotkanie samych pań, masaże, zabiegi na twarz i przede wszystkim rozmowy. W menu: kaczka z jabłkami. Było cudownie!

Plany na najbliższe lata?

- Najbliższe lata są już zaplanowane teatrem, rozwojem mojego studia. Mam siłę i chęć do pracy. Lubię zmiany. Umiem się cieszyć tym, co nowe. W każdym aspekcie, duchowym i materialnym także. Ciągle jest we mnie sporo radości małej dziewczynki, która lubi dostawać coraz to nowe zabawki. Mój partner mawia, że nie zna nikogo, kto by się umiał tak cieszyć z tego, co ma. Nie lubię wszechobecnego narzekactwa.

Takie pozytywne nastawienie do życia wynika z pani przeżyć sprzed lat? Czy to ciężka choroba tak panią ukształtowała?

- Myślę, że taka się urodziłam.(śmiech)

Boi się pani czasem, że choroba wróci?

- Zamknęłam ten temat. Nie chcę być już specjalistką od nowotworów, rozwodów i wychowywania dzieci. Przez ostatnie lata takie tematy interesowały dziennikarzy w kontekście mojej osoby. Od choroby upłynęło 11 lat. Dziękuję Bogu za to, co jest. A co się wydarzy... Nikt tego nie jest w stanie przewidzieć. Zamiast się bać, wolę się badać i żyć tu i teraz. Nie martwię się na zapas. Jak mawiała moja babunia: "Przyjdzie czas, będzie rada".

Justyna Kasprzak

SHOW 17/2016

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy