Reklama

Milczący świat

Skończone 47 lat, zdrowie nie to, co kiedyś. „Nie dam rady”, od takich myśli zaczynał się mój urlop. Samolot lądował w Marsa el Alam na południowo-zachodnim wybrzeżu Morza Czerwonego. Cztery i pół godziny lotu z Warszawy i już jest! Z okien airbusa wyraźnie odcina się jaśniejszą kreską od turkusowego morza najbliższy od granic Polski ekosystem raf koralowych.

Australijczycy, których poznam w czasie kursu, stwierdzą, że ich Wielka Rafa Koralowa jest najdłuższa na świecie (ponad 2 tys. km, a miejscami 150 km szerokości), ale to koralowce w Morzu Czerwonym, choć mniejsze, są barwniejsze, mają ciekawsze formy i bogatsze życie. Temperatura wody – 28-29 st. C w lecie, i niebywała jej przejrzystość – do 50 m, bo do Morza Czerwonego nie wpływają żadne rzeki, sprawiają, że to raj dla nurków.

Reklama

21 metrów

Rafy w Morzu Czerwonym poznałem dwa lata wcześniej. Jak tysiące wczasowiczów wybraliśmy się całą rodziną na snorkeling, czyli oglądanie rafy z powierzchni wody podczas pływania z tzw. nurkowym ABC (maska, fajka, płetwy). Na łodzi zazdrościliśmy znajomym, którzy po specjalnym kursie mogli zanurzyć się z butlą i mieć te wszystkie kolorowe cuda na wyciągnięcie ręki. Wtedy postanowiliśmy, że musimy tu wrócić i zanurkować głębiej. I wreszcie nadarzyła się okazja. Miesiąc przed wakacjami zapisaliśmy się w Warszawie na kurs OWD, czyli Open Water Diver (do 21 metrów głębokości).

Po dwóch sesjach zajęć teoretycznych i czterech godzinach męczarni w basenie, gdzie w żaden sposób nie potrafiłem osiągnąć tzw. pływalności, czyli po prostu kontrolowanego zanurzenia, oraz po zdaniu testu pisemnego zostaliśmy dopuszczeni do drugiego etapu kursu, czyli nurkowania w otwartych wodach. Wybór był jeden – Morze Czerwone.

Lądujemy w Marsa el Alam. Ci, którzy przywykli do egipskich kurortów: Szarm el-Szejk, Hurghady czy Dahabu, mogą czuć się rozczarowani – nie ma tu dyskotek, szisza barów, pasaży, nie ma też szerokich plaż. Zamiast nich 100-metrowa laguna z wodą płytką do pół łydki, a zaraz potem bariera rafy. Ma to dobre strony – dzieci mogą bezpiecznie pluskać się w tej lagunce jak w wielkim brodziku. W hotelu wysyłam wiadomość i już wieczorem spotykamy się z naszym instruktorem OWD.

Na kursie jest kilka osób: w większości – co na początku dziwi – lekarze. Potem nasi „medycy” przyznają, że dla nich nurkowanie to ciekawość, ale także badanie możliwości własnego organizmu. Są dwaj biznesmeni (przechodzą szkolenie na nurków technicznych), nauczycielka, dziennikarz, studentka chirurgii, trochę młodzieży, bo nurkować można od 12 lat. „Zebraliśmy fajną ekipę, czas na mokrą zabawę!” – ten bon mot Krzysztofa „Juniora” Hrynczyszyna, naszego instruktora, nieraz usłyszymy.

Kreskówki

Punktualnie o 8.10 każdego ranka przed hotelem czeka na nas van z bazy nurkowej i młodzi Egipcjanie pakują nasze lunch boksy – wałówkę na cały dzień z kuchni hotelowej. W bazie ładujemy tzw. szpej, czyli sprzęt potrzebny do „mokrej zabawy”: butle, jackety (specjalne pompowane powietrzem kamizelki ułatwiające zamocowanie butli i kontrolowanie pływalności pod wodą), automaty do oddychania, pasy balastowe ułatwiające zanurzenie, a potem, w razie potrzeby, szybkie wynurzenie, pianki, które przy tej temperaturze wody są zbyteczne, ale chronią w razie kontaktu z koralowcem. „Cóż, kochani, kreskówki same się nie obejrzą. Ruszamy!” – to kolejne ulubione zdanie Juniora. Kreskówki” to, oczywiście, kolorowy film, który „wyświetli się” nam pod wodą.

Junior, mocno zbudowany trzydziestoparolatek, legenda divingu, razem ze wspólnikiem, sympatycznym Essamem, prowadzi niedaleko Marsa el Alam polsko-egipskie centrum nurkowe. Trzeba przyznać, że jego spokój, dystans, siła i poczucie humoru rozładowują napięcie kursantów. W 20 minut docieramy do pustej piaszczystej zatoczki Marsa Egla.

Śniadzi Egipcjanie błyskawicznie rozbijają obóz, czyli parawan chroniący nas przed słońcem, i kładą maty, żeby nie zapiaszczyć sprzętu. W mgnieniu oka mam na sobie cały ten szpej do mokrej zabawy. Rafa jest niemal przyklejona do brzegu. Nurkuje się w parach – dla bezpieczeństwa. Partner musi być zawsze w pobliżu, aby w razie awarii użyczyć swojego automatu oddechowego. Wzajemna asekuracja – partner sprawdza mój automat, ciśnienie powietrza w butli, kamizelkę, pasy balastowe, ja sprawdzam sprzęt partnera. Już w wodzie plujemy do masek i rozcieramy na nich ślinę. To zapobiega parowaniu. Wkładamy ustnik aparatu, zanurzamy się i… widzę niebieskość!

Cisza. Czas staje w miejscu. Nie czuję ciężaru ciała. Wydaje się, że przestają działać prawa fizyki. Pierwsza myśl: „Fantastyczne! Tyle lat błądziłem po ziemskim padole!”. Stan bliski euforii. Zapominam o lęku, który towarzyszył mi do ostatniej chwili przed zanurzeniem. Monika, moja partnerka (prywatnie: żona), pokazuje kciuk złączony z palcem wskazującym w literę O, czyli nurkowy znak, że wszystko jest OK. Janek, nasz 12-letni syn, płynie z Juniorem i cały czas zostawia nas z tyłu. W jednej chwili odchodzą ode mnie wszelkie troski o niego. Czuję, że to przyjazne środowisko.

Znikają wcześniejsze obawy, że ciśnienie rozsadzi maskę, że nagle zabraknie powietrza. Wszyscy nurkowie przyznają, że pod wodą odczuwa się niesamowite ukojenie. Bolący ząb przestaje nagle dokuczać, tak samo mija migrena. Potwierdzili to nasi lekarze, dodając z uśmiechem, że dotyczy to także… porannego kaca. Przebywanie pod wodą to pierwotny, naturalny stan – wróciliśmy więc na łono matki przyrody. Po 51 minutach jesteśmy z powrotem na brzegu. Nie wiem, kiedy ten czas minął. W butli zostało sporo powietrza. Po wyjściu na powierzchnię nie ma końca dyskusjom.

„Widzieliście picasso fisha, napoleona i skrzydlice? Boże, a ta murena! Jakie miała zęby! Na początku myślałem, że umrę ze strachu” – Janek najbardziej bał się spotkania z mureną. Ona zawsze groźnie szczerzy zęby, ale serce widać ma gołębie. Licealistka Agnieszka przygotowująca się do bycia tzw. rescue diverem, czyli ratownikiem podwodnym, nawet ją pogłaskała. Po pierwszym zanurzeniu, raptem na 10 metrów głębokości – dokładne info o nurkowaniu musimy zapisywać w tzw. diving log booku – „zaliczyliśmy” przynajmniej połowę zawartości atlasu fauny i flory Morza Czerwonego! Czujemy się jak wielcy odkrywcy!

Strajk butlonosych

Przez następne sześć dni odwiedzamy kolejne zatoki i rafy: Marsa Asalay, Abu Dabab, Marsa Murene. Nurkujemy, wręcz ocierając się o żółwie, guitar sharki, płaszczki, podziwiamy nieziemsko piękne ażurowe gorgonie. Zapowiadane krowy morskie, czyli ponaddwumetrowe ssaki pasące się w zatoce Abu Dabab, nie pojawiają się – w sezonie jest za mało trawy morskiej. Podobnie jak delfiny butlonose w parku narodowym na rafie Samadai, dokąd docieramy jachtem motorowym.

Uprzedzono nas, że w miesiącach największego ruchu turystycznego, czyli od maja do września, ssaki te „strajkują” – wtedy jest dla nich zbyt hałaśliwie. Poza tym boją się bąbli z akwalungów – w stadach delfinów wypuszczanie powietrza oznacza ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem. Rafa Samadai oddalona od brzegu o parę kilometrów zachwyca nas podwodnym labiryntem korytarzy, grot, jaskiń i stromych ścian.

Właśnie tam przekonuję się, czym jest słynny le grand bleu, czyli wielki błękit – zbocze rafy ostro spada do niebieskiej przepastnej toni, nie widać żadnego końca. Wtedy pojawia się ten dziwny dreszcz… Tam też zanurzamy się na magiczne 21 metrów. Dziwne, ale na tej głębokości odczuwalne ciśnienie jest takie samo jak na dwóch metrach, a ryby są podobne do tych na rafie przy hotelu (w Egipcie normą jest, że niemal przy każdej plaży są większe lub mniejsze rafki znakomite do snorkelingu – jakby Egipcjanie specjalnie „skonstruowali” je dla turystów). Siódmego dnia naszej podwodnej odysei Junior uznaje, że nadajemy się już do pasowania na open water diverów. Stajemy się członkami podwodnego zakonu. Już z zaświadczeniem w dłoni myślę o tym, skąd przed nurkowaniem było we mnie tyle lęku. Przecież to takie proste…

Ireneusz Dudziec

PANI 05/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy