Reklama

Walencja: Ukryty skarb

Choć leży na uboczu turystycznych szlaków, to zachwyca nie mniej niż Barcelona czy Madryt. Dumna, przesycona historią, ale patrząca w przyszłość Walencja to idealne miejsce, by docenić uroki Hiszpanii.

Kto z nas nie słyszał o legendarnym Świętym Graalu? Któż nie czytał o przygodach rycerzy króla Artura, a potem nie kibicował Indianie Jonesowi w jego brawurowych poszukiwaniach? Ale czy mamy świadomość, że najbardziej pożądany kielich świata od wieków ma spokojną przystań w walenckiej katedrze? Ja w każdym razie tego nie wiedziałam. I nie jest to bynajmniej jedyna rzecz, która mnie w tym mieście zaskoczyła.

Walencja nie ma oczywiście takiego rozmachu jak Madryt, daleko jej też do bogactwa Barcelony, ale jej charakter jest równie wyrazisty, co dwóch największych miast Hiszpanii. Jako trzecia, mniejsza siostra zdecydowanie ma się czym pochwalić.

Reklama

Miasto przyszłości

Najpierw widzę jej najbardziej nowoczesne oblicze - imponujące rozmachem i jakością architektury Miasto Sztuki i Nauki (Ciudad de las Artes y las Ciencias). Powstawało etapami, a jego głównym architektem i spiritus movens był mieszkający w Walencji Santiago Calatrava (ur. w 1951 r.).

Budowę rozpoczęto 18 lat temu. Pierwsze powstało El Hemisfèrico, czyli wyobrażająca "oko mądrości" ogromna betonowa konstrukcja z kinem IMAX i planetarium. Potem wyrastały: przypominające szkielet dinozaura interaktywne Muzeum Nauki, olbrzymie oceanarium z kilkunastoma morskimi ekosystemami (największe w Europie!) i gigantyczna owalna opera (a raczej Pałac Sztuki im. Królowej Zofii) Palacio de las Artes Reina Sofía z aż czterema scenami. 

Te futurystyczne, jednolicie białe gmachy efektownie odbijają się w taflach płytkich basenów. Jedyny mocny akcent kolorystyczny stanowi Ágora - imponująca sala widowiskowa w kształcie ostrygi, pokryta płytkami w kolorze ultramaryny. Wrażenie robi i sama skala ambitnego projektu (obejmuje obszar 350 tys. mkw.), i nieposkromiona wyobraźnia architektów, i to, że pomimo całej ultranowoczesności obiektu widać tu odniesienia do hiszpańskiej architektury ze szczególnym uwzględnieniem spuścizny wielkiego Gaudiego. A dodatkowo ta "dzielnica przyszłości" usytuowana jest w dawnym korycie rzeki!

Zielona rzeka

I tak docieramy do kolejnej walenckiej niespodzianki. Pod historycznymi mostami od ponad 50 lat nie przepływa już kapryśna rzeka Turia. Stare koryto przekształcono w park z kilometrami ścieżek, dziesiątkami boisk, kortów i placów zabaw, które na wschodnim krańcu wieńczy Miasto Sztuki i Nauki.

Bezprecedensowy projekt powstał po tragicznej powodzi z 1957 roku - zniszczonych wówczas zostało wiele historycznych obiektów i zginęło około 80 osób. Chcąc ochronić miasto przed kolejnymi klęskami, postanowiono zmienić bieg rzeki, wyprowadzając ją poza granice miasta. Na szczęście nie doszedł do skutku pomysł generała Franco, który w tym miejscu chciał poprowadzić autostradę.

Ludzie pragnęli "zielonej rzeki" w mieście i... ją dostali. Stworzono unikatowe w skali światowej tereny rekreacyjne, obejmujące 110 ha dawnego koryta rzeki. Otrzymały nazwę Jardín del Turia (Ogrody Turii). Dwunastokilometrowy ciąg zieleni w mieście? Pomysł do naśladowania i pozazdroszczenia...

Na tropie świętego Graala

Mam zaledwie kilka godzin, żeby obejrzeć starą, historyczną część Walencji. Spaceruję wzdłuż secesyjnych, bogato zdobionych kamienic, aż dochodzę do fantazyjnego, rokokowego pałacu z portalem, od którego nie jestem w stanie oderwać wzroku. Gąszcz kształtów z mieniącego się różnymi odcieniami półprzezroczystego alabastru, ta plątanina ekspresyjnych, organicznych form, nad którymi króluje smukła postać Madonny z Dzieciątkiem, wydaje mi się fascynująca.

Jak doskonałe połączenie późnego baroku z całym jego rozpasaniem form i żarliwą religijnością ze sztuką absolutnie współczesną w swojej nadekspresji i indywidualizmie. Ten portal, zdobiący Palacio del Marqués de Dos Aguas, jest dziełem dwóch XVIII-wiecznych hiszpańskich artystów: malarza Hipólita Roviry (który zakończył swój żywot w zakładzie dla obłąkanych) i rzeźbiarza Ignacia Vergary. 

W samym pałacu mieści się teraz muzeum ceramiki (Museo Nacional de Cerámica), pełne m.in. misternie dekorowanych płytek azulejos.

Po kilku minutach docieram do katedry przy Plaza de la Reina - była wznoszona od połowy XIII wieku w miejscu, gdzie wcześniej budowali świątynie kolejno: Rzymianie, Wizygoci i Maurowie.

Trzy portale monumentalnej chrześcijańskiej budowli reprezentują trzy style: romański, gotycki i barokowy. Ciekawostkę stanowi fakt, że przed gotyckim portalem Apostołów nieprzerwanie od czasów średniowiecza w każdy czwartek równo w południe zbiera się sąd wodny (ustanowiony jeszcze przez kalifa Al-Hakama w 960 r.). Sędziowie ubrani w tradycyjne czarne szaty rozstrzygają spory rolników i ustalają zasady użytkowania wody do nawadniania pól. A od ich ustnych wyroków nie ma odwołania! Jednak niewątpliwie największym magnesem katedry Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny jest kaplica Świętego Kielicha, a w niej słynna relikwia. Sama nazwa "Graal" pochodzi od starohiszpańskiego słowa "grial" (kubek). Legendarny kielich, czyli kamienna czarka z agatu, z której według podań Chrystus pił wino podczas Ostatniej Wieczerzy, dotarła do Hiszpanii już w III wieku.

Tym razem nie mam szczęścia - kaplica zamykana jest wcześniej (o 17), więc mistyczne zetknięcie z Graalem wciąż przede mną... Muszę zadowolić się podziwianiem gotycko-barokowej urody kościoła oraz dwóch płócien Francisca Goi w skromnej bocznej kaplicy.

Na następną wizytę zostawiam sobie też wejście na 207 stopni wieży El Miguelete - charakterystycznej ośmiobocznej dzwonnicy i symbolu miasta. Zaglądam natomiast do sąsiadującej z katedrą barokowej bazyliki Matki Boskiej Opuszczonych (Basílica de la Virgen de los Desamparados), która stoi na dawnym rzymskim forum. To pierwszy kościół w Walencji, który nie został wzniesiony na fundamentach wcześniejszych, pogańskich świątyń. Niezwykłą gotycką figurę w ołtarzu (Matka Boska ma nietypowo opuszczoną głowę) podarował walencjanom antypapież Benedykt XIII.

Moc Płomieni

Czas na relaks i walenckie przysmaki. Obowiązkowy punkt kulinarnego programu, czyli horchatę, mam już za sobą. Horchata de chufa to popularny w całej Wspólnocie Walenckiej napój, wytwarzany z miejscowej odmiany cibory jadalnej (inaczej migdału ziemnego). Robi się go ze słodkich bulw tej rośliny, wody i cukru - orzeźwienie gwarantowane.

Teraz apetyt zaostrzam miejscowym koktajlem o wdzięcznej nazwie Agua de Valencia. To miks szampana (albo jego hiszpańskiego odpowiednika - cavy) z sokiem pomarańczowym, wódką i dżinem. Pycha. Po takim preludium paella (wywodząca się notabene z Walencji) smakuje mi jak nigdy dotąd. Mój apetyt na to miasto najwyraźniej rośnie. 

Poważnie myślę o tym, żeby po raz kolejny odwiedzić je w marcu. Odbywa się tam wówczas niezwykłe, pogańsko-chrześcijańskie Święto Ognia, czyli Las Fallas. Zaczyna się od parady mieszkańców w tradycyjnych strojach, połączonej z wyborem najpiękniejszych uczestniczek, czyli faller. Wszyscy niosą wielkie drewniane figury (fallas) w satyryczny sposób przedstawiające realia hiszpańskiej codzienności. Tworzone z kartonu, plastrów wosku i drewna rzeźby płoną na ulicach miasta w ostatnim dniu fiesty - 19 marca. To kulminacyjny moment, tzw. La Noche de la Cremà (Noc Płomieni). Obecny jest też element religijny - Ofrenda de las Flores, czyli ofiarowanie kwiatów Matce Boskiej: przez miasto maszerują wystrojone fallery, niosąc ze sobą bukiety kwiatów, które układane są na drewnianym rusztowaniu przed bazyliką na Plaza de la Virgen, tworzącym stożek wokół ogromnej rzeźby Matki Boskiej Opuszczonych.

To wszystko musi robić niebywałe wrażenie - jedyne, co mnie odstrasza, to tłumy turystów przybywające w tym czasie do Walencji (około półtora miliona) i codzienny pięciominutowy pokaz petard zwany La Mascletá...

Ci, którzy tłumu się nie boją, mogą wybrać jeszcze bardziej ekstremalną atrakcję tych okolic - słynną bitwę na pomidory La Tomatina. Impreza, odbywająca się zawsze w ostatnią środę sierpnia, przyciąga do małego miasteczka młodzież z całego świata. Liczące 10 tysięcy mieszkańców Buñol musi się wtedy uporać z najazdem 60-tysięcznej hordy, na szczęście nieuzbrojonej. Ja, chociaż pomidory uwielbiam, wolę je... na talerzu. Dojrzewające w gorącym południowym słońcu, polane aromatyczną oliwą z regionu Walencji, nie mają sobie równych. 

Tekst: Wika Kwiatkowska

PANI 8/2014

Przepis na paellę walencjańską!

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy