Reklama

Podróż na północ

Jutlandia? Wikingowie, surowy klimat, zimno. To prawda, ale... Latem to przede wszystkim słoneczna kraina małych, wypielęgnowanych miasteczek, ujmującego porządku i życzliwego otwarcia na przybyszów.

Latem dni są tu wyjątkowo długie. Jeszcze przed jedenastą wieczorem niebo jest jasnobłękitne, powietrze przejrzyste i świetliste. Północna Jutlandia to najspokojniejsza i najbardziej odludna część Danii. Najrzadziej zamieszkana. Rzadko zapuszczają się tu zagraniczni turyści. Ostatnie tłumy zostały w głośnej do późnej nocy Kopenhadze. Przyjezdne rodziny z dziećmi straciliśmy z oczu za słynnym Legolandem, leżącym obok miasta Bilund. Potem wjechaliśmy już w spokój, pustkę i niekończące się przestrzenie pokryte wysoką, falującą trawą.

Reklama

Spoglądając na mapę, łatwo określić granicę Jutlandii Północnej i Południowej - spokojna cieśnina Limfjord z mnóstwem zatok i wysepek przecina półwysep w poprzek. Północna staje się w ten sposób odrębną wyspą - najbardziej samotną i najdalej na północ leżącą krainą Danii. To się czuje. Klimat surowy, wokół woda, silne wiatry i częste zmiany pogody. Szare skały, leżące wśród traw kamienie pokryte żółtawymi porostami i chłodna wilgoć w powietrzu.

Mieszkańcy, przyzwyczajeni od pokoleń do trudnych warunków życia, uchodzą za bardziej szorstkich niż reszta Duńczyków. Po kilku dniach okaże się, że to jeden z nordyckich stereotypów. W każdym razie ruszając na północ, spodziewamy się wszystkiego - bierzemy ciepłe swetry, kurtki przeciwdeszczowe. Na miejscu - słońce, lekki wiaterek, ciepło. I nieliczni, ale bardzo przyjaźni i bez przerwy niemal uśmiechnięci mieszkańcy.

Aalborg, stolica północnej Jutlandii, to czwarte co do wielkości miasto kraju. Podobno. Jest niedziela, na ulicach pustka. W centrum na wietrze powiewają małe duńskie flagi rozwieszone na linkach między budynkami. Próżno szukać otwartej kawiarni. Przy nabrzeżu pełniącym rolę miejskiego deptaka udaje się trafić na czynne restauracje. Z poręczy podestu widokowego w reprezentacyjnym punkcie Aalborga dwóch nastolatków skacze do wody. Są spontaniczni - jeden z nich nie zdążył nawet zdjąć spodni przed kąpielą. Obserwuje ich i najwyraźniej cieszy się z nimi starszy pan, opalający się na gołym betonie. Duńska swoboda - coś, co w tym kraju podoba nam się najbardziej. Amator kąpieli słonecznych zatrzymuje nas gestem ręki i pokazuje chłopaków, trochę tak, jakby mówił: "Patrzcie, podziwiajcie, jacy są świetni".

Menu w restauracji jest tylko po duńsku. Kolejny dowód na to, że rzadko docierają tu obcokrajowcy. Specjalność - ryby smażone, ale podawane z zimnymi krewetkami. Kelner poleca do tego ziemniaki z duńskim specjalnym sosem pietruszkowym, zwanym persillesous. Bardzo zachwala. Nie jest to kuchnia dla wyrafinowanych smakoszy. Raczej prosty, suty posiłek, w którym walor smakowy najwyraźniej nie jest najistotniejszy. Jedynie deser, mus jabłkowy z pokruszonymi ciasteczkami zwanymi kammerjunker, może trochę ucieszyć podniebienie.

Znad stolika widok na cieśninę Limfjord rozdzielającą miasto na dwie części - turystyczny (jak na tutejszy standard) Aalborg, na południowym brzegu, gdzie skupia się główne życie miasta, i Norresundby na północnym. Podobno ponad tysiąc lat temu właśnie na tych wodach gromadziła się flota wikingów przed wypłynięciem na pełne morze.

Przechodzimy przez most na północną stronę. Naszym celem jest niewielkie wzgórze Lindholm, z którego rozciąga się widok na panoramę miasta. Trudno tu trafić, prosimy więc o wskazówkę dwóch tubylców, raczących się na ławce klasycznym tu piwem Tuborg (pamiętacie "Gang Olsena"?), przemiłych i uczynnych. Prowadzą nas na miejsce i odchodzą w swoją stronę, trzymając w rękach brzęczące puszkami kolorowe reklamówki.

Wzgórze wygląda niepozornie, niczym przeciętny park miejski, a kryje największe cmentarzysko wikingów - Lindholm Hoje. Luźno leżące w trawie ogromne kamienie to groby tysięcy wojowników. Najstarsze pochodzą z okolic roku 700, najmłodsze - pamiętają czasy Kanuta Wielkiego - siostrzeńca naszego Bolesława Chrobrego, władcy Danii i króla Anglii.

Aalborg jest względnie dużym miastem, można się tu zatrzymać na kilka dni - to świetna baza wypadowa do miejscowości i lasów leżących nieco dalej na północ. Ruszamy na wyspę Egholm. Za osiedlem małych, czarnych apartamentowców, obok wyznaczonego na zatoce dużego basenu (przestrzeń publiczna duńskich miast na każdym kroku informuje o tym, że służy obywatelom), znajduje się mikroskopijna przystań promowa.

Przy pomoście czeka malutki prom i kapitan, starszy, uśmiechnięty od ucha do ucha pan. Jesteśmy jedynymi pasażerami. Podróż trwa może pięć minut. - Jeśli będziecie chcieli wracać, wciśnijcie ten guzik - poucza nas kapitan, pokazując duży, zielony przycisk przy szlabanie. - Będę wtedy wiedział, że ktoś na mnie czeka. Po chwili odpływa z powrotem do swojej bazy.

Na wyspie jest cicho. Nikogo. Na początku idziemy jedną z tras spacerowych zaznaczonych na mapie. Potem orientujemy się, że warto jednak zejść z wytyczonych ścieżek i powałęsać się wśród rozległych pól. Wrażenie robią łąki, wysokie trawy i fioletowe wrzosowiska między łanami żyta.

Katarzyna Jędrych - Waniek

Więcej przeczytasz w najnowszym numerze miesięcznika "Twój STYL"

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: podróże | Dania | Kopenhaga
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy