Reklama

Stambuł tańczy na dachu

W Stambule można nocą tańczyć na dachu lub na wyspie pośrodku Bosforu. Albo zjeść kolacje z widokiem na całe miasto. A śniadanie – na promie na Wyspy Książęce. Miasto między Europą i Azją to doskonały adres dla sybaryty.

- Chcesz więc pożyć przez weekend moim życiem? - pyta Irmi, mrużąc oczy. Gęste brwi dodają jej twarzy zawadiackiego charakteru. Rodowita stambułka wydaje się wymarzoną przewodniczką po mieście. Poznałyśmy się na jednej z Wysp Książęcych, leżąc na sąsiednich leżakach na plaży z widokiem na miasto. W drodze powrotnej, na promie, zajadałyśmy się bajglami, popijając herbatę z maleńkich szklaneczek w kształcie tulipana. Parowiec, wypuszczając z komina kłęby czarnego dymu, zdążył już okrążyć największe z dziewięciu rozsianych po Morzu Marmara wysp i poobijać się o porty na przedmieściach Stambułu.

Reklama

- Tylko zdajesz sobie sprawę, że nie pokażę ci Błękitnego Meczetu? Co najwyżej klub, z którego jest na niego najpiękniejszy widok - pyta Irmi, gdy prom dobija do Karaköy niedaleko XIV-wiecznej, wzniesionej przez genueńczyków Wieży Galata. - Jedziemy do mnie szykować się na wieczór! - decyduje. Łapiemy żółtą taksówkę. Wieczorne korki jeszcze się nie zaczęły, a ruch i tak jest o wiele większy niż w Warszawie w godzinach szczytu. - Do Nişantaşi - rzuca Irmi.

Mieszka w starym, osmańskim domu z ciężkimi okiennicami. Wiekowa fasada lśni, świeżo odmalowana. Pod kutą bramą mijamy fotografujących się na tle domu Japończyków.

- Wraz z sukcesem autobiograficznej powieści, a zarazem przewodnika Stambuł Orhana Pamuka, pojawili się tu turyści - komentuje Irmi. - I dla niego, i dla mnie ta dzielnica to Stambuł dzieciństwa. Od czasów młodości noblisty ceny niebotycznie podskoczyły, a ulice obrosły apartamentowcami. Położona na wzgórzach Nişantaşi to dziś jedna z najbardziej ekskluzywnych dzielnic - od wieków mieszkają tu stare, stambulskie rodziny. Jest enklawą w mieście, w którym wśród 15 milionów mieszkańców zaledwie jedną piątą stanowią rdzenni stambulczycy. Mieszkać chciałby tu każdy, ale nie każdego stać na zapłacenie 250 tys. dolarów za 60-metrowe mieszkanie w kamienicy (z portierem przy drzwiach i siłownią w piwnicy).

Przy lustrze z solidną, zdobioną w kwiatowe wzory ramą z czasów najlepszego, tureckiego rzemiosła Irmi robi się na bóstwo. Czarną jak węgiel kredką podkreśla brązowe oczy i rozczesuje bujne włosy. Zaczynam czuć się jak uboga krewna i też łapię za wystawione na kredensie kosmetyki... Nocne życie Stambułu rozkręca się powoli - na wyjście do restauracji o 20.00 jest za wcześnie. Kluby zapełniają się jeszcze później. Wydaje się więc, że mamy mnóstwo czasu, ale Irmi po raz pierwszy mnie pospiesza, wyjaśniając, że z okazji urodzin przyjaciółki cudem udało jej się zarezerwować stolik w jednej z najlepszych knajp w mieście. Rezerwacje przyjmują tylko na 20.00 i 22.00. Załapałyśmy się na tę wcześniejszą. 

Taksówka ślimaczy się w korku. Wszyscy trąbią jak szaleni, a pasy trzymające samochody w ryzach przestają istnieć. Wysiadamy przy deptaku İstiklâl Caddesi, który ciągnie się od reprezentacyjnego placu Taksim przez całą dzielnicę Beyoğlu aż do mostu Galata. Płynie nim rzeka ludzi. Wystrojone nastolatki balansują na obcasach, wokół krążą chłopcy z ułożonymi na żel włosami, spacerowym krokiem przechodzi tradycyjnie ubrana rodzina - kobiety w długich płaszczach zamieniających figury w bezkształtny kloc, mężczyźni w białych, ażurowych takke na głowach. Jedni na zakupy, inni pogapić się na witryny. 

- Dla słynnych butików te okolice, jeszcze do niedawna najmodniejsze, są już passé. Louis Vuitton, Gucci, Armani, Kenzo i inni przenieśli się do Nişantaşi. Mam ich teraz po sąsiedzku - wyjaśnia Irmi. Skręcamy w niepozorną bramę. Zadzieram głowę - kremowa fasada wygląda wytwornie. Winda skrzypi niemiłosiernie. Mijamy niedziałającą bramkę z wykrywaczem metalu i wspinamy się jeszcze piętro po schodach. Za szklanymi drzwiami staję oko w oko z modelem wciśniętym z najbardziej obcisłe dżinsy, jakie widziałam. Irmi uśmiecha się do niego, podając nazwisko z rezerwacji.

Model sprawdza w zeszycie, wodząc po rozpisce dłonią z idealnym manikiurem. Prowadzi nas do stolika w przeszklonej restauracji na dachu. Zamawiamy na aperitif butelkę sauvignon blanc z Anatolii. Mościmy się na białej, odlanej z plastiku ławie, otaczającej niczym skorupka jajka szklany stół. Jak na dłoni mamy cały Stambuł. Nazwa 360 streszcza piękny widok na cieśninę Bosfor i oblewającą najstarszą część miasta zatokę Złoty Róg. W oddali w niebo strzelają minarety Błękitnego Meczetu i wieże Hagia Sophia. Chociaż koleżanki Irmi na co dzień nie należą do punktualnych, dziś żadna się nie spóźnia.

- Nie jesteś na czas i rezerwacja od razu przepada. Przy barze minęłyśmy tłumek chętnych na nasz stolik - wyjaśnia Irmi. Ostatnia, pięć po ósmej, wpada jubilatka. Na niebotycznych szpilkach, w dżinsach rurkach, wydekoltowanej tunice i czarnej, obszytej srebrnymi koralikami, ciasno opiętej chustce na głowie.

- Wybaczcie spóźnienie, przyjechałam z Azji - śmieje się, całując wszystkich w policzek. Na mój widok tłumaczy: mieszkam po drugiej stronie dzielącego kontynenty Bosforu. Codziennie, gdy jadę do pracy, mijam na moście tabliczkę "Witamy w Europie". Z powrotem - "Witamy w Azji". Po drodze korki są ogromne - większość ludzi mieszka tu w Azji, a pracuje w Europie. Kelner poleca rybę w liściach winogron, ale dziewczyny zgodnie wybierają najmodniejsze tu danie - society shish kebab "summer remix". Na przystawkę carpaccio z ośmiornicy.

Zamawiam wodę i nie mogę uwierzyć - w karcie jest ich aż 15. Od tureckich przez włoskie i francuskie po norweską... Po 22.00 wszyscy zgodnie dopijają wino i powoli kierują się do baru. Restauracja kończy pracę - po północy zacznie się podkręcana przez didżejów impreza z tańcami na dachu. Nie czekamy, jedziemy dalej. Minie pół godziny, zanim przebijemy się taksówką do położonego nad Bosforem pałacu Dolmabahçe. Przez białe, koronkowe bramy prześwituje zielony ogród i fragmenty zdobionej rozetami, 600-metrowej fasady. Na dobre grzęźniemy w roztrąbionym korku.

W okolicy hotelu Four Seasons Irmi zaczyna tracić cierpliwość. Płaci, gdy jesteśmy na wysokości sąsiedniego Kempinski Palace, kiedyś zapierającego dech XIX-wiecznego pałacu sułtana Çırağan. Przez marmurowy, pełen złoceń hol oświetlony kryształowymi żyrandolami idziemy na drinka do hotelowego baru. Na tarasie, z pyszną fasadą pałacu za plecami pijemy bellini w kieliszkach o cieniutkiej nóżce, podawane przez kelnerów w liberii. Księżyc mruga w zlewającej się z Bosforem tafli basenu. Migoczą oświetlone ściany imponujących willi tuż nad wodą. Jedna należy do Bregovicia, inna do prezydenta, jeszcze inną podobno wynajął Sting.

Korek nie zmniejszył się ani trochę, więc ruszamy na spacer wzdłuż Bosforu. Knajpki Ortaköy pękają w szwach. Rybacka wioska zamieniła się w rozrywkowe centrum Stambułu. Chodniki biegną pod kawiarnianymi ogródkami. Rozparte na wielkich pufach i tureckich dywanach towarzystwo pali fajki wodne i sączy drinki. Tuż nad Bosforem stoi maleńki meczet Ortaköy z fasadą ozdobioną barokowymi wygibasami. W tle mieniący się mrugającymi światłami samochodów i tysiącami lampek Most Bosforski.

Za nim najszykowniejsze miejsce w Stambule. La Reina - klub z szyldem wysadzanym kryształkami. Przed wejściem rośli ochroniarze i sznureczek błyszczących samochodów rodem z Top Gear. Wśród bywalców Uma Thurman, Salma Hayek, Paris Hilton, Lionel Richie... Rozmach klubu zapiera dech. Pod gołym niebem, ułożone w otwarte na Bosfor "U" mieści się siedem restauracji - od specjalizującej się w tureckiej kuchni Köşebaşı przez Itsumi Sushi po serwującą od 26 lat kuchnię międzynarodową Park Şamdan. Na środku bar pod kryształowym żyrandolem.

Zamiast ścian - Most Bosforski i powiewające jedwabne zasłony. Wystrojeni goście podrygują w rytm zaczynającego się właśnie setu didżejskiego. Energia miejsca jest zaraźliwa. A taniec z widokiem na Bosfor - hipnotyzujący. - Można się tu poczuć jak na jakiejś roztańczonej wyspie - przekrzykuję didżeja, a Irmi podchwytuje słowo "wyspa" i mówiąc, że jeszcze nie widziałam najlepszego, ciągnie mnie przez roztańczony tłum na przystań. Co chwilę przybijają tu imprezowe łódki, z których wysypuje się rozbawione i roześmiane towarzystwo. Łapiemy taksówkę wodną.

- Popłyniemy potańczyć dokładnie między Europą i Azją - zapowiada Irmi. Przed nami wielka, rozświetlona wyspa. To Galata, należąca do klubu Galatasaray Stambuł. Stukamy obcasami o deski pomostu. Przed nami wielki, błękitny basen otoczony otulonymi tiulem łóżkami z baldachimem. Kelnerzy właśnie składają stoliki restauracji i impreza rozkręca się na całego. Muzyka niesie się po wodzie, a światełka wielomilionowego Stambułu tworzą na tafli Bosforu swoją własną dyskotekę.

Anna Janowska

Twój STYL 09/2010

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Turcja | Stambuł | podróże | turystyka | atrakcja turystyczna | restauracja | impreza | kultura | most | Azja | Europa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy