Reklama

Zimowa kraina na dachu Europy. Mówią o niej „mały Tybet”

„Jesteś gotowa”? – pyta instruktorka. „Tak” – odpowiadam, „nie” – myślę. W górze błękitne niebo, w dole zielona plama lasu, srebrna wstążka rzeki, brązowe kwadraty domów. I jeszcze (czy raczej: przede wszystkim) białe szczyty, łączące ziemię z niebem. Nie da się być gotowym na taką dawkę piękna.

Wioska jak z obrazka

Kiedy każe się dzieciom namalować górski pejzaż, malują właśnie tak. W tle i na pierwszym planie, jakby tworzące okrąg, postrzępione szczyty i strome zbocza ze spływającymi po nich jęzorami śniegu. Dołem, przycupnięta w bezpiecznej otulinie skał, wioska, na którą składają się drewniane domki o spadzistych dachach i bogato rzeźbionych okiennicach. Zwykle na obrazku jest też biały kościół ze smukłą wieżą, ratusz, szkoła, zagrody ze zwierzętami. Między wszystkimi tymi elementami wije się rzeka, wąska, o przejrzystej wodzie.

Tak malują dzieci i tak właśnie wygląda Livigno - ulokowana w Lombardii, zajmująca powierzchnię niewiele ponad 200 km kwadratowych, będąca domem dla ok. 5 tys. mieszkańców miejscowość, którą z uwagi na jej położenie na niebagatelnej wysokości 1809 m.n.p.m., zwykło się nazywać "Małym Tybetem".

Reklama

W tych dziecięcych rysunkach brakuje może tylko jednego elementu: cienkich, czarnych nitek ciągnących się wzdłuż zboczy i rozrzuconych pod nimi kolorowych punkcików. Wyciągów i narciarzy. A to przecież właśnie z nich słynie Livigno - jeden z największych ośrodków sportów zimowych we Włoszech, który w ostatnich latach Polacy upodobali sobie szczególnie mocno.

Zobacz również: Trentino. Ten region Włoch Polacy upodobali sobie szczególnie

Narciarskie wyliczanki

Dowody potwierdzające powyższy osąd? Wystarczy uważnie rozejrzeć się po stokach Livigno, czy raczej - uważnie posłuchać toczonych na nich rozmów. Język polski słychać tam niemal tak często jak włoski, francuski i niemiecki. Co ciekawe, szeleszczące głoski wydobywają się nie tylko z ust naszych rodaków. Spośród 150 instruktorów pracujących w Livigno, spora grupa mówi po polsku. - Żeby nauczyć się polskiego pojechałem na kilka miesięcy do Krakowa - mówi mi Christian, jeden z instruktorów. - Czy było warto? Jasne! Piękne miasto, mili ludzie, chociaż język trudny. Coś złapałem, a teraz co sezon ćwiczę ucząc dzieci jazdy na nartach.

Zresztą, diagnozę sporej popularności potwierdzają nie tylko obserwacje, ale i liczby. W ubiegłym sezonie narciarskim Polacy najchętniej wyjeżdżali we włoskie Alpy (ponad 47 proc.), do Austrii (22 proc.) bądź pozostawali w rodzimych kurortach (20 proc). Spośród włoskich ośrodków zaś, na szczycie listy popularności znajdowało się właśnie Livigno, które odwiedziło 200 tys. rodaków. Co zastali na miejscu?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, można pozostać jeszcze na chwilę w świecie liczb i przytoczyć wyliczankę, którą chwali się ośrodek narciarskich: 115 km tras narciarskich, wytyczonych na wysokości blisko 3.000 m n.p.m. (jak usłyszałam od jednej z instruktorek "trasa poniżej 1800 m to nie trasa"), 74 stoki o różnym stopniu trudności, 6 kolei gondolowych (Carosello 3000 I i II, Mottolino, Livigno Centro Tagliede I i II, Cassana), 14 wyciągów krzesełkowych, 11 wyciągów talerzykowych. Całość podzielona na dwa kompleksy, ulokowane po obu stronach doliny, między którymi kursuje specjalny skibus.

Statystyki robią wrażenie, jednak o wiele ciekawsze jest to, co kryje się za liczbami.

Zobacz również: Ratownik TOPR o zimowych grzechach turystów. Który jest najcięższy?

Szusowanie w chmurach

Instruktorka, która raz po raz dopytuje, "czy jestem gotowa", ma na imię Jessica. Wjeżdżamy razem na Carosello - najwyższy punkt ośrodka, wyniesiony 3 tys. metrów nad poziom morza. Słońce pali tak mocno, że mimo pory roku i wysokości jest ciepło niczym latem w południowym kurorcie (no, z tym kurortem to może lekka przesada, ale rozpiąć kurtkę i zdjąć rękawiczki można bez problemu).

Jest nie tylko ciepło, ale i ładnie, tak ładnie, że każdy chce zdjęcie. W odpowiedzi na tę potrzebę na szczycie postawiono srebrną statuę z sylwetką drapieżnego ptaka - idealny "instaspot". Moja instruktorka ciągnie mnie jednak dalej. "Tam! tam, jest naprawdę pięknie" - mówi, stawia mnie z dala od turystów i najpierw każe pozować, a potem się rozejrzeć wokół po morzu śniegu. - Mój brat wziął tutaj ślub - opowiada, a potem pokazuje trasę, którą będziemy zjeżdżać. Długi, szeroki, rozświetlony słońcem stok, łagodnie opada ku dolinie.

Przez kilka następnych dni, przekonam się, że podobnie wyglądają wszystkie tutejsze trasy, niemal bez wyjątków szerokie, nieograniczone urwiskiem czy linią drzew. W przeciwieństwie do tych znanych z Polski czy Słowacji, nie meandrują między partiami lasu, a raczej sprawiają wrażenie jakby były prowadzone po bezkresnych halach. To spory komfort - nawet w szczycie sezonu stoki nie zamieniają się w tłoczne arterie. Nie ma też stresu, że jakiś nieuważny czy nerwowy narciarz zatrzyma się na naszych plecach. Jest za to kontakt z naturą, która na tej wysokości, w chwilami bezludnych miejscach, zdaje się być na wyciągnięcie ręki.

Zobacz również: Tajemnicza chata ostatniego zbójnika Tatr

Szerokie, proste stoki nie oznaczają jednak nudny. Wręcz przeciwnie, 115 kilometrów tras dzieli się miedzy szlaki o różnym stopniu trudności, od oślich łączek dla początkujących, przez niebieskie, rekreacyjne stoki, nartostrady, pozwalające szybko przemierzyć sporą odległość, po czarne trasy dla tych, którzy nie boją się prędkości i wyzwań. Wszystko to świetnie skomunikowane za sprawą sieci rozmaitych wyciągów na tyle gęstej, że nawet przy sporej frekwencji kolejek nie trzeba się obawiać. Przy odrobienie kreatywności i smykałce do logistyki można spędzić cały dzień, ani razu nie zjeżdżając tą samą trasą.

Przed monotonią chroni nie tylko liczba tras, ale również znajdująca się w ich sąsiedztwie infrastruktura. Kto wrażliwy na estetykę architektury wypoczynkowej, przyglądając się budynkom w Livigno, może dostrzec, jak w toku rozwoju kurortu zmieniały się jej style. A kto mniej wrażliwy, albo po prostu wilczogłodny po szaleństwach na stoku, może po prostu wejść do środka i uraczyć się pozycjami z karty. Znajdą się w nich zarówno klasyczne, włoskie przysmaki od makaronów po panna cottę, jak i typowe dla Livigno specjały na bazie sera i mięsa, ciężkie, z minimalnym dodatkiem warzyw. Choć to kuchnia nie dla każdego, jej charakter sporo mówi o tożsamości tego miejsca i jego - nie tylko geograficznej - bliskości ze Szwajcarią. Na deser albo na rozgrzewkę wypada zaś spróbować bombardino - likieru o jajecznym smaku, serwowanego na ciepło z porcją bitej śmietany. Smakuje, rozgrzewa, ale też szumi w głowie więc na stoku lepiej spożywać go w homeopatycznych dawkach.

Oprócz knajpek z tarasami, z których rozciąga się widok na góry,  przy stokach znajdziemy też kilka innych atrakcji - gigantyczne ramki i napisy, w sąsiedztwie których można zapozować do pamiątkowego zdjęcia, a także... wrak samolotu. Pozbawiony dziobu, lekko odrapany, na szczęście nie stanowi smutnego wspomnienia po katastrofie. Wręcz przeciwnie - został tu umieszczony jako element snow parku - przestrzeni dla tych, którzy ponad jazdę na klasycznie przygotowanym śniegu preferują swobodne szusy na dziewiczych muldach.

Zobacz również: Mała wioska słynie z niecodziennej atrakcji. W roli głównej - psy

MUS! i inne obowiązkowe atrakcje

A co po zejściu ze stoku? Przede wszystkim, wypadałoby się dowiedzieć czegoś o miejscu, w którym spędzamy zimowe wakacje. Solidną porcję wiedzy otrzymamy w MUS! Museo di Livigno e Trepalle, czyli w lokalnym muzeum. To jedna z tych niewielkich placówek wystawienniczo-edukacyjnych, które można by uznać za wzorcowe. Stworzona w całości lokalnie, z eksponatów zbieranych od mieszkańców Livigno, powoli, kameralnie, sala za salą, opowiada historię o tym, jak maleńka położona na dachu Europy wioska zmieniła się w turystyczny kurort.

O dziwo, nie są to odległe dzieje. Żyją jeszcze mieszkańcy Livigno, którzy mogą pamiętać swoje miasteczko sprzed turystycznej rewolucji - tunele kopane w śniegu, które zimą umożliwiały przemieszczanie się od domu do domu, ubogą dietę, złożoną z tego, co udało się wyhodować na niełaskawej ziemi, skromne, własnoręcznie szyte stroje, zioła, które zastępowały leki, wyjazdy za pracą do Szwajcarii lub większych, włoskich miast, gdy nastawała zima i w wiosce nie było już nic roboty. Ciężkie życie w pięknym miejscu.

 "Game changerem" okazała się budowa tunelu pod górą Munt la Schera, który połączył Livigno ze szwajcarską Gryzonią. Otwarty w 1965 roku, szybko stał się ulubioną trasą turystów, przywożących ze sobą energię, pragnienie aktywnego wypoczynku, ciekawość nowego i oczywiście - pieniądze do wydania. Zaczęły się dobre czasy.

Przewodniczki w MUS! są na tyle otwarte, że opowiadają też o tym, czego ekspozycja nie obejmuje, czyli o tym, jak dziś żyje się w Livigno. Ciekawskim turystom zdradzają, że tutaj domów się nie sprzedaje, tylko zostawia w spadku dzieciom i wnukom. Że - w konsekwencji tej praktyki - duże sieci hotelowe i gastronomiczne nie mają wstępu do doliny. I że wbrew ogólnoświatowemu trendowi tutejsi młodzi nie uciekają ze wsi do miasta, a nawet jeśli,  to tylko na trochę. Postudiują w Mediolanie, Bolonii, Rzymie, a potem wracają, bo gdzie będzie im lepiej?

Po wyjściu z muzeum warto przespacerować się po miasteczku, popatrzeć na tradycyjne domy z kamienia i ciemnego drewna, zatrzymać w jednej z knajpek, których wnętrza kuszą ciepłymi plamami światła. Może też kupić coś na pamiątkę (ciekawostka: Livigno jest strefą wolnocłową więc wiele produktów kupimy tu taniej niż w innych włoskich miejscowościach). Za punkt docelowy spaceru warto obrać sam kraniec wioski. To tam znajduje się Latteria di Livigno - mleczarnia, w której część tego, o czym dowiedzieliśmy się w muzeum, można zobaczyć w praktyce. Budynek to nowoczesny - postawiony w 2006 roku, w środku wyposażony w odpowiadające aktualnym standardom urządzenia. Nowoczesne jest też marketingowe podejście - w Latterii sery nie tylko się produkuje, nie tylko degustuje, nie tylko sprzedaje, ale również o serach się opowiada.

Mleczarnię zaprojektowano tak, by proces produkcji można było zobaczyć na własne oczy - przechadzając się przeszklonym korytarzem na pierwszym piętrze, wystarczy spojrzeć w dół, by zobaczyć tajemniczą maszynerię i uwijających się wokół niej pracowników w białych kitlach. - Mleko odbieramy od rolników kilka razy w tygodniu, wczesnym rankiem - opowiada mi przewodniczka. - To nie zawsze to samo mleko: latem, gdy krowy pasą się na polach jest słodsze, bardziej tłuste. Z tego najwyższej jakości, najświeższego robi się jogurty, pozostałe, przeznaczone jest do produkcji serów.

Zobacz również: Nowoczesne schronisko w sercu Beskidu Wyspowego

I to ilu i jak różnorodnych! Idąc przed kolejne pomieszczenia mleczarni mija się całe alejki, szczelnie wypełnione leżakującymi serami. - Są takie, które leżakują kilka tygodni, a są i takie które spożywa się dopiero po roku, każdy z nich co 20 dni obracamy, żeby proces przebiegał równomiernie - tłumaczą pracownicy. - A mamy też sery, które dojrzewają nie tutaj, ale w jaskini. Tak jak za dawnych czasów.

W mleczarni jest oczywiście sklepik, jest też kawiarnia, gdzie można spróbować wyrobów, których produkcję podglądało się przed momentem. Warto skorzystać, bo wytwarzanych tu serów i mlecznych napoi, nie można kupić poza Livigno.

Ja, po degustacji poprosiłam o cappuccino. Zdążyłam wypić łyk, może dwa, kiedy przyszła kelnerka i oświadczyła, że ona bardzo przeprasza, ale kawa jest zła, mleko jest nieodpowiednie, ja muszę kawę oddać, a ona zrobi nową, z dobrym mlekiem, bo tutaj co jak co, ale mleko musi być idealne. Oddałam, w duchu wzruszając ramionami: mleko to mleko, kawa to kawa. Kpiarski nastrój zniknął wraz z pierwszym łykiem owej "właściwej" kawy. Słońce, słodycz, miód, rośliny - nigdy nie myślałam, że mleko może tak smakować.

Tańce na śniegu

Może zdarzyć się tak, że zimą do Livigno trafi ktoś, kto na nartach jeździć nie chce. Co wtedy? Wtedy otwiera się przed nim wachlarz najrozmaitszych okołonarciarskich czy pozanarciarskich atrakcji. Przede wszystkim na nartach można nie tylko zjeżdżać, ale też biegać czy spacerować, a w Livigno znajdziemy ku temu doskonałe warunki. Kto woli aktywności bez dwóch desek, może założyć na stopy rakiety śnieżne i udać się na spacer jednym z górskich szlaków. Przechadzka po głębokim śniegu, na trasie na której nie spotkamy ani jednego turysty - to aktywność, która ma smak przygody. Ci, których serce ciągnie do sportów z nutką adrenaliny mogą spróbować aktywności o nazwie fat bike, czyli przejażdżki rowerem elektrycznym o grubych kołach, umożliwiających poruszanie się po śniegu.

Ci zaś, którzy potrzebują uspokoić nerwy i dostarczyć do organizmu nieco endorfin, powinni spróbować spaceru z alpakami ( aktywność ta obniża ciśnienie krwi, redukuje stres i stany lękowe - potwierdzone naukowo!). W Livigno takich kudłatych słodziaków mieszka kilkanaście, a ich domem jest gospodarstwo agroturystyczne La Tresenda.

Choć podejmując jakiekolwiek aktywności ze zwierzętami warto zachować ograniczone zaufanie i dwa razy zastanowić się, czy aby nasza rozrywka nie odbywa się kosztem ich komfortu, w tym przypadku wydaje się, że nie ma powodów do obaw. Włochate czworonogi o sympatycznych pyskach wylegują się w sporej zagrodzie z widokiem na łąkę i góry, w menu mają trawę, siano i biszkopty z proteinami, a właściciel zagaduje do nich, jak do swoich najlepszych kolegów. Chętnie też o nich opowiada.

- Zacząłem je hodować 13 lat temu - wspomina. - Znajomy, który ma sporą hodowlę alpak dał mi kilka zwierzaków na jeden sezon. Z zaskoczeniem obserwowałem, jak reagują na nie ludzie. Szedłem na spacer z alpakami, a turyści przystawali, wzdychali, komentowali, pytali o zdjęcia. Kto by pomyślał, że w tych włochatych stworzeniach, jest taki potencjał.

Idę więc na spacer i ja. Do ręki dostaję lejce z malutką, białą alpaką (jak tłumaczy mi właściciel, kolory alpak, tak jak kolory koni mają swoje nazwy - biały tu bijou, brązowy - karmel, szary - popcorn), łatwo nam się idzie, równy krok, noga przy nodze. Po chwili jednak do spaceru dołącza lama. Ta idzie swoim torem - wyprzedza, zwalnia, zatacza koła. Przez moment można mieć wrażenie, że tańczy z człowiekiem na śniegu.

Ile za taką przyjemność, czyli porozmawiajmy o kosztach

Teraz przychodzi czas na kłopotliwe pytanie: ile to wszystko kosztuje i czy przeciętną Polską rodzinę stać na ferie w Livigno? Jak w przypadku każdej rozmowy o pieniądzach, odpowiedź brzmi: to zależy.

Jeśli chodzi o skipassy narciarze mogą wybierać spośród karnetów całodniowych, kilkudniowych (maksymalny okres to 14 dni), porannych (do godz. 13) i popołudniowych (od 12.30). Ceny różnią się w zależności od wieku - taniej jeżdżą dzieci, młodzież i seniorzy oraz od sezonu - najdrożej jest oczywiście w tym wysokim, w skład którego wchodzą trzy okresy 23/12/2023 - 07/01/2024, 27/01/2024 - 15/03/2024, 23/03/2024 - 02/04/2024. Najdroższy, czyli jak drogi? W wysokim sezonie osoba dorosła za dzień szusowania zapłaci 63,5 euro, trzydniowy karnet będzie kosztował ją 180, 50 euro, a 14 dniowy urlop na nartach - 512 euro.

Na drugim biegunie cenowym stoi zaś tzw. sezon specjalny czyli jazda w pierwszej połowie grudnia i drugiej połowie kwietnia, kiedy za takie same przyjemności zapłacimy odpowiednio: 33,5 euro, 100,5 euro i 322 euro. Można się w tych cenach i okresach pogubić? Owszem, nieco to skomplikowane, dlatego przed wyjazdem warto zerknąć na stronę skipasslivigno.com i sprawdzić szczegóły opcji, które nas interesują.

Wiadomo jednak, że zakup skipassa to nie koniec kosztów. Jeśli ktoś nie posiada własnego sprzętu, narty, kije, buty, kask, musi wypożyczyć. To dzienny wydatek rzędu 30-40 euro, w zależności od wybranej klasy nart. Listę wydatków zamykają oczywiście nocleg. Ile może kosztować, sprawdziliśmy, posługując się serwisem Booking. Najtańszą ofertą dla dwóch osób na tygodniowy pobyt w lutym jest apartament za około 5 tys. złotych.

Wydaje się więc, że ferie w Livigno nie są najtańszą opcją jaką można sobie wyobrazić. Istnieją jednak sposoby, żeby wyjazd zaplanować nieco sprytniej i nieco taniej. We wspomnianym specjalnym sezonie w miasteczku obowiązuje promocja, w ramach której każdy, kto zatrzyma się na co najmniej 4 noce w hotelu lub 7 nocy w apartamencie uczestniczącym w akcji, otrzymuje bezpłatny karnet narciarski. Przez cały sezon zaś, taniej jeżdżą dzieci - maluchy urodzone w 2016 i później za darmo, zaś dzieciaki z roczników 2008-2016 - za połowę ceny.

Jedni powiedzą - wciąż drogo. Inni, że alpejskie widoki, włoska kuchnia, gwarantowana pogoda i świetnie przygotowane stoki są warte swojej ceny. Gdzie leży prawda? Jak zawsze w przypadku podróży,  najlepiej przekonać się samemu.

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Livigno | Alpy | narciarstwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy