Reklama

Maryla Rodowicz: Wszystko, co wiem o facetach

Jaki ma przepis na udany związek? Jacy mężczyźni jej się podobają, a jacy jej się oświadczali? I jak artystce udało się pokonać poważny kryzys w małżeństwie?

Czy to prawda, że chciała pani wstąpić do zakonu?

Maryla Rodowicz: - Tak, ale to były czasy przedszkolne. Chodziłam do przedszkola prowadzonego przez zakonnice. Były dla mnie bardzo surowe i niedobre - często za karę klęczałam w kącie sali z rękami do góry. A jednak one mnie fascynowały. Pewnie chodziło o ich stroje - zakonnice były tajemnicze, bo nie wiadomo było, co miały pod spodem (śmiech). Kiedy poszłam do szkoły, przeszło mi z zakonem.

Ale jest pani osobą uduchowioną?

- Zdecydowanie. Mam kontakty z Duchem Świętym. Wierzę w anioły i ich moc. Miałam w życiu kilka takich sytuacji, że nie mogę w nie nie wierzyć. Pamiętam takie zdarzenie z dzieciństwa: babcia mnie wysłała po coś do sklepu i dała mi banknot. Biegłam, a on furkotał jak chorągiewka. Patrząc na niego, wbiegłam wprost na ruchliwą ulicę. Nikogo nie było obok, a nagle zostałam złapana za kark i postawiona na chodniku. Sekundę później pędem przejechał motocykl. Mówi się, że bliscy zmarli, którzy nas kochali, czuwają nad nami. Moja mama czuje obecność swojej matki. A ja pamiętam dzień jej śmierci. Grałam akurat koncerty w Bułgarii. Przyszła do mnie w nocy. Obudziłam się, a babcia siedziała koło mnie. Miałam otwarte oczy. To była jawa, nie sen. Nigdy tego nie zapomnę.

Reklama

Nie bała się pani?

- To było silne doznanie! Od tamtego momentu, kiedy nocuję w hotelu, muszę mieć zapalone światło. Z kolei w domu, kiedy kładę się spać, zawsze patrzę w stronę regału, bo wydaje mi się, że tam ten Duch Święty siedzi. Oczywiście pewnie tak nie jest. Pada tam smuga światła z ogrodu, ale moja wyobraźnia pracuje (śmiech). Przed snem modlę się, dziękuję za każdy dzień i przy okazji proszę o parę rzeczy.

O co pani prosi?

- Najczęściej o zdrowie dla rodziny. Czasem, kiedy mój mąż ma jakąś trudną sytuację zawodową, mówi: "Maria, poproś o pomoc Ducha Świętego". Mówię: "Sam sobie poproś", na co on mi odpowiada: "Nie, ty masz u niego szczególne względy".

Myśli pani o starości, przemijaniu, śmierci?

- To dla mnie w ogóle nie jest temat. To nie istnieje! Moja teoria jest taka, że nie ma sensu zadręczać się myśleniem o czymś, na co nie mamy wpływu. Po co o tym myśleć i się tym denerwować, skoro to jest nieuchronne? Ponieważ o tym nie myślę, to tego nie ma.

Wielu mężczyzn się pani oświadczało?

- Zdarzali się fani, którzy składali mi takie propozycje. Kiedyś po koncercie przyszedł do garderoby starszy pan w białych rękawiczkach i z laseczką. Poprosił, żeby wszyscy wyszli, ukląkł i się oświadczył. Potem wstał i rozwinął myśl, że chodzi mu o to, że on ma pole i nie ma kto robić w tym polu. Po pierwsze, ja bym się zajęła polem, po drugie, on uważa, że jestem zdrową rzepą, więc mogę mu urodzić syna, a po trzecie, da mi bardzo dużo swobody. Będę mogła nawet iść na telewizję do sąsiada. Nie skorzystałam. Inny pan jeździł za mną w czasie tournée po Stanach. Po ostatnim koncercie przysłał do garderoby bukiet kwiatów i kopertę. A tam sto dolarów. To był 1978 rok i wtedy to była kupa kasy! Po powrocie do Polski dostałam od tego mężczyzny list. Proponował, żebym za niego wyszła. Też miał pole i liczył, że będę robotna. Oferował za ślub 10 tysięcy dolarów. Oczywiście minus sto, które już mi podarował (śmiech). Prawdziwy romantyk!

Którzy mężczyźni się pani podobają?

- Sebastian Karpiel-Bułecka jest męski, a do tego jest góralem, co podnosi jego wartość. Borys Szyc też ma coś w sobie. Mimo że nie jest wysoki ani piękny, ale ma charakter, ma to coś. Kiedyś podobali mi się Andrzej Żuławski i Adam Hanuszkiewicz.

Niedawno obchodziliście z mężem 25. rocznicę ślubu.

- Przegapiliśmy tę rocznicę! Pobraliśmy się 13 lutego o trzynastej. To była jedyna wolna godzina w urzędzie stanu cywilnego. Małżeństwo to ciężka praca. Niedawno przeczytałam wywiad z panią Penderecką, której zadano pytanie o receptę na udany związek. Odpowiedziała, że babcia dała jej dwie rady: "Po pierwsze nigdy go nie pytaj, bo nie wiesz, czy odpowie prawdę, a po drugie ustępuj".

To trudne.

- Bardzo! Oboje z Andrzejem jesteśmy bardzo uparci i nieraz było ząb za ząb. To jest okropne, bo bez przerwy siekiera wisi w powietrzu. To nie ma sensu, teraz to wiem. Warto ustępować.

Z drugiej strony można sobie zadać pytanie: "Dlaczego to ciągle ja mam ustępować?".

- Jeśli jesteśmy przekonane, że mamy rację, to można machnąć ręką i ustąpić. Bo wiemy, że prawda i tak jest po naszej stronie. Proszę mi wierzyć, dla świętego spokoju warto. Nie ma sensu iść w zaparte i upierać się przy swoim zdaniu, bo życie zamienia się w piekło. Przeszliśmy ten etap, więc wiem, co mówię.

Trudnych chwil w waszym związku nie brakowało?

- Ależ oczywiście, zwłaszcza wtedy, gdy Andrzej zaczął wydawać moje płyty. To było w połowie lat 90. Zostawił swój zawód, by zająć się wydawaniem i promocją mojej muzyki. Musiał się wszystkiego uczyć. Biegał po redakcjach, załatwiał okładki, dbał o promocję. Było trudno, bo radia nie chciały grać mojej muzyki. Wracał do domu, a ja go przepytywałam, co załatwił. I dlaczego tego, czy tamtego, nie zrobił. Pamiętam, jak zorganizował press tour po lokalnych rozgłośniach radiowych. Jeździliśmy od miasta do miasta, spaliśmy w hotelach. I bywało, że przy kolacji siedzieliśmy bez słowa. Żadne się nie odzywało. Właśnie wtedy było między nami naprawdę źle. Było już na ostrzu noża.

Problemem była tylko wspólna praca?

- Nie tylko. Tak to już jest, że na początku związku nie widzimy wad. Potem, kiedy już je dostrzegamy, to wydaje nam się, że nasza miłość wszystko zmieni. I tu się zaczyna błędne myślenie. Ono do niczego dobrego nie prowadzi. Wiele lat mi zajęło, żeby zrozumieć, że nie zmienię partnera. Trzeba go zaakceptować z jego wadami. Wtedy warto sobie powtarzać, że i my nie jesteśmy bez wad. Często ludzie się rozwodzą, bo nie mogą przebrnąć przez ten etap. Dla mnie to też była lekcja.

Najważniejsze w związku jest...

- Partnerstwo, lojalność, uczciwość, wierność, bliskość. I zostawienie swoich ambicji za progiem. Miałam etap zazdrości, sprawdzania, cierpienia, odchodzenia od zmysłów, co on robi, kiedy mnie nie ma, z kim się spotyka - to było absurdalne. Ale i on był zazdrosny. Czasem wciąż jest. Ostatnio wybrałam się na ceremonię rozdania Wiktorów. Mąż nie chciał ze mną pójść, więc poszłam z synem Jędrkiem. Wracam, a Andrzej patrzy na mnie i mówi: "Co to za dekolt i nogi na wierzchu?". Mówię: "No wiesz, taka sukienka". Lubi, gdy inne kobiety mają taki dekolt, ale żona to już niekoniecznie.

Proponowano pani kiedyś rozbieraną sesję?

- Właśnie nie i bardzo mnie to boli (śmiech). Ale to by chyba jednak była przesada. Oczywiście można zrobić ładne artystyczne zdjęcia, z dobrym światłem i Photoshopem. Bo ciało musi być wygładzone, nawet jeśli to jest 18-letnia modelka. Wygładzanie to dziś norma.

Wygładzanie twarzy też. Nie kusi pani medycyna estetyczna?

- Chyba bałabym się bólu.

Jest pani aktywna?

- Codziennie myślę, żeby się za siebie zabrać. Mamy w domu rower stacjonarny i wiosła. Wystarczyłoby, żebym chociaż 15 minut dziennie na każdym z tych sprzętów poćwiczyła. Ale jak już człowiek usiądzie na kanapie i tak się w niej zatopi, to wiadomo... A pod stołem leżą ciężarki, które widzę i które mogłabym wziąć do ręki i ćwiczyć, siedząc przed telewizorem. Zresztą czasem to robię. Coraz częściej myślę, żeby wrócić do treningów z trenerką osobistą. Chyba tak zrobię.

Ma pani troje dzieci. Czy dziś uważa pani, że popełniła jakieś błędy wychowawcze?

- Popełniłam ich bardzo wiele. Byłam niekonsekwentna. Dawałam dzieciom dużo swobody. Najmłodszego syna pilnował mąż. Odrabianie lekcji, wywiadówki, korepetycje - to było na jego głowie. Natomiast moje dzieci z poprzedniego związku (z Krzysztofem Jasińskim - przyp. red.) miały więcej luzu. A kiedy mój mąż próbował je wychowywać, one się buntowały. A ja jak Rejtan rozdzierałam szaty: "Nie krzywdź moich dzieci!". Początkowo mąż dostawał szału, aż w końcu odpuścił i stwierdził, że nie będzie wychowywał ich na siłę. To dla wszystkich była trudna sytuacja. Bo Jaś i Kasia byli trochę puszczeni samopas. Często wyjeżdżałam, więc z odrabianiem lekcji było różnie. U córki skończyło się to tym, że miała strasznie dużo opuszczonych lekcji. Wagarowała. Mówiła, że idzie do szkoły, a tak naprawdę szła do klubu motocyklowego. Aż uciekła z domu. I to w klasie przedmaturalnej!

Dlaczego uciekła?

- Bo zabrałam jej kabel od internetu. Siedziała nocami przed komputerem, a rano mówiła, że ją boli głowa i znów nie szła do szkoły. Zabrałam więc kabel, a ona następnej nocy uciekła. Wzięła klatkę z białym królikiem i o czwartej rano wsiadła w pociąg do Wrocławia. W życiu tam nie była. Zatrzymała się u chłopaka poznanego w internecie. Po miesiącu namówiliśmy ją, żeby się przeniosła do Krakowa, gdzie mieszkał jej ojciec. W końcu bardzo dobrze zdała maturę. I już została w Krakowie.

Dziś zrobiłaby pani coś inaczej niż wtedy?

- Nie mogłam niczego zrobić. Przywiązać do kaloryfera? Zatrzymać siłą?

W książce "Wariatka tańczy" opisała pani także trudne przeżycia związane z synem, który wyjątkowo źle znosił pani trasy koncertowe.

- To było straszne. Mały Jasiek bardzo przeżywał rozstania ze mną. Jest takie zdjęcie moich dzieci: obok drzwi wyjściowych wisi mój plakat i one spakowane z walizeczkami stoją przy tym plakacie. Mnie też trudno było je zostawiać. A to były długie wyjazdy - np. na sześć tygodni do Rosji. Prawie dwa miesiące mnie nie było. Trasa po klubach polonijnych w Stanach - drugie tyle. A dzieci były malutkie. Pamiętam, że dzwoniłam do nich codziennie, a to był czas, że trzeba było  zamawiać rozmowę. Dzwoniło się z hotelu do międzynarodowej centrali i zamawiało rozmowę z Polską. Czekało się na połączenie, a bywało że telefonistka mówiła: "Dziś Polska zamknięta" i nie łączyła. Okropne czasy! Majątek wywalałam wtedy na prezenty dla dzieci, żeby trochę się zrehabilitować za swoją nieobecność.

Kiedy stała się pani niezależna finansowo?

- Kiedy poznałam mojego męża. Mieszkałam wtedy w bloku na Ursynowie i jeździłam rozpadającym się autem. Mama mi powiedziała, że muszę mieć niezawodny polski samochód. Jeździłam więc polonezem, potem kupiłam używanego mercedesa na ropę. Były problemy z benzyną. A Andrzej - był tzw. prywaciarzem - prowadził wtedy serwis Peugeota, miał nawet ksywę Peugeot. Po tym jak wyjechał ze mną w trasę do Związku Radzieckiego i zobaczył, jak to jest wyczerpujące i wyniszczające, powiedział: "Koniec z wyjazdami. Biorę cię na swoje utrzymanie". I dał mi do jazdy nowszego mercedesa.

Kiedy poczuła pani, że jest majętna?

- To też dzięki mężowi. Była druga połowa lat 90. Pewien człowiek z Krakowa zorganizował 2-miesięczną trasę po Polsce - stadiony i duże plenery. Grali Czesław Niemen, Czerwone Gitary, Marek Grechuta, The Animals i ja. Mój mąż jako jedyny podpisał umowę z tym organizatorem. Wszyscy inni grali "na gębę" i zostali wyrolowani! Po skończeniu trasy Seweryn Krajewski przyszedł do organizatora po wypłatę i usłyszał: "Ale jakie pieniądze? Przecież ja ci opłacałem hotele, śniadania i kolacje. Wszystko poszło na twoje utrzymanie". Ja miałam umowę i tylko ja dostałam zapłatę. Skończyło się tak, że zarobiłam wtedy swoje pierwsze większe pieniądze. Mogłam je odłożyć na koncie.

Dziś w co pani inwestuje?

- W nic. Mogę sobie pozwolić na szastanie pieniędzmi. Utrzymanie domu jest na głowie męża. Wkrótce wybiorę się do Londynu, mam tam parę upatrzonych ciuchów. Są nowe kolekcje, a zbliża się festiwal w Opolu, więc trzeba będzie wyglądać. Oczywiście może tak być, że pojadę, zainwestuję w samolot i hotel, a tego już nie będzie. Tak już się zdarzało.

Słyszałam, że zaczęła pani projektować ubrania.

- Zaczęło się od pomysłu mojego syna Jędrka. Któregoś dnia stwierdził, że w Polsce marka "Maryla Rodowicz" się marnuje. Zagraniczni artyści dużego formatu rozwijają swoje brandy. U nas niczego takiego nie ma. Powiedział, że chciałby coś z tym zrobić. Tak narodziła się firma Marylove, która sprzedaje gadżety w internecie. To m.in. T-shirty z moim wizerunkiem i tytułami piosenek. Postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze i właśnie pracujemy z projektantką nad linią modową. To będą niedrogie i wygodne ubrania z tkaniny dresowej.

Królowa polskiej piosenki nosi dresy?

- Pewnie, że tak! Bywam dresiarą! Rok temu miałam operację biodra i przez trzy miesiące codziennie miałam rehabilitację. Siłą rzeczy musiałam więc przerzucić się na luźniejszy styl - buty sportowe, legginsy, bluza, na to kurtka. Tak mi się to spodobało, że potem przez długi czas nie wkładałam innych rzeczy. Podoba mi się taka moda.

Jaką powierzchnię zajmuje pani garderoba?

- Mam dwie. Jedna jest przy sypialni i przechowuję w niej prywatne ubrania. Jest spora, a jednak już się tam nie mieszczę, więc buty stoją na zewnątrz, a ciuchy leżą na kupce. Druga garderoba, w której mam kostiumy i nakrycia głowy, ma powierzchnię 70 metrów. I w niej też już się nie mieszczę! Ciuchy piętrzą się w plastikowych workach na podłodze.

Można tam pewnie znaleźć prawdziwe perełki?

- O tak. Jestem chomikiem. Niczego nie wyrzucam. To są szyte specjalnie dla mnie kostiumy, ale też przerobione ubrania od największych projektantów: Dior, Versace, Dolce & Gabbana - przerabiam ich projekty i dostosowuję do siebie. Moja krawcowa tu coś przytnie, tam dopasuje i już jest super.

Ma pani w planach zorganizować pokaz mody marki Marylove?

- Oczywiście! Będzie pokaz i huczna impreza. Mamy sporo fajnych pomysłów. Bardzo bym chciała, żeby ten projekt okazał się sukcesem, bo to jest pierwsza poważna praca mojego syna. Przez rok pracował z ojcem. To było tuż po studiach. Mój mąż zajmuje się nieruchomościami i liczył na to, że przekaże swoją firmę synowi. Wiadomo, ojcowie zawsze na to liczą. Ale po roku współpracy syn powiedział, że tego nie dźwiga. I rozstali się. Jędrek zajął się więc modą i handlem.

Lubi pani szokować? Przekraczać granice?

- Uwielbiam prowokować! Czułam, że po Wiktorach będą komentarze, że w moim wieku nie wypada mieć takiego rozcięcia na udzie i dekoltu. A jakoś w czasie przymiarek kreacja wydawała się skromniejsza. Zawsze czekam na te komentarze w stylu "W jej wieku to już naprawdę nie wypada" (śmiech).

Najgłupsza plotka o pani?

- Były ich setki! Ostatnio - że mam ognisty romans z Janem Kulczykiem. Wzięło się to stąd, że pojechaliśmy z mężem i przyjaciółmi na Karaiby. Pływaliśmy tam jachtem. Po powrocie prasa pytała, z kim byłam. Nie chciałam zdradzać, w końcu to prywatna sprawa. "To chociaż niech pani powie, ile metrów ma jacht", dopytywali. Odparłam, że duży, chyba z 90 metrów. Tak palnęłam, ale oni posprawdzali i wyszło im, że taki jacht ma tylko Jan Kulczyk. A skoro na zdjęciach nie było mojego męża, to napisali, że ze mną nie wypłynął.

Ostatnio szokowała pani, mówiąc, że była molestowana. Żałuje pani tych słów?

- Owszem, powiedziałam, że byłam molestowana. Kiedyś wiozłam samochodem wysoko postawioną osobę. I z tego media zrobiły aferę, że to był partyjniak. I że teraz już wiadomo, dlaczego Maryla zrobiła karierę. To była nadinterpretacja! Bo to był kompozytor, który jechał ze mną do pracy. Chyba był kierownikiem muzycznym, więc dla początkującej piosenkarki był ważniakiem. Faktycznie trzymał mnie za kolano. Nic więcej. Ja się wstydziłam, żeby mu coś powiedzieć. On też wyglądał na zawstydzonego. To nie była drastyczna sytuacja, nie byłam zależna od tego mężczyzny, poza tym on nie był agresywny, nie czułam się wykorzystywana. Kiedy o tym powiedziałam, świeża była sprawa Durczoka i jakoś tak czułam, że nie wszystko w tej aferze musi być prawdą, że chcą się na nim odegrać. Raz zdarzyła mi się niefajna sytuacja. Byłam za granicą na koncercie. Opiekun naszej grupy po koncercie przyszedł do mnie do pokoju i przewrócił mnie na łóżko. Powiedział, że chce sobie odebrać "prowizję". Po krótkiej walce ja wygrałam i go wygoniłam z pokoju. I po sprawie. Do niczego nie doszło.

Czy to prawda, że wakacje w Wałpuszu przekreśliły pani karierę w Hollywood?

- Tak było. Poznałam znanego fryzjera gwiazd Vidala Sassoona. Zaprosił naszą trzyosobową grupkę na obiad i prosił, żebym została na kolację, bo wieczorem organizował party dla całego Hollywood. Obiecał, że nas pozna z kim trzeba. Powiedziałam, że mam samolot, bo jadę na wczasy do Wałpusza. Tam był drewniany domek, który stał na cegłach. W kranie zimna woda. Ale miałam ten domek wykupiony, więc musiałam zabrać dzieci na wakacje. No i odrzuciłam szansę na karierę (śmiech). Z kolei na festiwalu w Hollywood pewien dyrektor firmy fonograficznej zapytał, czy mam ze sobą demo. Był zachwycony moim głosem. Oczywiście nie miałam, ale obiecałam, że mu przyślę. Kiedy już byłam w Polsce, wynajęłam studio, nagrałam demo z angielskimi wersjami swoich hitów i mu to wysłałam. Okazało się, że on już tam nie pracuje (śmiech).

Czy któryś polski artysta ma szanse na karierę za oceanem?

- Na pewno, ale to kwestia determinacji, żeby się tam przenieść. Kariera wymaga poświęcenia, zwłaszcza w Stanach. Trzeba być pod ręką i szlifować język, żeby nie było akcentu. Szanse mają np. Ewa Farna, Igor Herbut i wokalistka Red Lips. Ale żeby to osiągnąć, musieliby postawić wszystko na jedną kartę.

Jak widzi siebie pani za 10 lat?

- Nie myślę do przodu. Steruję swoją karierą i ją programuję, ale nie z tak dużym wyprzedzeniem. Teraz na przykład planuję wydać drugi tom książki "Maryla". Znajdą się tam wywiady z ludźmi, którzy mnie znają: Heleną Vondráčkovą, Niną Terentiew, z fanami i muzykami. A we wrześniu będzie duża wystawa moich archiwaliów i kostiumów w Bibliotece Narodowej. Czeka mnie też mnóstwo koncertów, przygotowuję sporo niespodzianek na festiwal w Opolu. Nie mam marzeń, tylko plany. Żyję od projektu do projektu. I dobrze mi z tym.

Justyna Kasprzak

SHOW 9/2015

Show
Dowiedz się więcej na temat: Maryla Rodowicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy