Reklama
Mundial kobiecym okiem

Brazylia: Rio de Janeiro, jakiego nie znacie

​Nasz czas w Rio dobiega końca, a mnie trapi świadomość, że większość wizyty spędziliśmy w usianej atrakcjami turystycznymi południowej części miasta - Rio z pocztówek i reklam, w którym zasypiasz kołysany przez szum fal, a każdego ranka wita cię zapierający dech w piersiach widok plaży. Gdzie zawsze masz blisko do rozpostartych ramion Chrystusa albo widoku kolejki linowej kursującej na Głowę Cukru i z powrotem. Dla większości turystów Rio na tym się kończy.

Dlatego kiedy opuszczamy strefę bezpieczeństwa i kierujemy się na północ, jestem bardzo ciekaw, co uda się nam zobaczyć. Początkowo okolica robi się jeszcze bardziej elegancka. Nasza trasa biegnie obok placu zabaw dla zamożnych, na który przerobiono przybrzeżne jezioro Lagoa Rodrigo de Freitas, budując wokół niego atrakcyjne posiadłości oraz najróżniejsze przybytki zaspokajające potrzebę uprawiania sportu bezustannie odczuwaną przez tutejszych mieszkańców. Wzdłuż brzegu ciągnie się długi na siedem i pół kilometra tor joggingowo-rowerowy, a na wodzie nawet o tak wczesnej godzinie widać już kilka ósemek ze sternikiem i samotnych wioślarzy. Mniej energiczni mają do dyspozycji rowery wodne w kształcie łabędzi.

Reklama

Jeśli natomiast należysz do najbogatszych, spełnionych zawodowo cariocas, możesz się zapisać do jednego z prywatnych klubów sportowych i grać w tenisa na kortach schowanych za wysokimi żywopłotami. Góry i las otaczające jezioro (favele, które tu zawadzały, usunięto w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych) sprawiają, że miejsce to stanowi malowniczą opcję dla tych, którym nie odpowiada gorączkowa atmosfera panująca na plażach. Za jeziorem droga zabiera nas na północ długim, przecinającym szereg gór tunelem Rebouças. Choć jesteśmy ledwie trzy kilometry od centrum, to w miejscach, w których tunel wychodzi na powierzchnię, otacza nas gęsta dżungla. To Tijuca, największy na świecie miejski las i kolejny cud natury na terenie Rio. Chroniący go park narodowy o tej samej nazwie obejmuje czterdzieści kilometrów kwadratowych i mieści się w całości w granicach miasta. Las jest tak wielki, że można się w nim zgubić. Ponoć zdarza się to całkiem często.

W końcu wyjeżdżamy z ostatniego odcinka tunelu i kierujemy się na wschód pięknie zadbaną aleją przylegającą do krawędzi zatoki Guanabara. Prowadzi ona w górę na biegnącą po nasypie autostradę, z której rozciąga się widok na port. Obszar ten jest w dużej mierze opuszczony, choć od czasu do czasu wyładowuje się tu jeszcze niewielkie statki. Strzeliste kominy i silosy nadają mu swoistego uroku, podobnie jak długie rzędy magazynów, których wielkie białe ściany okazały się pokusą nie do przezwyciężenia dla licznych graffitistas, często z przepięknym skutkiem. Podobnie jak dzieje się to w wielu innych miastach na całym świecie, dzielnica portowa Rio przeżywa drugą młodość jako ognisko kultury. W mrocznym poprzemysłowym kanionie pod wiaduktem, którym przejeżdżamy, zaczyna się tworzyć kolejka ludzi oczekujących na rozpoczęcie kolejnego dnia festiwalu filmowego w Rio.

Celem naszej wyprawy jest spotkanie z młodym Anglikiem, Lukiem Dowdneyem, który od 2000 roku prowadzi jedną z najbardziej udanych inicjatyw mających na celu pomoc dzieciom ulicy. To Luta Pela Paz, która działa też w Londynie pod nazwą Fight for Peace. Na siedzibę swojej akcji Luke wybrał cieszącą się wyjątkowo złą sławą, niespacyfikowaną jeszcze favelę Complexo da Maré.

Kiedy wjeżdżamy na teren Zona Norte, krajobraz ulega zmianie. Znikają wzgórza. Ziemia robi się płaska. Nie ma tu jezior ani plam zieleni, które przełamałyby monotonię rozlewającego się w niekontrolowany sposób miasta. Przez pozbawione wyrazu, szczelnie zabudowane obszary ciągną się proste, długie drogi, na których widać więcej ciężarówek niż samochodów osobowych. Nasz kierowca nie jest pewien, czy dobrze jedzie. Jak zwykle w biednych dzielnicach, nie ma tu żadnych tablic informacyjnych. Co chwila zatrzymujemy się na poboczu. Próbujemy dowiedzieć się o trasę telefonicznie.

W końcu zjeżdżamy z głównej szosy i parkujemy przy bocznej ulicy niedaleko zakładu zajmującego się paczkowaniem i spedycją. Obserwujemy, jak ciężarówki podjeżdżają tyłem do ramp załadunkowych, a obok naszego samochodu co rusz przechodzą zmęczonym krokiem kolejni ludzie. Starzy mężczyźni, młodsi mężczyźni, jedna czy dwie osoby, które przystają przy stercie śmieci i rozgrzebują ją w poszukiwaniu surowców wtórnych, samotne kobiety zmierzające do pracy w mieście, matki z dziećmi. W niczym nie przypominają ludzi spacerujących po promenadach Copacabany. Niektórzy spoglądają surowo, niektórzy tylko obojętnie, ale z twarzy ich wszystkich bije rezygnacja. To nie są ludzie, którzy poruszają się pieszo dla zdrowia. Robią to, bo nie stać ich na nic innego.

Pojawiają się nasi opiekunowie i ponownie przestrzegają nas, żebyśmy cały czas mieli otwarte okna. W razie czego policja nam tu nie pomoże, a nasze bezpieczeństwo jest w rękach grupy, która rządzi favelą. Lepiej nie zadawać za dużo pytań. Co ciekawe, Maré wygląda dużo solidniej niż favele wznoszące się nad Copacabaną. Być może wynika to stąd, że wybudowano ją na płaskim gruncie, a może po prostu stąd, że powstała dużo wcześniej. Favele nie są nowym zjawiskiem.

Pierwsze prowizoryczne miasteczko wyrosło tu na początku XX wieku, zaraz po osuszeniu bagna, i zamieszkała w nim znaczna część siły roboczej, która wybudowała lotnisko w Rio. Domy, zamiast z byle jakich desek i cynowej blachy, są pobudowane z cegły i zaprawy murarskiej, pełno jest sklepów i firm. Na samym końcu sieci ulic znajduje się pas ziemi porośniętej trawą, a po jego drugiej stronie, odgrodzona wysokim płotem, droga łącząca lotnisko z miastem. Ostatni budynek przed pasem zieleni jest najładniejszym w całej faveli - wysoki, nowoczesny, z łukowatym metalowym dachem, pomalowany na kolor błękitu nieba i częściowo obłożony płytkami o tej samej barwie. Na frontowej ścianie widnieje naniesiony grubymi literami napis "Luta Pela Paz".

Już z zewnątrz słychać skrzypienie butów sportowych o parkiet i głuche uderzenia rękawic bokserskich - powody, dla których ta instytucja charytatywna tak bardzo się różni od innych. Przez frontowe drzwi wchodzi się do niewielkiego holu, a z niego do błyszczącej czystością nowoczesnej sali gimnastycznej pełnej sparingujących się par. Jest wśród nich kilka dziewcząt. Robią uniki i wyprowadzają proste oraz sierpy z wyrazem silnego skupienia na twarzy, a niektóre z nich składają naprawdę szybkie i imponujące kombinacje.

W morzu niemal wyłącznie czarnych twarzy brodzi wysoki, smukły biały mężczyzna. To Luke Dowdney, człowiek obdarzony niespożytą energią, ambicją i elokwencją, a na domiar tego utalentowany bokser, były mistrz wagi średniej w brytyjskiej lidze uniwersyteckiej. Choć wygląd jego twarzy zdradza, że przyjął na nią kilka mocniejszych ciosów, to wygrał wszystkie ze swoich osiemnastu amatorskich pojedynków. Prowadzi mnie pod ring, na którego skraju siadamy, po czym zapoznaje mnie z historią tego miejsca.

Luke, który studiował antropologię na Edinburgh University, pierwszy raz przyjechał do Rio w 1995 roku, żeby zebrać informacje do swojej pracy magisterskiej na temat dzieci ulicy. Później wrócił do Brazylii pracować dla dużej organizacji pozarządowej i wtedy właśnie zaczęło go denerwować, jak trudno dotrzeć do młodych ludzi uwikłanych w przemoc uliczną. "Wystarczy wyjść w nocy na spacer, żeby zobaczyć dzieciaki z pistoletami maszynowymi. Pracują dla gangów narkotykowych".

Wcześniejsze doświadczenia z boksem podsunęły mu pomysł, że klub bokserski mógłby być doskonałym sposobem, by zwabić dzieci z ulic w bezpieczniejsze miejsce bez zmuszania ich, by z dnia na dzień porzuciły dotychczasowe życie. "Boks to też walka, tylko bez broni" - mówi Luke.

Przez ostatnie dwanaście lat opracowana w 2000 roku formuła Luta Pela Paz dowiodła swojej skuteczności. Zajęcia uczące kombinacji boksu i innych sztuk walki nie tylko zapewniły młodym ludziom alternatywę dla handlu narkotykami, ale też pozwoliły odnieść sukces na polu sportowym. Tydzień temu reprezentanci Luta Pela Paz zdobyli wszystkie trzy medale na mistrzostwach Brazylii, a jeden z ich zawodników zakwalifikował się do brazylijskiej drużyny olimpijskiej. Przede wszystkim jednak zajęcia bokserskie to tylko jeden poziom kompleksowego zaangażowania w edukację.

Luta Pela Paz nie zajmuje się dostarczaniem rozrywki, tylko wprowadzaniem długoterminowych zmian w życie ludzi poszkodowanych przez los. We współpracy z brazylijskim ministerstwem szkolnictwa organizacja prowadzi odpowiedniki szkoły podstawowej i średniej, kursy zawodowe i warsztaty przywództwa dla młodych ludzi. Obecnie mają dwustu siedemdziesięciu pięciu uczniów w wieku od szesnastu do dwudziestu dziewięciu lat. Dzięki odniesionym sukcesom udało im się zdobyć fundusze od organizacji charytatywnych, takich jak Comic Relief i Save the Children, a nawet znaleźć dwóch sponsorów korporacyjnych: British Airways i brazylijski koncern naftowy Petrobras.

Kiedy Luke zabiera mnie na dach, żeby wyjaśnić mi realia tutejszego życia, ogarnia mnie lekkie poczucie nierzeczywistości. Maré było jedyną favelą, w której znajdowały się siedziby trzech z czterech największych organizacji narkotykowych Rio. Luke wskazuje palcem kilka nieodległych ulic - "zaraz obok tamtej szkoły" - gdzie ściany domów pokrywają niezliczone dziury po pociskach. Wyłącznie dlatego, że tam akurat przebiegała linia graniczna między terytoriami rywalizujących gangów.

Jednym z ważniejszych osiągnięć Luta Pela Paz jest otwarcie filii w innych częściach faveli, które pozwoliło dzieciom korzystać z ich oferty bez przekraczania granic wyznaczonych przez grupy przestępcze. Maré, podobnie jak wiele innych podobnych favel, zostało przemianowane na bairro, czyli gminę, w ramach akcji mającej na celu poprawę wizerunku, ale Luke uważa, że nowa nazwa wiele tu nie zmieni. Najważniejszym zadaniem, które stoi przed władzami, jest odciągnięcie dzieci od broni. "Rocznie w Brazylii dokonuje się jakieś czterdzieści pięć do pięćdziesięciu tysięcy zabójstw. Dziewięćdziesiąt procent z nich odbywa się przy użyciu broni palnej. Na ulicach jest mnóstwo broni".

Luke uważa, że polityka pacyfikacji ma jedną wielką przewagę nad wszystkim, czego dotychczas próbowano. Chodzi o pieniądze. Na poprawie sytuacji zależy nie tylko burmistrzowi i policji, lecz także dużym firmom, których interesom szkodzą favele kontrolowane przez dilerów narkotyków. Luke’owi obiło się o uszy, że miasto otrzymuje wsparcie finansowe od samego Eike’a Batisty, nieziemsko bogatego właściciela koncernu górniczo-przewozowego, o którym pisałem wcześniej. Krążą też plotki, że policja ma już w planach przejęcie kontroli nad Maré. Co prawda nie pojawiły się jeszcze poprzedzające pacyfikację ulotki i pisemne ostrzeżenia, ale są dowody, że BOPE zaczęło już przeprowadzać akcje na tym terenie. Luke wspomina, że kiedy kręcili film dla British Airways, zza rogu ulicy nagle wypadła uzbrojona po zęby grupa szturmowa. "To było bardzo surrealistyczne" - dodaje.

Jak tylko poruszamy ten temat, w oddali rozbrzmiewają trzaski, które według mnie brzmią jak strzały. Luke nadstawia ucha. "Petardy - brzmi jego werdykt. - Gangi ostrzegają w ten sposób, że po okolicy kręci się policja". Schodzimy na dół. Przed budynkiem na wózku inwalidzkim siedzi Bira, solidnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku ubrany w złotą brazylijską koszulkę piłkarską. Otaczają go pracownicy organizacji pozarządowych z całego świata, którzy przyjechali sprawdzić, czy mogliby się nauczyć od Luta Pela Paz czegoś, co pomoże rozwiązać problemy w ich państwach. Dwóch wysłanników pochodzi z Kongo. Jeden z nich, mimo braku oka, które stracił jako młodociany żołnierz, jest mistrzem swojego kraju w boksie.

Historia życia Biry też jest ciekawa. Dopóki nie został postrzelony w plecy, zajmował się okradaniem banków. Teraz, mimo że jest przykuty do wózka, cieszy się powszechnym poważaniem i pełni nieocenioną rolę pośrednika pomiędzy Lukiem a miejscową społecznością. Ktoś pyta, w jaki sposób przekonuje innych, by przestali łamać prawo. Bira wzrusza ramionami. "To, co dobre dla mnie, będzie dobre i dla nich. Tylko tyle mogę powiedzieć. Nie jestem supermanem. Nie zmienię sam świata".

Jeśli chodzi o pacyfikację, Bira ma pewne zastrzeżenia. Z jednej strony rozumie, dlaczego miasto zdecydowało się na taki krok, ale z drugiej odnosi wrażenie, że zarówno on, jak i inni mieszkańcy Maré są postrzegani jako przypadki specjalnej troski tylko dlatego, że mieszkają w favelach. "Chcę być traktowany jak normalny obywatel, a nie inaczej, bo pochodzę z faveli".

Słowa Biry zwracają moją uwagę na pewną przygnębiającą przypadłość favel. Zdecydowana większość favelados to przyjaźni, ciężko pracujący ludzie, którzy cierpią z powodu działań niewielkiej, ale bezwzględnej mniejszości. W towarzystwie Biry, który wysforowuje się przed nas na wózku, pozwalamy sobie na ostrożny wypad za solidne ogrodzenie placówki Luke’a na ulice Maré. Zaraz za bramą spotykamy pucybuta, potem sprzedawcę owoców. Idziemy przed siebie niezaczepiani przez nikogo, a największym przejawem agresji, z którym się spotykamy, są powitalne okrzyki znajomych Biry. Kiedy jednak ponownie rozbrzmiewa dźwięk petard, Luke z głośnym westchnieniem sugeruje, żebyśmy lepiej wrócili.

"Najgorsze zwykle dzieje się nocą" - mówi. Mimo że w jego głosie słychać zmęczenie, Luke jest zdecydowany tu zostać i kontynuować swoją misję. Kiedyś na pewno zrobi się lepiej. Dowody świadczące o tym, że jest to możliwe, da się znaleźć już niedaleko Maré, w olbrzymim Complexo do Alemão. Niecały rok temu doszło tu do bitwy między policją a dwoma gangami narkotykowymi: Comando Vermelho (Czerwoną Komendą) i Amigos dos Amigos (Przyjaciółmi Przyjaciół). Była to najpilniej śledzona przez opinię publiczną operacja skierowana przeciwko gangom w historii Brazylii i gubernator stanu Rio de Janeiro, Sérgio Cabral, nie mógł sobie pozwolić na to, by się nie udała.

Podobna akcja z 2007 roku skończyła się porażką. Gangi utrzymały się przy władzy, w potyczkach zginęło dziewiętnaście osób, a całe wydarzenie ochrzczono masakrą w Complexo do Alemão. Trzy lata później operację zaplanowano lepiej i choć jej konsekwencją było trzydzieści siedem ofiar śmiertelnych, to policji udało się przejąć kontrolę nad Complexo, na które składa się sześć rozrzuconych po okolicy faveli zamieszkanych przez trzysta tysięcy ludzi. Tym razem za działaniami policji poszły również pieniądze, których rozprowadzaniem zajął się centralny komitet organizacyjny. W rezultacie zaskakująco szybko pojawiły się zauważalne zmiany.

Na dworcu Bonsucesso linia kolejowa prowadząca do Rio krzyżuje się z nowo wybudowanym systemem kolejki liniowej, Teleférico, który łączy wszystkie najważniejsze miejsca Complexo do Alemão. Jesteśmy jednymi z pierwszych osób, które będą miały przyjemność z niego skorzystać. Eskortuje nas kilku dumnych, choć podejrzliwych urzędników oraz Raul, nadzwyczaj elokwentny młody dziennikarz i bloger. Raul jest sympatyczny, ma dwadzieścia dwa lata i urodę gwiazdora filmowego. Jest chodzącą reklamą drugich szans. Dorastając, dopuszczał się drobnych przestępstw i choć sam ponoć nie używał broni, to, jak to ujmuje, "nosił ją dla innych".

Kiedy połyskująca biało-niebieska gondola wynosi nas nad dachy budynków, Raul przyznaje, że minie trochę czasu, nim mieszkańcy Complexo do Alemão przyzwyczają się do nowego środka transportu. Młodzi już z niego korzystają, ale starsze osoby wciąż darzą podniebne autobusy podejrzliwością, mimo że skróciły one czas potrzebny ludziom na dotarcie do szkół, sklepów i klinik z półtorej godziny do piętnastu minut. Matka Raula boi się nawet podejść do stacji. Kilka lat temu coś takiego jak Teleférico byłoby nie do pomyślenia. Taki niesamowity widok z góry na favelę roztaczał się jedynie z policyjnego helikoptera.

Kiedy wysiadamy na jednej z nieskazitelnie czystych, świeżo pomalowanych stacji, zauważamy obecność żandarmerii. Żołnierze w turkusowych bejsbolówkach z nadrukiem "Forca da Pacificacão" stoją w pewnej odległości, dyskretnie obserwując otoczenie i sprawiając wrażenie, jakby prawie się wstydzili, że tu są. W samym sercu Complexo, gdzie zbiega się kilka wąskich ulic szczelnie zabudowanych wątpliwej jakości domami, właśnie dobiega końca realizacja bardzo nowoczesnego projektu. Po ukończeniu miejsce to będzie się nazywało Placem Wiedzy.

Mieszkańcy będą tu mieli do dyspozycji kino Cinema Carioca z biletami po cztery reais, a nie dwadzieścia pięć jak w centrum, Ośrodek Cyfryzacji Społeczeństwa, w którym będą się mogli nauczyć korzystać z internetu, a do tego nowe sklepy i ogrodzone boisko do piłki nożnej. Całość zdobi wielki mural przedstawiający Alberta Einsteina. Dostrzegam tu również coś, czego wartość wydaje się oczywista, ale nie było tego w żadnej z favel, które dotychczas odwiedziliśmy - dobrze zaprojektowane bloki mieszczące mieszkania komunalne. "Morar Carioca" - ogłasza billboard. "Mieszkaj jak carioca".

Pomalowane na jasne kolory, atrakcyjne bloki, kolejka Teleférico i Plac Wiedzy to lśniące symbole nadziei. To, że jeszcze rok temu uzbrojone gangi prowadziły tu regularną wojnę z policją i żandarmerią, pokazuje, jak szybko potrafi działać program odnowy. PAC, czyli Program Przyśpieszenia Rozwoju, który odpowiada za organizację tej inicjatywy, jest oczkiem w głowie prezydent Dilmy Rousseff, a obecnie jest już w przygotowywaniu PAC 2, w ramach którego brazylijskie miasta otrzymają wielomiliardowe zastrzyki na rozwój infrastruktury. Jednak jak wiele uda się zmienić do przyjazdu turystów na mistrzostwa świata i olimpiadę, tego nie wie nikt. Poza tym trzeba patrzeć na sprawę realistycznie i mieć świadomość, że dilerzy nie zniknęli na dobre.

Tak długo, jak istnieje rynek dla ich produktów, tak długo, jak bogaci i aspirujący do kariery cariocas oraz inni, mniej uprzywilejowani, będą się domagali swoich działek, tak długo w Complexo do Alemão będą sprzedawane narkotyki. BOPE też zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego planują tu pozostać przynajmniej do połowy następnego roku. Jedno, co nie ulega wątpliwości, to że lepsze warunki życia uwolniły potencjał drzemiący w ludziach, których państwo wcześniej zaniedbywało.

Podobnie jak Bira w Maré, Raul nie zamierza opuszczać społeczności, która kiedyś wychowała go na przestępcę. Zamiast tego wykorzystuje swoje doświadczenie i znajomość tutejszej kultury, by pomóc innym zmienić się w taki sam sposób, w jaki mu się udało. Prowadzi blog społecznościowy, nauczył się doskonale mówić po angielsku, a kiedy pytam o szczegóły na temat długotrwałej fali przemocy, która trapiła jego favelę, kiwa głową, uśmiecha się, po czym wyciąga swojego iPada, żeby to sprawdzić.

Fragment książki "Brazylia" Michaela Palina wydawnictwa Insignis. Premiera 2 lipca.

 


Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy