Reklama

Niebo błękitne nade mną

Według kalendarza majów koniec naszej cywilizacji nastąpi 21 grudnia 2012 roku. Zostało więc niewiele czasu, żeby odwiedzić ten niezwykły zakątek świata, który zachwyca nie tylko pozostałościami tajemniczych budowli, ale też fantastycznymi rafami koralowymi, lazurowym morzem karaibskim i białym piaskiem plaż.

Stanęłam przed piramidą Kukulkana - monumentalną budowlą o dziewięciu tarasach, usytuowaną zgodnie z biegunami magnetycznymi Ziemi. Na szczyt piramidy prowadzą z czterech stron schody, każde "piętro" liczy 91 stopni, czyli wszystkich jest 364, a 365. stopień stanowi wejście do świątyni.

- Proszę klasnąć w dłonie - zachęcał Sebastian, nasz polski przewodnik po Jukatanie. Kilka sekund później z otworów na czubku piramidy wydobył się dziwny dźwięk. - Dokładnie imituje głos ptaków, które zamieszkiwały to miejsce - wyjaśnił Sebastian. Po chwili klaskała cała polska grupa. - Już dość - śmiał się przewodnik. Klaskanie pod piramidą Kukulkana to obowiązkowy punkt programu zwiedzania Chichén Itzá, prekolumbijskiego miasta założonego przez Majów około 450 roku w centrum dżungli meksykańskiej na półwyspie Jukatan.

Reklama

To Majowie jako pierwsi wprowadzili pojęcie zera matematycznego, znali świetnie cykle zaćmień słońca i księżyca, obliczali odległości między planetami. Skąd tak imponująca wiedza w tamtych czasach? Spekulacji jest mnóstwo. Według podań kapłani mieli na rękach po dwa zegarki. Po co? Niektórzy uważają, że przemieszczali się w czasie i mieli kontakt z kosmitami. Cywilizacja Majów została zniszczona przez Hiszpanów w XVI wieku, ale oni sami przetrwali. Dziś mieszka ich w Meksyku około czterech milionów.

Łatwo ich zauważyć, bo wyróżniają się niskim wzrostem, posługują się też swoim oryginalnym językiem majońskim. W Chichén Itzá sprzedają pamiątki - tandetne maski wysmarowane pastą do butów, koraliki, haftowane serwetki. Przewodnik radzi, żeby nie wdawać się w dyskusję z kupcami, bo potem trudno będzie się od nich opędzić. Ale jak nie ulec prośbom kilkuletnich dzieciaków biegających za turystami? A tych na Jukatan przybywa wielu.

Kuszą kilometry piaszczystych plaż, ciepłe Morze Karaibskie z przepięknymi rafami koralowymi, które zachwycają amatorów nurkowania, no i fantastyczny klimat. Sezon trwa od listopada do kwietnia, czyli wtedy, gdy w Europie jest zimno i ponuro. Większość turystów wybiera słynne Cancún z ogromnymi nowoczesnymi hotelami, promenadami i luksusowymi sklepami. Wygląda imponująco, ale jest trochę sztuczne. Czego innego można się spodziewać po mieście zbudowanym w połowie lat 70.?

W każdym razie Cancún to z pewnością nie jest prawdziwy Meksyk. Znacznie przyjemniej jest w oddalonym o sto kilometrów Playa del Carmen. Kolorowo, hałaśliwie - jak to w miastach Ameryki Środkowej. Za to prawdziwy karaibski raj na ziemi spotkamy na wyspie Cozumel (w języku Majów ta nazwa oznacza Wyspę Jaskółek). Wsiadamy na prom w Playa del Carmen i już po trzydziestu minutach wysiadamy w San Miguel - największym mieście na Cozumel.

Niskie budynki pomalowane na żółto, czerwono, pomarańczowo w ostrym słońcu wyglądają jak domki dla lalek. Wszechobecna, ale nienarzucająca się muzyka. Kawiarenki, w których za kilka dolarów dostanie się najlepsze na świecie mojito i cuba libre. Jedną z kafejek prowadzi Polka Kasia, która kilka lat temu zamieszkała na wyspie. Wsiadam do wynajętego dżipa i jadę zobaczyć wybrzeże.

W odróżnieniu od zatłoczonych plaż na kontynencie tutaj są pustki. Co prawda brzeg morza jest zdecydowanie bardziej kamienisty, ale temperatura wody równie wysoka. 28 st. C, czyli dokładnie tyle, ile wynosi temperatura powietrza. Idziemy na obiad do baru na plaży. Zamawiamy oczywiście tortille (do wyboru z kurczakiem albo wołowiną), bo to tutaj podstawowe danie, do tego zimne piwo. Roztańczeni barmani proponują tequilę. O 12 w południe? Ale w zasadzie dlaczego nie? Przecież jesteśmy na wakacjach.

W tym momencie przypominam sobie, że jutro wracamy do Polski. Z podziwem i trochę z zazdrością patrzę na Sebastiana, który trzy lata temu postanowił, że zamieszka w Playa del Carmen na stałe.- To była spontaniczna decyzja - opowiada. - Przyjechałem, zobaczyłem i zostałem. Żona miała wątpliwości, chociaż jest antropologiem kultury i dla niej pobyt tutaj jest niezwykle pomocny w pracy naukowej, a ja musiałem sobie odpowiedzieć na pytanie: jak żyć?Musiałem znaleźć pracę, nauczyć się języka, bo nie znałem słowa po hiszpańsku. Bywało trudno, ale nigdy tego nie żałowałem. Tutaj inaczej płynie czas. Wracam do domu położonego nad brzegiem morza, biorę butelkę wina, wsiadam na skuter i razem z żoną jedziemy na plażę. Czego chcieć więcej?

Iza Komendołowicz

Pani 01/2012

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Meksyk | Majowie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy