Reklama

Wyspy szczęśliwe

Dla pokoleń żeglarzy były ostatnim przystankiem przed Ameryką. Wyspy Kanaryjskie, kiedyś synonim egzotyki, dziś jakby trochę spowszedniały.

Jednak wystarczy wyjść z luksusowego hotelu, żeby przekonać się, że nasza cywilizacja nic tu nie znaczy wobec sił natury.

Uszczypnąłem się, ale miraż nie zniknął. Powietrze drgało od gorąca, jednak to nie tłumaczyło faktu, że kilka kroków ode mnie rozgrywała się scena, która nie miała prawa zdarzyć się w XXI wieku. Okryty koźlą skórą kapłan recytując magiczne formuły, wylewał czarkę mleka na ofiarny kamień.

- To spektakl dla turystów? - spytałem. Michaela, rezydentka hotelu w San Blas na Teneryfie, która mnie tu przyprowadziła, popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.

Reklama

- Radzę ci, żebyś się skupił, bo to rytuał praktykowany od tysiąca lat. Jeśli chcesz przebłagać zagniewanych bogów, to nie masz wyjścia. Rzeczywiście. Powinienem ugłaskać jakoś miejscowe bóstwa, bo starannie układany plan wyprawy walił się w gruzy.

Po przylocie z zimowej Polski marzyłem o kąpieli w ciepłym oceanie. Miałem zarezerwowany specjalnie wyposażony kajak morski. Chciałem zobaczyć z wody słynne 400-metrowe klify Los Gigantes na północno-zachodnim wybrzeżu. Nic z tego nie wyszło, bo zaczął wiać calima - ciepły wiatr znad Sahary i rozhuśtał Atlantyk.

Z oceanem nie ma żartów, zwłaszcza jak się ma zamiar podpłynąć kajakiem do podstawy strzelistych bazaltowych skał. Zamiast tego pojechałem na południe wyspy i wsiadłem na statek wycieczkowy, którego kapitan obiecał, że pokaże nam delfiny i wieloryby, od których roi się ponoć na sięgających trzech kilometrów głębokości wodach wokół Wysp Kanaryjskich.

Wyruszyliśmy z Los Cristianos, jednej z najstarszych osad na Teneryfie. To tu, w czasach gdy Kolumb odkrywał Amerykę, przybywali pierwsi konkwistadorzy. Choć w większości pochodzili z Kastylii, nie określali się mianem "Hiszpanów", tylko "chrześcijan" - stąd nazwa miasteczka.

Dopóki płynęliśmy na południe pod wiatr, wszystko wyglądało dobrze, jednak obiecanych ssaków morskich nie było widać. "To zadziwiające, zawsze tu są...", mówił stary szyper. Przez dwie godziny kręciliśmy się bez powodzenia, wypatrując charakterystycznych fontann wody wyrzucanych na kilka metrów w górę przez powracające z głębin na powierzchnię wieloryby.

Droga do portu z wiatrem po wzburzonym oceanie była prawdziwym wyzwaniem. Bujało niczym na szalonej huśtawce, a słona woda wściekle zalewała falami stłoczonych na pokładzie pasażerów. Aż trudno w takiej chwili uwierzyć, że starożytni Grecy nadali Wyspom Kanaryjskim nazwę Wyspy Szczęśliwe.

Jakim sposobem wszędobylscy pobratymcy Odyseusza dotarli aż tu i zdołali powrócić do Hellady, żeby opowiedzieć o swoim odkryciu? Grunt, że już wtedy żeglarze wiedzieli o istnieniu archipelagu na południowy zachód od Słupów Heraklesa (Gibraltaru). Inna sprawa, że Grecy lubili w opowieściach puszczać wodze fantazji.

O mieszkańcach Wysp Szczęśliwych mówili, że mają głowy psów, a w ogóle są potomkami Atlantów. Łatwowierni Rzymianie w to uwierzyli i tak powstała nazwa Psie Wyspy (z łac. pies - canis), która do naszych czasów przetrwała w nieco tylko zmodyfi kowanej formie. W słowa Herodota uwierzył też słynny szwajcarski badacz śladów kosmitów na Ziemi - Erich von Däniken, który w psiogłowych Atlantach z Wysp Kanaryjskich widział egipskich kapłanów kultu Anubisa. Ale to już całkiem inna historia.

Po powrocie do Los Cristianos obiecałem sobie, że na ocean będę patrzył wyłącznie z daleka. Obróciłem się tyłem do atramentowych fal i spojrzałem przed siebie. Przede mną wznosił się wysoki na 3718 m n.p.m. stożek. Najwyższy szczyt Wysp Kanaryjskich, i w ogóle Królestwa Hiszpanii - wulkan Teide. Niestety, spiczasty wierzchołek był ledwo widoczny. Porywisty wiatr niósł tumany saharyjskiego piasku, które nad szczytem formowały się w efektowny pióropusz.

- Gdy wieje calima, nie działa kolejka linowa. Nie można wtedy wchodzić na wierzchołek wulkanu - poinformowano mnie w hotelu. Prognozy były kiepskie. Potrzebowałem cudu, żeby odwrócić fatum. I cud się zdarzył. Następnego ranka po złożeniu ofiary niebo było przejrzyste, a wiatr ucichł.

Autobus serpentynami dowiózł mnie przez księżycowy krajobraz do dolnej stacji kolejki na Pico del Teide. Cały środek wyspy to wulkaniczna pustynia. Tak musiała wyglądać świat, zanim pojawiło się na nim życie. Milczące pola zastygłej lawy, kamienne gołoborza, z których wyrasta na prawie cztery tysiące metrów nagi, bazaltowy stożek. Kolejka linowa wjeżdża na wysokość 3555 m n.p.m.

Większość turystów poprzestaje na kontemplacji zapierającego dech w piersiach widoku z górnej stacji. Nieliczni zdobywają się na to, by pokonując ból głowy, wspiąć się na oddalony o 150 metrów w pionie wierzchołek. Warto podjąć ten wysiłek, bo pokryty lodem krater wulkanu to według zamieszkujących niegdyś wyspę Guanczów ni mniej, ni więcej tylko brama do piekła.

Mieszka tu zły bóg Guayota, który kiedyś ukradł z nieba słońce, ale po długiej walce został pokonany przez dobrego boga Achamana. Naukowcy przyznają, że podczas zdarzających się co kilka wieków erupcji Teide wyrzuca miliony ton popiołów, które mogą mieszkańcom Teneryfy "ukraść" słońce. Na szczęście dziś wulkan drzemie, a jedynie z maleńkich otworów w skale wydobywają się kłęby siarkowodorowego dymu.

Dzień spędzony wśród nagich, posępnych skał sprawił, że zatęskniłem za zielenią i śpiewem ptaków. Wyruszyłem więc promem (a jednak morze...) na odległą o zaledwie 30 kilometrów na zachód maleńką wyspę La Gomera. Tutejsze lasy i strumienie z krystalicznie czystą wodą cieszyły się sławą już w XV wieku.

To tu na czas potrzebny do odświeżenia zapasów (i uwiedzenia żony miejscowego gubernatora) zatrzymał się Krzysztof Kolumb w 1492 roku. Stąd też wyruszył, by po pięciotygodniowej podróży odkryć Amerykę (tak naprawdę to odkrył Karaiby, a do końca życia upierał się, że to były Indie). Zarzuciłem plecak i wybrałem się w poprzek 25-kilometrowej wyspy.

Winnice i plantacje palm oraz drzew cytrusowych szybko ustąpiły miejsca pachnącej egzotycznymi kwiatami puszczy. Wokół rosły wysokie drzewa laurowe oplecione pnączami. Wśród liści śpiewały kolorowe ptaki. Na wiodącym przez leśne ostępy szlaku turystów właściwie nie było. Zapewne tłoczyli się na plażach przy pięciogwiazdkowych hotelach.

A ja wciąż zastanawiałem się, czy odtwarzający starodawny rytuał Guanczów aktor z hotelu w San Blas rzeczywiście nie wpłynął pozytywnie na mój los. W końcu z bogami nigdy nic nie wiadomo...

Sergiusz Pinkwart

PANI

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy